Polak z bombą atomową

Agnieszka Świderska
W białoruskiej Lidzie 31-letni Bogdan Likus przez dwa miesiące uczył się zrzucać bombę atomową
W białoruskiej Lidzie 31-letni Bogdan Likus przez dwa miesiące uczył się zrzucać bombę atomową Archiwum rodzinne Bogdana Likusa
Jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych w białoruskiej Lidzie szkolono polskich pilotów, którzy mieli zrzucić bombę atomową. O nieznanych do tej pory faktach z zimnowojennej historii pisze Agnieszka Świderska

Piła. 2009 rok. Początek lata. Były pilot wojskowy Bogdan Likus siedzi na tarasie swojego domu. Pije herbatę. Od osiemnastu lat nie ma już Układu Warszawskiego. Od dziesięciu lat jesteśmy w NATO. Zamiast zimnej wojny są gorące piaski Iraku i Afganistanu. I Korea, która straszy świat bombą atomową.

Czy jest taka sama jak ta, którą Bogdan Likus na własne oczy widział 31 lat temu w radzieckim schronie na Białorusi? Wtedy była podwieszona do bombowca Su-17. Czysta jak lustro. Nie można nawet było jej dotknąć, żeby nie pobrudzić. Ile było wtedy takich schronów? Takich "luster", w których można było zobaczyć to, co zobaczył świat w Hiroszimie i Nagasaki?

Cel: Kopenhaga
Było ich czterech. Stanisław Nawrocki z Dowództwa Wojsk Lotniczych z Poznania oraz trójka pilotów z wielkopolskiego Powidza: Stanisław Walczak, Mieczysław Kafel i Bogdan Likus. Nie wiadomo, skąd przyszedł rozkaz. Z Warszawy czy może z Moskwy? Ktoś wybrał właśnie ich. Musieli być i byli dobrymi pilotami. Bogdan Likus, najmłodszy z całej czwórki, był wtedy jeszcze kawalerem. Z punktu widzenia tych z wężykami generalskimi miał najmniej do stracenia. A może było dokładnie odwrotnie? W końcu wszyscy byli jeszcze młodzi. Bogdan Likus miał dopiero 31 lat. Miał kiedyś mieć żonę i dwójkę dzieci. Tyle że ten rozkaz wydało mu życie. Wtedy, latem 1978 roku, rozkazy były zupełnie inne.

Mieli lecieć do bazy lotniczej w Lidzie na Białorusi. Dopiero tam na miejscu poznali swoje przeznaczenie. Mieli zostać czwórką polskich pilotów, która na wypadek wojny wykona jedno specjalne zadanie: zrzuci bombę atomową. Każde państwo Układu Warszawskiego miało przydzielony swój teatr działań wojennych. Dla Polski była nią Dania, a głównym celem - Kopenhaga. Czy była tylko celem ćwiczebnym? W 1978 roku potencjalne cele były traktowane bardzo serio, każdy dzień mógł być początkiem końca.

Polska była sojusznikiem Związku Radzieckiego, ale jak każdego przymusowego sojusznika nigdy nie można było być go pewnym do końca. To samo dotyczyło polskich żołnierzy. W ciągu dwóch miesięcy szkolenia dali to odczuć czwórce polskich pilotów sowieccy oficerowie.
- Często słyszeliśmy od nich "nu, wy Paliaczki" - wspomina Bogdan Likus. - Był w tych słowach jakiś dystans i nieufność.

Mimo to Sowieci musieli im nieco zaufać. Dlatego zaprowadzili ich do tamtego schronu i zdjęli flanelę, która okrywała tę bombę.
- Wyróżniała ją na pewno jakość wykonania i ten szpic...- mówi Bogdan Likus. - Poza tym z wyglądu niewiele się różniła od innych bomb. Tylko świadomość tego, co kryje w środku i jakie mogą być skutki jej użycia, mogła przerazić.

Tyle że wtedy byli żołnierzami, a żołnierz nie może bać się niczego. Nawet bomby atomowej. Dlatego się nie bali. Nie mieli zresztą dużego wyboru. Nie można odmówić rozkazu wydanego w czasie wojny. W każdej armii grozi za to śmierć. A oni mieli czuć, myśleć i wykonywać rozkazy jak na prawdziwej wojnie.

- Gdyby doszło wtedy do wojny i otrzymałbym rozkaz: zrzucić bombę atomową, to myślę, żebym wtedy ją zrzucił, choć dzisiaj na samą myśl o tym przechodzą mi ciarki po plecach - mówi Bogdan Likus.

Nieświadomość pilota

Wtedy nie była to "bomba atomowa", bo nikt oficjalnie tak jej nie nazywał. W języku Armii Radzieckiej była to bomba "Spec AB". Może taką bombę łatwiej zrzucić niż bombę atomową? W końcu Amerykanie bombę, która rankiem 6 sierpnia 1945 roku spadła na Hiroszimę, nazywali pieszczotliwie "Little Boy" - "mały chłopiec". Rosjanie mieli jednak lepszy patent na uwolnienie polskich pilotów od ciężaru zrzucenia "małego chłopca". Prawdziwa bomba miała być podwieszona tylko pod jednym z trzech bombowców, które miały brać udział w tej misji. Pozostałe miały być uzbrojone w zwykłe bomby. Tyle że pilot miał nie wiedzieć, jaką bombę przyjdzie mu zrzucić.

- Tym samym mógł myśleć, że atomową zrzucił ktoś inny - dopowiada Bogdan Likus. - Z taką rozproszoną odpowiedzialnością widocznie łatwiej miało nam się później żyć.

Pod warunkiem oczywiście, że byłoby jeszcze gdzie żyć. Na wrogi Zachód nie miała bowiem spaść tylko jedna bomba atomowa, tylko cała seria uderzeń atomowych. Z odtajnionego niedawno archiwum wywiadu brytyjskiego wynika, że gdyby w 1978 roku doszło do sowieckiego ataku nuklearnego na Wielką Brytanię, to ojczyzna Winstona Churchilla ze swoim arsenałem, którym wtedy dysponowała, nie byłaby w stanie bronić się dłużej niż trzy dni. Tyle że wcześniej czy później nastąpiłoby odwetowe uderzenie sojusznika zza oceanu i zimna do tej pory wojna zaczęłaby promieniować.

- Szkolili nas, by nie lecieć prosto na cel, bo wtedy samemu byłoby się celem - mówi Bogdan Likus. - Dlatego na tę naszą "Kopenhagę" trzeba było lecieć zmyłkowymi trasami i dopiero w ostatniej chwili nadlecieć na cel.

Zrzucić i wiać
Ostatnim manewrem do wykonania było uderzenie z lotu koszącego. Komenda po wykonanym zadaniu była znacznie krótsza: uciekać jak najszybciej. Najpierw jednak na sekundę zamknąć oczy, bo "będzie duży błysk", nawet jeżeli oczy chroniły specjalne okulary. Fali uderzeniowej, według sowieckich oficerów, nie mieli się obawiać. Gdyby ich dogoniła po 20 czy 30 kilometrach, miała jedynie wprowadzić ich samolot w turbulencje, a tam w środku miał być już włączony autopilot, który najkrótszą trasą miał ich bezpiecznie doprowadzić do lotniska.
- Straszyli nas, że gdybyśmy próbowali uciec z bombą atomową, to w bombowcu jest "sekret", który pozwoli im błyskawicznie nas namierzyć i zniszczyć - opowiada Bogdan Likus. - Prawdopodobnie niczego takiego nie było, ale wtedy wzbudzało to strach. Baliśmy się uciekać na Zachód.
O bombie Spec AB na szkoleniu w Lidzie nauczyli się wszystkiego, choć nie mogli robić żadnych notatek: "nie wolno" - słyszeli. W powietrzu uczyli się ją zrzucać z małych i dużych wysokości. O każdej porze dnia i nocy. I przy każdej pogodzie. Znali na pamięć procedurę do zrzutu. Ale niczego nowego nie dowiedzieli się o bombowcach.

- Musieliśmy wiedzieć wszystko o samolotach amerykańskich, ale ze swoich znaliśmy tylko ten typ, na którym lataliśmy - opowiada Bogdan Likus. - To miało być zabezpieczenie na wypadek zestrzelenia naszego bombowca i dostania się do niewoli. Nie znaliśmy żadnych danych dotyczących sprzętu i uzbrojenia.

Zrzuty bomby atomowej ćwiczyli nie tylko w Lidzie, ale także przy każdych większych ćwiczeniach wojskowych - czy to na poligonie w Nadarzycach, Drawsku czy Żaganiu. To, co spadało na poligon, to była IAB, 500-kilogramowa imitacja. Imitowała nawet atomowy grzyb.

"Mój Boże, co myśmy zrobili?!" - te właśnie słowa wyrwały się z ust kpt. Roberta A. Lewisa, drugiego pilota amerykańskiego bombowca B-29, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę. - Cieszę się, że nigdy nie musiałem odpowiedzieć sobie na podobne pytanie - mówi dziś Bogdan Likus. - Tak jak on byłem wtedy wojskowym pilotem, ale nasza "Kopenhaga" nigdy nie stała się jego Hiroszimą. Była tylko punktem na mapie zimnej wojny. Tamtej mapy już dawno nie ma. Do Lidy nigdy już nie wróciłem.

Filiżanka z herbatą jest już pusta.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl