Poważni mężczyźni są spełnieni, żyjąc na wysokich obrotach

Anita Czupryn
Fot. archiwum prywatne
Kryzys wieku średniego? Na pewno nie. Potrzeba aktywnego odreagowania, adrenaliny, która daje napęd do działania, realizowania młodzieńczych marzeń. To smakowanie życia. O ludziach z wysoką pozycją społeczną i ich pasjach pisze Anita Czupryn.

Nikogo dziś nie dziwi premier Donald Tusk biegający w krótkich spodenkach za piłką, bo jego futbolowe zainteresowania są nierozerwalnie związane z jego publicznym wizerunkiem. Ale już trudno byłoby wyobrazić sobie prezydenta Komorowskiego, który oddaje się pasji, dajmy na to - kitesurfingu, prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który w wolne dni szaleje na gokartach, Antoniego Macierewicza grającego na perkusji w zespole heavymetalowym czy Janusza Palikota umilającego sobie wieczory szydełkowaniem. Wyobraźnia wyborców ma swoje granice i pewnie tego typu hobby poważnych ludzi wzbudziłoby u nich zdumienie, jeśli nie szok. A jednak jest w Polsce cała masa ludzi sukcesu, których pasje mogą zaskakiwać, bo kontrastują ze spodziewanym wizerunkiem. Politycy, biznesmeni, przedsiębiorcy, lekarze oddają się hobby, które łamie stereotypowy wizerunek statecznego mężczyzny pod krawatem i w limuzynie. Przykład pierwszy z brzegu: europosła PO Jarosława Wałęsy niewielu kojarzyło z motocyklem, a informacja o jego motocyklowej pasji dotarła do opinii publicznej dopiero wtedy, gdy miał wypadek. I choć on sam po licznych i bolesnych operacjach oraz długiej rekonwalescencji zadeklarował, że na motor już nie wsiądzie, to jego przypadek nie odstraszył innych amatorów motocykli.

W ostatnim tygodniu fotoreporterzy "Faktu" złapali w obiektyw byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego na ścigaczu BMW GS 800 i tak wydało się, że ten pełen powagi polityk pokazujący się publicznie w nienagannym stroju też lubi poczuć wiatr we włosach. Zrezygnował ze służbowego auta z kierowcą, wybierając taki środek lokomocji do pracy, który daje nie tylko niewiarygodne przyśpieszenie, ale też adrenalinę. Widać, doradca Donalda Tuska, przewodniczący Rady Gospodarczej przy premierze, nie jest pozbawiony odrobiny ekscentryzmu, fantazji i szaleństwa.

- Bo z pewnością nie robi tego dla wygody ani prestiżu. Nie dla rozgłosu czy mediów. To wynika z wewnętrznej potrzeby spełnienia - mówi Tomasz Przeradzki, poważny biznesmen, przedsiębiorca zaopatrujący w sprzęt większość firm budujących autostrady w Polsce. Nieprzypadkiem pytam o zdanie właśnie jego, gdyż Tomasz Przeradzki jest zarażony tym samym szaleństwem i nawet jeździ takim samym białym ścigaczem BMW co były premier. Ale już do pracy raczej go nie używa, woli sam prowadzić sportowe auto.

- Jeździłbym motorem codziennie, ale jest to dość kłopotliwe. Nie jeżdżę w stylu włoskim, czyli w garniturze, potrzebny jest specjalny strój. I trzeba się przebrać, wziąć prysznic, a nie zawsze to się da tak poukładać. Czasem biorę więc motocykl w piątki. Nie robię tego po to, aby pracownicy spojrzeli na mnie inaczej: "Och, nasz szef wyszedł wreszcie z garnituru i krawata, żeby pokazać się w skórze, jaki z niego macho". Nie z tego powodu. I nie jest to kryzys wieku średniego - zaznacza i dodaje: - W jakimś stopniu jest to spełnienie dziecięcych marzeń.

W młodości rodzice zakazywali mu jazdy motocyklem. Ale owoc zakazany kusi najbardziej. Młody Tomek na spółkę z kolegą kupił jawę i jeździli nią po kryjomu. Dziś ma już szósty motocykl. I to niejedyny bzik biznesmena. Kolejnym są łodzie motorowe. Tu też zaważył ostrzegawczo-grożący palec rodziców, a raczej mamy, która wzbraniała się przed wejściem do wody i wszystko, co było związane z pływaniem, było dla Tomka zabronione. Zaczynał więc znów po kryjomu, od pontonu. Dziś Tomasz Przeradzki jest właścicielem trzech łodzi motorowych (jedna stoi w Chorwacji), ale właśnie wrócił z Cannes i finalizuje kupno kolejnej, większej od pozostałych. - Od rana do wieczora zajmuję się biznesem, nie mam wiele czasu na wypoczynek, stąd też za pomocą łódki czy motoru mogę się szybko przemieszczać do miejsc, które chcę zobaczyć - mówi. Na żaglówce trzeba mieć miesiąc wakacji, aby spokojnie popłynąć sobie z południowej Francji na Gibraltar. Na motorówce da się pokonać tę przestrzeń o wiele prędzej.

- Jak się już ma te pierwszą łódkę, to tak naprawdę ta pasja dopiero się zaczyna. I zaczyna się problem, gdyż na jednej się nie kończy, człowiek chce mieć jak największą - śmieje się. W weekendy, kiedy tylko pozwala na to pogoda, razem z dwójką przyjaciół - biznesmenem Maciejem i Kamilem Durczokiem, redaktorem naczelnym "Faktów" TVN - wybierają się na jednodniowe wyprawy motocyklowe. Najczęściej na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Najpierw spotykają się na kawie i tam zapada decyzja: dokąd dzisiaj jedziemy. A potem ryk silników i mkną jak rakiety. - Nie rozmawiamy wtedy o żadnych biznesach, o pracy, ale o życiu. To relaks, odskocznia i adrenalina, która kojąco wpływa na nasz sposób odbierania świata. Pewnie, że to niebezpieczne hobby. W ostatnią niedzielę jeden z moich kolegów miał wypadek, miednica połamana w pięciu miejscach. Ale ryzyko jest w to wliczone - mówi Tomasz Przeradzki. Nie potrafi pracować inaczej i inaczej spędzać wolnego czasu, jak tylko aktywnie, na najwyższych obrotach. Nie wyobraża sobie leżenia na plaży czy podcinania kwiatków w ogródku. Kiedy jedzie w góry, gdzie ma dom, czeka na niego rower. I też nie wybiera bezpiecznych tras spacerowych po Krupówkach, ale zjeżdża ze szczytów. Bo w życiu musi się coś dziać. A na dodatek swoimi pasjami zaraża przyjaciół i rodzinę. Zarażeni przez niego przyjaciele też mają już swoje łodzie, na Bałtyku. Z posiadania łódki pozytywne jest też to, że krąg towarzyszki się rozszerza. - Bo każdy chce na łódkę, więc znajomi dbają o kontakty, dzwonią, przyjeżdżają i jest fajnie - śmieje się biznesmen.

Życie na wysokich obrotach to nie tylko domena mężczyzn. Wśród wysokich urzędniczek ministerstw są i takie panie, które urlopy spędzają, nurkując albo wybierając najtrudniejsze trasy narciarskie. - Moja żona jest szalona, jeśli chodzi o potrzebę adrenaliny - opowiada jeden z polskich dyplomatów. - Nic sobie nie robi z ryzyka.

Tomasz Przeradzki spotyka kobiety na motorach, w górach zetknął się raz z Martyną Wojciechowską, no, ale ona ścigała się nawet na torze. - Jednak większość kobiet, które spotykam na wyprawach, to zwykle singielki, czasem po przejściach, a czasem szukające znajomości. Takiej, która miałaby ustabilizowaną sytuację osobistą, męża i dwoje dzieci, nie spotkałem.

Tomasz Przeradzki jest żonaty, a jego dorosły syn już złapał bakcyla - właśnie wrócił z podróży łodzią po Chorwacji. Tomasz zaraża go teraz motorami. Potrzebę adrenaliny ma wielu ludzi, ale nie każdy może sobie jej przypływ zagwarantować w tak luksusowy sposób. - To prawda - przyznaje Tomasz Przeradzki. - Ja doszedłem do tego, że trzeba mieć przyjemność z wydawania pieniędzy w taki sposób, aby to dawało radość i aby odpowiednio z tego korzystać. Doszedłem do takiego momentu w życiu, że mam żelazny zapas środków, a to, co jest ponad, wydaję na hobby, na jakie mnie stać.

Od żeglowania rozpoczęła się też pasja znanego śląskiego chirurga Andrzeja Grzeli - śpiewanie szant a cappella. - Śpiewałem je, zanim jeszcze zostałem chirurgiem, dziś mija już 30 lat, a medykiem jestem od lat 20 - mówi. Od młodzieńczych lat nie tylko śpiewał, ale też przekładał pieśni morskie z innych języków, pisał i pisze własne teksty.

- Żeglować zacząłem jeszcze w szkole podstawowej. To była tęsknota za podróżami, za wolnością, ale w czasach żelaznej kurtyny bez paszportu nie można było przebić się za granicę. Morze dawało namiastkę, bo jeśli nie zawijało się do żadnego portu, to można było pływać po Bałtyku, patrząc na inne kraje przez lornetkę. Co dawało mi też szansę powąchania czegoś jeszcze innego niż zapachu lądu. Wciągnęło mnie to - opowiada.

Tamte doświadczenia z dzieciństwa i młodości dały taki efekt, że dziś doktor Andrzej Grzela śpiewa w uznanym i wielokrotnie nagradzanym zespole szantowym Ryczące Dwudziestki, z którym kilkakrotnie objechał cały świat. I właśnie wydają 15. płytę. A przecież to nie jest zawód, choć przynosi im dodatkowe pieniądze, to każdy z 5 członków zespołu ma swoje poważne zajęcia.

- Piosenki tak naprawdę śpiewa się dla siebie, ale jak jest odbiorca, to jeszcze lepiej. Każdy z nas realizuje siebie, na scenie to sprawdzian przed jury - publicznością. Nie żyjemy z tego, nie dajemy koncertów dla szerokich publiczności, choć amatorów i sympatyków żeglarskiego śpiewania jest w Polsce kilka milionów ludzi. To jednak nie jest rynek związany z marketingiem, reklamą, radiem czy wytwórniami płytowymi. Kapele szantowe tworzą własny rynek - tłumaczy doktor Grzela. I dodaje: - A dla nas to przyjemność. Robimy to dla prostej radości.

Z pewnością wcześniej była to tylko przyjemność. Kiedy okazało się jednak, że życie zawodowe jest na tyle trudne, że potrafi dać mocno w kość, to hobby Andrzeja Grzeli stało się odskocznią. - Fajnie, że można robić coś niezwiązanego z medycyną - dopowiada. Dzięki temu nie musi rezygnować z zawodu lekarza, bo też wciąż ma świadomość, że nie musi śpiewać, ale chce i nikt w tym nim nie steruje. Z kolegami z zespołu spotyka się w każdy czwartek w mieszkaniu jednego z nich w Łaziskach Górnych, gdzie mają też małe studio, w którym ćwiczą. - Wyjeżdżamy po pracy, nierzadko ze zwieszonymi językami, aby zdążyć, jeden z Rybnika, jeden z Żor, jeden z Rudy Śląskiej, a ja z Ząbkowic - wioski pod Pyrzycami, gdzie żyję.

Koledzy śmieją się, że Andrzej Grzela stał się ziemianinem, bo ma półhektarowy ogródek, a nawet żartują, że może zawalczyć o stanowisko wójta gminy. Ale to tylko żarty. Doktor Grzela ma żonę i trójkę dzieci w wieku 6, 12 i 14 lat. - Zanim poznałem żonę, już koncertowałem w Polsce i jeździłem za granicę. Musiała więc mnie przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza - uśmiecha się doktor Grzela. W domu jest tak, że każdy ma swoje obowiązki i każdy pilnuje tego, co mu sprawia radość. Dzieciakom muzyka się podoba, zwłaszcza że same żeglują i zdobywają patenty, a nawet złapały bakcyla nurkowania. - Przymusu nie ma. Próbuję im delikatnie zaszczepiać i chwytają to. Poprzeczka podniesiona jest wysoko, ale dają radę - z dumą mówi Andrzej Grzela.

W związku z tym, że prawie we wszystkie weekendy wyjeżdża, bo dają od 40 do 60 koncertów rocznie, to oddaje się rodzinie w wakacje. I wtedy ruszają na spływy. Całą rodziną zaliczyli już Nidę, Wartę i Pilicę, czyste i piękne, ale też dzikie i trudne rzeki. Pływają kanadyjkami, zmagają się z trudnymi warunkami, śpią w namiocie, nie mają butli gazowej, gotują na ognisku, tak, że kiedy wracają do domu, mają wrażenie, jakby powracali z Syberii. - A na takie spędzenie czasu nie potrzeba wielkich pieniędzy - podkreśla Andrzej Grzela. - Pasja stymuluje i daje poczucie, że mogę wszystko, że wszystko jest do zrobienia. I wszędzie może być jak w bajce. No, ale co takiego jest w szantach, że już od 30 lat uwodzą lekarza? - Jest w nich prawda o życiu - takim, jakie ono jest. Pieśni pisane kilkaset lat temu wciąż tak samo opowiadają o tym, co nas motywuje do życia, o miejscach, które chciałoby się zobaczyć. To najprostsza, ale jakże przyjemna muzyka.

Subtelnych przyjemności w życiu poszukuje też Tadeusz Zawada, biznesmen z południa Polski, który na co dzień zajmuje się budową domów i sprzedażą artykułów biurowych. - Gdy zacząłem prowadzić własną firmę, miałem taki moment pracy szaleńczej, ponad siły - opowiada. Momentem przełomowym był dzień, kiedy syn pojechał na żagle na Mazury, a ja obiecałem, że dojadę do Rucianego-Nidy i odbiorę go przy śluzie. Wyjechałem z pracy późno, gnałem jak wariat, łamiąc przepisy, aby się nie spóźnić. I tam, na śluzie, kiedy stanąłem i ujrzałem ludzi w łódkach, kajakach, radosnych, nigdzie się nieśpieszących, w jednej chwili zrozumiałem, jakim jestem idiotą. Ci ludzie żyli naprawdę. Ja miałem tylko pracę. Wtedy postanowiłem, że będę miał tydzień urlopu w miesiącu. I to realizuję. Żeby się nie zapędzić - opowiada Tadeusz Zawada. Będąc dzieckiem, nie mógł spełniać żadnych swoich marzeń, nawet tych drobnych. Teraz niektóre z nich może realizować.
- Kiedy nie było mnie stać, potrafiłem przystosowywać się do warunków, jakie miałem. I starałem znaleźć coś fajnego dla siebie - mówi. Zawsze interesowało go wiele rzeczy. Uwielbiał łapać chwilę. Leżenie na łące nic nie kosztuje, a do dziś pamięta, jak był wtedy szczęśliwy.

Jako dziecko zaczął trenować judo, żeby nabrać pewności siebie. - Doszedłem do stopnia mistrzowskiego i na szczęście nigdy nie miałem okazji zademonstrować swoich umiejętności na ulicy. Jednak skutek jest taki, że dziś idąc ulicą, nie boję się i byle chłystek mi nie podskoczy. Sport mnie ukształtował i pozwolił zdobyć poczucie własnej wartości. Dziś jego pasją jest jazda samochodem terenowym. - Lubię się pogimnastykować w naprawdę ciężkim terenie, w górach. Przy tej okazji człowiek siebie poznaje. Zakopiesz się, coś się urwie - sprawdzasz się. Najważniejsze w każdej trudnej sytuacji życiowej, również w biznesie, jest nie tracić głowy i umieć się zmobilizować, koncentrować nad rozwiązaniem problemu, a nie zastanawiać nad przyczynami. Mózg pracuje na tym, jak problem rozwiązać. To mnie mobilizuje i ja to nawet lubię.

Samochód terenowy to było wielkie marzenie: można nim jechać tam, gdzie nie ma ludzi. Teraz może sobie na to pozwolić, bo jeździ w zwykłe dni robocze, kiedy w górach nie ma turystów. - Pierwszego jeepa kupiłem 18 lat temu. Gdy go po roku przywiozłem do serwisu, to usłyszałem, że używam go niezgodnie z przeznaczeniem. Po roku jeżdżenia po górach samochód się rozsypał. Miałem już kilka aut terenowych prawie wszystkich firm, teraz mam taki, który jest świetnie przygotowany do jazdy w terenie, mogę nim wjeżdżać do wody ponad metr głębokiej. Zawsze mam ze sobą wyciągarkę, liny, zestaw haków. W terenie wszystko się przydaje. Czasami sama wyciągarka nie wystarczy, bo nie ma drzewa, nie ma do czego zaczepić. Mam więc zestaw narzędzi, które są na stałym wyposażeniu samochodu. Piła, siekiery, łomy, łopaty - z tym zestawem jeżdżę.
A kiedy jedzie - zachwyca się bezludziem i pięknymi widokami. Koła prują bieszczadzkie połoniny, ale nie te popularne, tylko te, gdzie zwykli turyści nie trafiają. - I wtedy czuję, że nie jadę, a płynę. Niewiele rzeczy może dać taką przyjemność. To są te momenty, kiedy naprawdę czuję smak życia. To tak, jakby wziąć na język przysmak, ale go nie połykać, tylko rozcierać, delektować się - opowiada.

Pasje Tadeusza Zawady, bo off road - jazda po bezdrożach - nie jest jedyną, też wynikają z marzeń młodości, ale przede wszystkim, jak mówi, robi to po to, aby czuć życie. Czymś takim jest też fotografia. Interesowała go od dzieciństwa, pstrykał najpierw druhem, potem smieną, dochrapał się zenita. Dziś ma profesjonalny sprzęt, który wszędzie zabiera ze sobą.

- Zauważyłem, że robienie zdjęć pozwala inaczej postrzegać świat. Ale też oglądając zdjęcia innych, mogę dużo powiedzieć o ich autorach. O tym, czy jest niedbały i tylko pstryka bez sensu rodzinę pod pomnikiem nieważne w jakim mieście. O tym, czy wybiera z otaczającej nas rzeczywistości fragment, który szczególnie mu się spodobał. Czymś szczególnym dla mnie jest uchwycenie chwili, miny człowieka, uśmiechu dziecka. Cieszy mnie, że teraz mamy zdjęcia cyfrowe, bo łatwiej je znaleźć w katalogach. Akurat wróciłem z podróży po USA i zasiadłem do oglądania zdjęć, aby na nowo przeżyć chwile, w których byłem.
To pasja fotografowania była impulsem, że zaczął podróżować po świecie. Był już właściwie we wszystkich miejscach, w których chciał być. I zawsze w tych wyprawach towarzyszy mu aparat. To coraz lepsze zdjęcia, jakie udawało mu się robić, sprawiły, że wrócił do zainteresowania architekturą.

- Jako dziecko byłem zauroczony starymi dworami. Wydawało mi się, że w nich dzieje się inne życie, że tam jest inny świat. Po studiach chciałem nawet kupić stary dwór na Podkarpaciu, ale nie było wtedy możliwe, aby kupić coś państwowego. Dwór uległ degradacji, a w pięknym parku zbudowano ośrodek zdrowia. Dziś to miejsce jest ruiną. No, ale pasję fotografowania i jazdę terenową połączyłem z pasją rejestrowania starych polskich dworów. Zrobiłem dużą kolekcję zdjęć, a Biblioteka Śląska w Katowicach przygotowała wystawę. Oczywiście bałem się, czy ludzie będą chcieli to oglądać, czy ich to zainteresuje. Mam przecież przyjaciół, których pasją jest gra w golfa. Wspaniali, interesujący ludzie, ale mają jedną wadę: rozmawiają tylko o golfie, o tym, jak było na kolejnym dołku. Tworzą dość zamknięta grupę, bo dla ludzi, którzy nie grają w golfa, takie rozmowy mogą być zwyczajnie nudne. A ich to pasjonuje. No, ale na wystawie moich fotografii wyglądało na to, że wszystkim się to podoba - śmieje się Tadeusz Zawada. Zatem kolejnym marzeniem, które postanowił zrealizować, było kupno takiego dworu. Ale nie gotowego, tylko ruinę. Po to, aby go samemu odtworzyć. Znalazł taki pod Krakowem - totalna rudera. Rekonstruował go przez 12 ostatnich lat. - Spędzanie tam czasu to znów smakowanie życia. Cieszę się każdą chwilą - zapewnia.

Kolejne zainteresowania Tadeusza wynikały naturalnie z poprzednich. I tak, jak kupił już tę ruderę, zaczął szukać na jej temat fachowej literatury, szperać w książkach źródłowych. Odkrył białego kruka - "Budownictwo drzewne i wyroby z drzewa w dawnej Polsce" Zygmunta Glogera. Skopiował w dwóch egzemplarzach. Jeden postanowił sprzedać na aukcji - osiągnęła wysoką cenę. Okazało się, że poszukuje ją wiele ludzi. - Wtedy wpadłem na pomysł, aby zająć się wydawaniem replik starych dzieł.

W ciągu kilku lat wydał już ponad 50 tytułów i ma satysfakcję, bo są to rzeczy unikatowe. Jak książka kucharska sprzed 230 lat i najstarsza, z 1650 r. Poszukiwanie książek samo w sobie jest ciekawe. Niedawno Tadeusz Zawada pojechał do Krakowa na UJ, w bibliotece poświęconej Paderewskiemu znalazł "Statut kaliski" - zbiór praw wydanych przez Henryka Pobożnego dla Żydów. W tamtych czasach w Europie to był ewenement, że Żydzi mieli w Polsce prawa, które ich chroniły, i co ciekawe, każdy kolejny władca w Polsce je ratyfikował. Tadeusz mówi, że trzymanie w rękach książki, jednej z sześciu egzemplarzy, jakie zostały, jest niezwykłym doświadczeniem. Wydana przez Artura Szyka, malarza żydowskiego pochodzenia, który stworzył dzieło artystyczne w nakładzie 500 egzemplarzy, w 12 kolorach. Jeden egzemplarz ze swoją odręczną dedykacją podarował Paderewskiemu, a kompozytor przepisał to w spadku Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. - Nie miałem pojęcia, że UJ ma ją w swoich zbiorach, gdyby nie pewien profesor hematologii, zapalony bibliofil. On ją odkrył i zaczął szukać wydawców, którzy zrobiliby reprint. I tak trafił do mnie. Wydanie nie jest łatwe - prawa do książki miała Fundacja Szyka w USA, chcieli za nie sporo pieniędzy. Udało się znaleźć sponsora - pieniądze wyłożył prezydent miasta Kalisza. Ale to też pokazuje, że wokół takiej jednej książki tworzy się osobna historia. Wydamy ją w około 1000 egzemplarzach i to będzie duże wydarzenie - nie kryje radości Tadeusz Zawada.

- Po co aż tyle pasji, a przy okazji kłopotów, jakie się z nimi wiążą. Nie lepiej żyć wygodnie i bez problemów? - pytam prowokacyjnie. Tadeusz Zawada puentuje: - Trzeba mieć coś swojego, coś innego, prócz pracy zawodowej. To ratunek przed tym, żeby się nie dać zwariować, zamknąć w jednej płaszczyźnie. Czy jeżdżenie na motorze, czy śpiewanie, czy poszukiwanie książek - wszystko to oznacza, że się lubi życie. I jest się spełnionym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 6

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

m
marta
W sumie to nieważne, ważne, że przeczyta to ktoś, kto takiemu nieudacznikowi powie stop! Albo bracie bierzesz to na siebie, albo wypad.
r
rewia
Świetny tytuł. Tylko czy taki znudzony władca pilota to przeczyta?
m
marta
Fiasko. Podręcznik nieudanej egzystencji. Prawda, że ładnie :D.
r
rewia
Nie znam Mazura, jaki tytuł tej książki?
m
marta
Takim facetem bez pasji jest bohater książki Tomasza Mazura, Tony Kysto. Jego życie to ciągłe próby podłożenia nogi innym, brak zaufania, niewiara w siebie, no i ... brak zajęcia, pasji.
r
rewia
Nie ma nic gorszego, niż mężczyzna bez pasji. Zaczynają wtedy szukać sobie zajęć w rodzaju picie, zdrady i ogólne ploty.
Wróć na i.pl Portal i.pl