Prof. Schatzker postawił na nogi miliony ludzi

Julia Kalęba
Julia Kalęba
Aneta Zurek
Profesor Joseph Schatzker jest jednym z najwybitniejszych uczonych na całym świecie, zajmującym się urazami narządu ruchu. Razem z grupą uczonych szwajcarskich stworzył podstawy współczesnej traumatologii. Oto rozmowa z nim.

Twórca współczesnej traumatologii, autor podręczników, z których lekarze uczą się chirurgii urazowej. Nieczęsto zdarza się, aby jeden człowiek w tak krótkim czasie zrobił tak wiele dla światowej ortopedii. Panu profesorowi się udało - jak?

To, czym zajmuję się przez większość życia, zaczęło się w Szwajcarii w roku 1958. Grupa kilku naukowców, ortopedów, pracowała tam nad nowoczesnymi technikami leczenia kości, stawów, więzadeł, tworząc podstawy nowej dziedziny medycyny, traumatologii. Do tego czasu leczenie urazów i złamań było leczeniem zachowawczym. Nie znano dobrych implantów, technik operacyjnych, leczenie było przywiązywaniem pacjentów na długie miesiące do opatrunków gipsowych, które w końcu i tak prowadziły do wielu powikłań. W roku 1958 zespół szwajcarskich naukowców z wybitnym ortopedą profesorem Morrisem Müllerem zarejestrował się jako oficjalna grupa i zaczął uczyć innych lekarzy, a ja zacząłem z nimi współpracować. Musieliśmy pokazywać, jak używać nowych narzędzi, czyli specjalnych płytek, śrub i gwoździ śródszpikowych. Świat wtedy tego nie znał.

Pan dołączył do tego zespołu czy został ich uczniem?

Mieszkałem wtedy w Toronto i byłem studentem, kiedy prowadzący zajęcia na naszym uniwersytecie zaprosił do nas prof. Müllera. A ponieważ nikt nie wiedział, że on potrafi mówić po angielsku, a każdy pamiętał, że ja władam niemieckim, poproszono mnie, żebym spędził tydzień z tym człowiekiem. Zostałem najpierw jego uczniem. Dla mnie to była rewelacja móc przyglądać się tej nowej sztuce. Wszyscy lekarze na całym świecie praktykowali tzw. konserwatywną ortopedię: jak ktoś złamał, dajmy na to, kość udową, leżał minimum trzy miesiące w łóżku, następnie poruszał się w gipsie, a potem był kaleką. Mimo że kość się zrastała, stawy pozostawały sztywne, kość nie była prosta, a kolana nie dało się nastawić. Dziś trudno to sobie wyobrazić. Tymczasem on stosował płytki, które pozwalały bardzo mocno docisnąć fragmenty kostne. Ale też, żeby metoda była skuteczna, trzeba było otworzyć złamanie, które było zamknięte. To wzbudzało wątpliwości konserwatystów. Jednak prof. Müller zauważył, że wówczas kość zupełnie inaczej się goi, że pacjenci dużo szybciej mogą ruszać operowaną kończyną.

Czy już wtedy środowisko naukowe przeczuwało, że jest to przełom?

Dla mnie to było jasne. Mieliśmy poczucie, że jest to radykalna zmiana, której warto się poświęcić. Wiedziałem, że to będzie przyszłość medycyny i tak będziemy leczyć.

I tak się stało.

Ale nie od razu. Wtedy, po tym tygodniu spędzonym z prof. Müllerem, wiedziałem już, że muszę jechać do Europy na rok, żeby tam dalej studiować. Po jednym z jego wykładów poszedłem do niego przedstawić się raz jeszcze, on mnie poznał i powiedział: a, to ty, ja ciebie bardzo potrzebuję. Właśnie piszemy książkę, a ty musisz ją przetłumaczyć.

To była ta słynna publikacja, która po raz pierwszy opisywała nową metodę osteosyntezy prof. Müllera?

Tak, napisana po niemiecku. Przez długie tygodnie, prawie co wieczór, pracowałem nad tą książką z prof. Müllerem, tłumacząc ją kawałek po kawałku. A spędzając czas przy tak wybitnym lekarzu i pracując nad dziełem, stałem się ekspertem. I wiedziałem też, co mam robić po powrocie do Ameryki.

Skąd tak dobrze znał pan niemiecki?

Po wojnie z mamą mieszkaliśmy przez cztery lata w Austrii. Tam nauczyłem się niemieckiego, tam pierwszy raz poszedłem do szkoły.

Pana dzieciństwo naznaczone było ciągłą ucieczką.

Przed wojną z rodziną mieszkaliśmy w okolicach Stryja, na Kresach, w miejscowości, która nazywała się Lubieńce. Tam mój dziadek miał przedsiębiorstwo drzewne, w którym pracował też mój ojciec. On był wielkim patriotą, oficerem w rezerwie, w trakcie I wojny światowej kawalerzystą, służył w Legionach Piłsudskiego. Kiedy wybuchła II wojna światowa, miałem pięć lat. Przez dwa lata czuliśmy na własnej skórze władze radzieckie, każdy starał się, żeby go nie wywieziono na Syberię. Nam się udało. A potem wybuchła wojna między Niemcami i Rosją. W czwartym dniu niemieckiej okupacji, w piękny słoneczny dzień, była to niedziela, przyszedł do nas niemiecki oficer. Zabrano wówczas grupę 10 mężczyzn, w tym mojego ojca, za miasto i tam ich rozstrzelano. Pozostałem sam z mamą. Potem zaczęto nawoływać Żydów do mieszkania w getcie, każdy z nas musiał nosić żółtą opaskę. Wtedy zaczęły dochodzić słuchy, że chcą nas wywozić, by zagazować, zabić. Każdy wiedział, że jeśli nie zrobi czegoś, by zniknąć, to koniec jest pewny.

Pierwszym celem była Warszawa.

Mamie udało się kupić prawdziwe paszporty pewnej kobiety i jej syna, którzy umarli, ale w księgach kościelnych istnieli nadal jako żywi. Na tych papierach, jako katolicy, dojechaliśmy do Warszawy. I tak zaczęły się kolejne dwa lata, podczas których znów musieliśmy się ukrywać. Powstanie zastało nas w Warszawie. Potem pamiętam dokładnie trzy czołgi i żołnierzy w Pruszkowie, i informację, że polskie wojsko nas wyzwoliło. Przeprowadziliśmy się do Łodzi, ale tylko na kilka miesięcy. Pamiętam ten moment, gdy mama powiedziała: wiesz, synusiu, raj radziecki my już znamy, ja nie chcę więcej w raju mieszkać. I tak wyjechaliśmy do Austrii.

Na cztery lata.

Europa była jeszcze całkowicie rozbita i nic nie wskazywało na to, że możemy z nią wiązać przyszłość. Tymczasem mama wyszła za mąż za lekarza ze Stryja. Postanowiliśmy wyjechać do Kanady, gdzie mieszkał mój wujek, który przeżył wojnę, i który zamieszkał tam rok wcześniej. Tak znaleźliśmy się w Toronto. Dzisiaj Kanada przyjmuje corocznie prawie 300 tysięcy ludzi, państwo pozwala na to, by nowo przybyli mogli jakoś żyć, zanim tam życie sobie ułożą. Nas Kanada przyjęła, ale tego wszystkiego nie było. Początki były szalenie trudne.

Jak wyglądały?

Razem z mamą, od razu, w trzecim dniu od przyjazdu, zaczęliśmy pracować w fabryce. Ona, która nigdy wcześniej nie pracowała, miała za zadanie zszywać na maszynie części ubrania. Pamiętam, jak mówiła mi, że młode dziewczyny szyją tak szybko, że nawet rąk im nie widać, a ona na maszynie, której nigdy nie miała w rękach, pracuje za wolno. Zarabiała wtedy siedem dolarów tygodniowo. Ja zarabiałem 15. Z tego żyliśmy.

Miał pan wtedy 15 lat, a do 16. roku życia dzieci nie mogły pracować.

Rodzice musieli napisać specjalną zgodę, której warunkiem było to, że w nocy będę chodzić do szkoły. Kiedy mój ojczym mógł podjąć pracę jako lekarz domowy i nasza sytuacja materialna poprawiła się, mogłem przenieść się do szkoły dziennej. To nie zmieniało faktu, że dalej musiałem pracować. Roznosiłem gazety każdego wieczoru. Byłem jak maszyna: kończyłem szkołę o wpół do czwartej, wsiadałem na rower i jechałem do pracy. Wracałem do domu koło ósmej, a rano znów wstawałem do szkoły. Później sprzedawałem ubrania w piątki i soboty, a w tygodniu poświęcałem się szkole. W tym czasie mama dostała pracę w ośrodku dla niewidomych, gdzie uczyła robić sztuczne kwiaty. Lubiła tę pracę, chociaż nadal zarabiała mało. Pod koniec trzeciego roku pobytu w Kanadzie ojczym zachorował i zmarł. Znów zostaliśmy z mamą sami, znów wróciłem do pracy w tygodniu i do nocnej szkoły. Ale nie straciłem czasu, bo szkołę skończyłem i to bardzo dobrze, bo wpuścili mnie na medycynę. Na piątym roku specjalizacji spotkałem prof. Müllera, zacząłem specjalizować się w ortopedii, wyjechałem na stypendium do Europy i zacząłem tłumaczyć jego książkę, zdobywając teoretyczną wiedzę na temat jego metody.

I wrócił pan do Kanady z przekonaniem, że musi tę wiedzę wprowadzić w życie. Tam zaczęła się praktyka?

Wróciłem latem 68. roku. Wtedy zaczynałem pracować w szpitalu uniwersyteckim jako młody konsultant. Mój szef powiedział: ja ci w drodze nie stanę, ale jak z tego nic nie wyjdzie, to twoja kariera będzie skończona.

Pan zaryzykował.

Nie miałem cienia wątpliwości, że to będzie skuteczna metoda, chociaż wszyscy myśleli, że zwariowałem. Pierwsze dwa lata nie były łatwe. Świat był przywiązany do ortopedii konserwatywnej, a to, co mówiłem, starsi ode mnie lekarze uznawali za herezje. Ale po tych dwóch latach wziąłem pod opiekę prawie 80 pacjentów, ofiar wypadków, którzy - operowani przez innych lekarzy - mieli niezrośnięte kości, zainfekowane kończyny, stawali się kalekami i myśleli, że tak będzie wyglądać ich życie. Udało się wyleczyć prawie wszystkich. Chirurdzy zobaczyli, że to działa, świat zaczynał słuchać. Podjąłem się organizowania kursów, ucząc nowej metody. 20 kolejnych lat poświęciłem na prowadzenie wykładów popularyzujących osteosyntezę, jeżdżąc po obu Amerykach, Azji i Europie. Na początku podobało się i to tylko młodym ludziom, ale po kilku latach, gdy metoda stała się standardem leczenia, przekonali się do niej też ci, którzy najbardziej się przed nią bronili. Kolejnym przełomem, który utwierdził naszą metodę, było wynalezienie w 1978 roku przez dwóch chirurgów ze Strasburga tzw. gwoździa śródszpikowego ryglowanego, który pomagał składać długie kości.

Dziś nadal stosuje się te metody?

Na przestrzeni lat ulepszyliśmy sposób przykręcania płytek do kości, dzisiaj używa się też już innych śrub, które zapewniają jeszcze lepszą stabilność zespolenia kości, zabiegi są mniej inwazyjne. Mechanika polepszyła się, ale sposób został ten sam.

Jeździł pan ucząc tej sztuki po świecie, pracując w szpitalu i tłumacząc kolejne edycje książek Müllera. Kiedy, przy tej masie obowiązków, zdążył pan założyć rodzinę?

Zdawałem sobie sprawę, że by uczyć, przekazywać tę wiedzę dalej, będę musiał rezygnować z czasu, który mógłbym spędzać w domu. Ale moja żona też to wiedziała. Poznaliśmy się w Toronto, pobraliśmy się w roku 1963. W 1970 urodził się nasz pierwszy syn, Erik. Drugi, Adam, przyszedł na świat rok później, a trzeci, Mark, w 1973 r. Moja żona wiedziała, na czym polega moja praca, pomagała mi.

Czuje się pan obywatelem świata?

Jestem i czuję się Kanadyjczykiem, to jest dzisiaj mój kraj. Nie urodzenia, ale to tam założyłem dom. Kanada w ponad 60 proc. składa się z obywateli, którzy nie byli tam urodzeni. To kraj takich osób, jak ja.

Kiedy po raz pierwszy wrócił pan do Polski?

W 1997 roku, kiedy profesor Tadeusz Niedźwiedzki ze szpitala Rydygiera w Krakowie, jako pierwszy polski lekarz, zaprosił mnie do swojej placówki. Chciał, żebym nauczył jego specjalistów metod stabilnej osteosyntezy. Strasznie się przed tym broniłem. Nie chciałem wracać, bo w mojej pamięci Europa i Polska zapisały się jednoznacznie. Nie chciałem konfrontacji z przeszłością, pamiętając prześladowania, które w Polsce przeżyłem, bałem się, że to się wszystko powtórzy. Dziś mogę o tym pani spokojnie opowiadać. Ale tych rzeczy z pamięci nie można nigdy wymazać. Choć kiedyś próbowałem zapomnieć.

A jednak wtedy pana namówiono.

I muszę powiedzieć, że wbrew obawom, w Polsce spotkała mnie wielka przyjaźń i pozytywne nastawienie kolegów, z którymi współpracowałem - i również dzisiaj, ilekroć tu wracam, relacje wypełnione są przyjaźnią, akceptacją i szacunkiem. Od tamtego czasu, każdego roku przez 13 lat, organizowałem specjalne kursy dla polskich chirurgów, aranżowałem sympozja i spotkania naukowe. Przez dwa miesiące pobytu w Polsce w roku jeździłem po niemal całym kraju, po małych miejscowościach i dużych miastach.

Polska była gotowa na ten przełom w medycynie?

Polscy chirurdzy byli bardzo dobrze kształceni, utalentowani, ale całkowicie odcięci od wiedzy z Zachodu. W pierwszych latach po zmianie systemowej niewiele się w tej kwestii działo, tak że w roku 1997 byłem pierwszym zagranicznym lekarzem, który przyjechał tu uczyć nowych metod w medycynie. Po kilku latach dowiedziałem się, że ci polscy chirurdzy opanowali tę sztukę tak dobrze, że inne kraje zaczęły zapraszać ich, by szkolili kolejnych specjalistów. Dla nauczyciela nie ma większego wynagrodzenia niż sukces swoich uczniów...

Przyznany panu tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego pokazuje, jak potrzebna była ta wiedza tutaj, w Polsce.

Tym bardziej odebranie jej jest dla mnie niesamowicie ważnym wydarzeniem. Kiedy jest się nauczycielem, i kiedy ta potrzeba przekazywania wiedzy innym znajduje się gdzieś głęboko w człowieku, nie można wybrać innego sposobu na życie. Dla mnie to była wielka pasja, która pchała mnie i moje całe życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prof. Schatzker postawił na nogi miliony ludzi - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl