Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polenhof: Polska oaza w Gdańsku

Barbara Szczepuła
Urszula Kliszkowiak dziś, przed przedwojennym domem swoich rodziców we Wrzeszczu
Urszula Kliszkowiak dziś, przed przedwojennym domem swoich rodziców we Wrzeszczu Marek Ponikowski
Niewielkie domy stoją karnie w szeregu, ramię przy ramieniu, przed każdym mikroskopijny ogródek, w nim piwonie, bratki i groszki pachnące. Obok przerobiony z ujeżdżalni koni kościół Świętego Stanisława Biskupa i stadion oraz wielkie gmaszyska z czerwonej cegły, które oddzielają osiedle od Heeresanger Strasse, dziś - ulicy Legionów. Przed wojną zwano je Polenhof, bo zamieszkiwali je Polacy.

Większość pracowała na kolei, choć był też listonosz z Poczty Polskiej, jeden z sąsiadów pracował w składnicy tranzytowej na Westerplatte, jeszcze inni w Komisariacie Generalnym RP albo w porcie. Dzieci bawiły się razem na podwórku, ćwiczyły w klubie sportowym, chodziły do tego samego przedszkola, do tej samej szkoły i na wspólne zbiórki harcerskie. Ale do Gimnazjum Macierzy Szkolnej musiały już dojeżdżać pociągiem z Langfuhr aż do Biskupiej Górki.

Z panią Urszulą Kliszkowiak w siedemdziesiąt lat po wybuchu wojny, która położyła kres istnieniu Polenhof, szukamy śladów jej dzieciństwa, chodzimy po chodnikach wydeptanych przez dawnych mieszkańców, zaglądamy w okna z innymi już firankami, w niektórych ogródkach miejsce kwiatów zajmują dziś samochody. Jednak - zdaniem pani Urszuli - duch tego miejsca nadal unosi się w powietrzu i jeśli dobrze nadstawi się ucha, można usłyszeć brzęk butelek, które rano mleczarz stawiał przed drzwiami, kroki mężczyzn wychodzących do pracy i głosy matek wołających dzieci na obiad. Pani Ula widzi swoją rodzinę jedzącą śniadanie w letnią niedzielę na tarasie, w cieniu dojrzewających czereśni i gruszek, przez otwarte drzwi można zajrzeć do pokoju stołowego umeblowanego w stylu secesyjnym, zgodnie z gustem mamy, w sąsiednim ogrodzie poszczekuje pies pana Bębenka…

Mama Uli, Maria Magdalena Kliszkowiak de domo Klebba, była piękną i elegancką kobietą. Wychowała się i do szkół chodziła w Berlinie, gdzie jej rodzice, Kaszubi spod Wejherowa, prowadzili restaurację. W tej restauracji organizowano - jakże by inaczej - polskie spotkania. Bywał na nich sam Stanisław Przybyszewski, demon Młodej Polski. - Znałam Przybyszewskiego - lubiła się chwalić mama. Gdy wybuchła Polska, dziadek Jan Klebba sprzedał dobrze prosperujący biznes i wrócił do ojczyzny.

Kazimierz Kliszkowiak walczył podczas I wojny światowej w armii cesarza Wilhelma, bo taki był los ludzi mieszkających w zaborze pruskim. Ciężko ranny w głowę pod Verdun, przerzucony został po zaleczeniu kontuzji na front rosyjski i znowu postrzelony, tym razem w rękę. Poliglota, władający biegle niemieckim, francuskim i angielskim otrzymał w Wolnym Mieście Gdańsku posadę inspektora kolejowo-celnego. W pewien letni, słoneczny dzień zobaczył na plaży w Brzeźnie Marię Magdalenę, która moczyła zgrabne nóżki w wodach zatoki.

Wielki gmach, obok którego przechodzimy, to dawny Bratniak, czyli dom akademicki dla polskich studentów Technische Hochschule. Na piętrze była restauracja. Mama brała tam czasem Ulę na ciasteczka, gdy umawiała się na popołudniową kawę z panią Bębenkową albo panią Deikową. Obok była biblioteka, którą mama prowadziła społecznie, dalej strzelnica sportowa, którą zarządzał ojciec Uli, osiedlowy komendant "Wojaków". Jakie to było ważne, by polska młodzież uczyła się strzelać, nie trzeba wyjaśniać. Była też nie mniej ważna harcówka, a nieopodal dwa korty tenisowe, no i klub Gedania, w którym chłopcy i młodzi mężczyźni grali w piłkę nożną. Latem trybuny były pełne, a dziewczęta rzucały najlepszym piłkarzom pełne podziwu spojrzenia, jak kwiaty.
Na osiedlu najważniejszą osobą był ksiądz Bronisław Komorowski. Na niedzielną mszę, którą odprawiał o godzinie dziesiątej, zjeżdżali się Polacy z całego Gdańska i Sopotu. Rozpoczynano ją zawsze uroczyście: Gaude Mater Polonia… Zaś na imieninowe garden party księdza pierwszego września schodzili się, z bukietami gladioli i róż w rękach, dosłownie wszyscy.

Kościół był ostoją, szczególnie w latach trzydziestych, gdy robiło się już w Gdańsku coraz mniej bezpiecznie, gdy - jak pisał Albert Camus o zupełnie innym mieście - pojawiły się na ulicach zdechłe szczury, a gradowe chmury wisiały nad dachami, gdy niemieckie elegantki zaczęły nosić na szyi na łańcuszkach srebrne lub złote swastyki, a młodzi Niemcy z Hitlerjugend maszerowali, waląc pałeczkami w swoje bębenki.

Zaczęto dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Mieszkańców Polenhof zaliczono do tej drugiej kategorii.

Rodzina Bębenków mieszkała w sąsiedztwie Kliszkowiaków, w takim samym jak oni domku. Pełen krzepy i pogody ducha Alojzy Bębenek pracował w Komisariacie Generalnym RP i był prezesem Związku Podoficerów Rezerwy w Wolnym Mieście. Lubił polowania i z psem, który zwał się Poluks, jesienią co niedziela jeździł w okolice Skarszew, skąd przywoził ubite zające, kaczki, kuropatwy i bażanty. Karierę zaczął jeszcze w wojsku pruskim, w elitarnym II pułku gwardii jego cesarskiej mości kajzera Wilhelma. W 1918 roku z ulgą zmienił mundur na polski i podjął służbę w Toruniu. Po kilku latach przeniesiono go na wysuniętą placówkę na Westerplatte, a w roku 1930, po formalnym przeniesieniu do rezerwy, zatrudniony został w Komisariacie Generalnym RP. Jak mówi mi jego syn Gerard, pracował tam dla wywiadu wojskowego, był bliskim współpracownikiem majora Jana Żychonia, szefa pomorskiej "dwójki", czyli ekspozytury wywiadu wojskowego. Z polecenia swojego szefa, pułkownika Wincentego Sobocińskiego, Alojzy Bębenek wielokrotnie jeździł z meldunkami na Westerplatte i robił to chętnie, bo przyjaźnił się z nowym dowódcą placówki, majorem Henrykiem Sucharskim.

Rok szkolny w Wolnym Mieście zaczynał się 25 sierpnia, ale komisarz generalny RP Marian Chodacki polecił wywieźć z powrotem do Polski dzieci pracowników powracające z wakacji. Alojzy Bębenek zawiózł więc żonę, syna i córkę do rodziny do Skarszew i od tego czasu już praktycznie do domu nie wracał. Podobnie jak inni pracownicy komisariatu, nocował w biurze.

28 sierpnia pułkownik Sobociński wręczył mu zalakowaną kopertę dla majora Sucharskiego. Niezwykłe było to, że kazał mu złożyć przysięgę, iż pod żadnym pozorem nie odda nikomu koperty. Raczej zginie. W razie zagrożenia miał zdetonować zainstalowany w aucie ładunek wybuchowy.
Z ulicy Neugarten, dziś Nowe Ogrody, ruszył więc Alojzy Bębenek w stronę Westerplatte, zdając sobie sprawę, że może to być jego ostatnia droga, bo rozpanoszeni hitlerowcy często zatrzymywali polskie samochody. Co było w kopercie, tego Alojzy Bębenek oczywiście nie wiedział. Nic nie mógł też wywnioskować z kamiennej twarzy Sucharskiego, gdy ten meldunek przeczytał. Major poprosił go tylko, by zabrał do miasta kapelana westerplatczyków, księdza Bemke. Bębenek oponował, nie chcąc narazić życia kapłana, bo przecież auto nadal było zaminowane, ale Sucharski rozkazu nie zmienił. W drodze powrotnej samochód został ostrzelany przez Niemców! Strzelali jednak niecelnie i około trzeciej nad ranem udało się Alojzemu dotrzeć do Komisariatu.

Gdy następnego dnia poszedł w sprawach służbowych na Dworzec Główny, w poczekalni natknął się na zdenerwowanego Kazimierza Kliszkowiaka. Ten opowiedział mu, że znajomy Niemiec ostrzegł go przed aresztowaniem. Rano gestapowcy dobijali się do jego domu, udało mu się jednak uciec. Podczas tej rozmowy, jak spod ziemi wyrósł przy nich policjant, który chciał aresztować Kliszkowiaka. Bębenek, machając policjantowi przed nosem legitymacją Komisariatu Generalnego RP, popchnął sąsiada do bocznego wyjścia na peron i wskoczyli obaj do pociągu jadącego do Gdyni. Bębenek odkonwojował Kliszkowiaka do Orłowa, ratując mu zapewne w ten sposób życie.

W nocy z 31 sierpnia na 1 września Alojzy Bębenek pełnił dyżur w Wydziale Wojskowym Komisariatu razem ze swoim szefem, pułkownikiem Sobocińskim. Noc była cicha i ciepła, ale niespokojna, bo już wieczorem nadeszła wiadomość o przekroczeniu gdańskiej granicy od strony Prus Wschodnich przez regularne oddziały Wehrmachtu. Telegraficznie poinformowano o tym natychmiast MSZ w Warszawie. Około dwudziestej drugiej budynek otoczyli esesmani, po północy odcięte zostały przewody elektryczne i telefoniczne. Przed piątą rano pracownicy Komisariatu usłyszeli potężną kanonadę. Zaczęli pospiesznie niszczyć dokumenty, bo nie mieli już złudzeń.

Wojna się zaczęła. O ósmej esesmanów pilnujących budynku zastępują żołnierze Wehrmachtu. Dwie godziny później oficer wali w drzwi krzycząc: - Los, Aufmachen! - i wdziera się z kilkoma podwładnymi do środka. Wzywa pracowników Komisariatu do poddania się.

- Gdzie broń? - krzyczy.
- Nie mamy broni - odpowiada Bębenek.
Oficer każe swoim żołnierzom szukać w krzakach rosnących na podwórzu. Bębenek widzi z okna, że przez wysoki mur, który odgradza Komisariat od więzienia, człowiek w mundurze esesmana wrzuca w zarośla karabin maszynowy. - Prowokacja! - woła, wskazując na sterczącą zza muru drabinę, ale w tym momencie dostaje kolbą karabinu w twarz i wypluwa zęby. Drugi żołnierz kopie go w podbrzusze.

Niemcy przestają zachowywać pozory. Wszystkich przebywających w budynku pracowników Komisariatu Generalnego RP ładują na ciężarówki i wiozą do Viktoriaschule. - Polnische schweinen, polnische banditen - krzyczą zgromadzeni przed szkołą Niemcy, obserwując z aprobatą, jak w drzwiach esesmani biją łomami wpychanych do budynku Polaków.
Ula wyjechała z Gdańska z bratem i mamą już w sierpniu, a wkrótce dołączył do nich ojciec. Rodzina Kliszkowiaków wylądowała w Wejherowie, gdzie na starkowiznie siedzieli dziadek i babcia Klebba. Poszukiwany przez gestapo ojciec ukrywał się u rodziny w Borach Tucholskich. Ula jeździła tam od czasu do czasu, zawożąc mu leki. Państwo Plińscy, krewni dziadka Klebby, mieli wielki młyn, a obok na wzgórzu modrzewiowy dworek otoczony lasem, idealne miejsce na kryjówkę. Przechowywało się tam kilka osób. Jedna z kobiet okazała się wtyczką gestapo. Któregoś dnia o świcie Niemcy otoczyli dwór, znaleźli broń, aresztowali wujka Uli, ciotkę i ich córkę Stefę. Kazimierz Kliszkowiak znów miał szczęście: nocował w lesie.

Wujek Pliński zginął w Stutthofie, ciocia i Stefa przeżyły obóz, przeszły marsz śmierci, wróciły do domu, ale Stefa nigdy już nie odzyskała spokoju. Ciągle widziała Żydówki zapędzane do komory gazowej i słyszała ich bolesny, cichy jęk…

W październiku 1939 pani Kliszkowiakowa pojechała do Gdańska, by zobaczyć, co stało się z domem. W wypielęgnowanych domkach w polskim osiedlu stacjonowało wojsko. Po meblach, dywanach, porcelanie, pościeli nie było śladu. Spotkała koleżankę Uli, która opowiedziała jej, jak płonęły polskie książki. Niemcy rzucili na stos przed kościołem wszystkie, te z biblioteki i te powyciągane z domowych szafek i etażerek. Ogień był wielki, dziewczynka płakała, bo w płomieniach ginęli: Janko Muzykant i Konrad Wallenrod, sierotka Marysia i Lilla Weneda, Tadeusz Soplica i doktor Judym, Skrzetuski i Zagłoba, ksiądz Robak i Zosia, Cezary Baryka oraz Antek, którego siostrę Rozalkę kiedyś wsadzono do pieca… W tym ognisku paliła się cała Polska.

Na osiedlu nie było już Polaków, w akademiku nie było studentów, nie było też księdza Komorowskiego. 1 września 1939 roku nie odbyło się jego imieninowe garden-party. Proboszcz został aresztowany, pobity i osadzony w Viktoriaschule, a potem przewieziony do obozu Stutthof. Zamordowano go wraz z innymi Polakami w Wielki Piątek 22 marca 1940 roku.

1 września aresztowano też sąsiada Bębenków, Wiktora Bellwona, maszynistę kolejowego i jego piętnastoletniego syna Feliksa. Wiktor zginął w 1940 roku w obozie w Oranienburgu. Jego żonę, syna i młodsze dzieci osadzono w obozie w Potulicach. Inny sąsiad, Jan Ceynowa, urzędnik DOKP przeszedł przez obozy Stutthof, Oranienburg, Mauthausen i zginął w tym ostatnim. Jego żona z dziećmi także trafiła do Potulic.

- W osiedlu został tylko Ambroży Tyborski, z zawodu ogrodnik - mówi mi pan Gerard Bębenek. - Nie wyrzucono go, nie musiał uciekać, bo był - jak się okazało - niemieckim szpiclem. Przez lata udawał polskiego patriotę, należał do Związku Podoficerów Rezerwy, w kościele śpiewał gromko "Boże coś Polskę", wszyscy mieli do niego zaufanie, a on 1 września 1939 roku włożył mundur SA. Po prostu podła, hitlerowska wtyczka. Tacy Polacy też się zdarzali.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki