Piotr Stelmach: Mam nadzieję, że Trójka wróci. Ta prawdziwa. Złożyłem to wypowiedzenie bez kombinacji, bez „planu B”

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
fot. Darek Kawka/archiwum Piotra Stelmacha
Mieliśmy z tyłu głowy przykazanie mistrza Młynarskiego: „Róbmy swoje”. Na przekór wszystkiemu czuliśmy, że powinniśmy trwać na tej antenie z jednego oczywistego powodu - dla wielu osób, dla wielu słuchaczy byliśmy rodzajem nienamacalnego, ale jednak bardzo bliskiego kumpla. Kogoś, kto zawsze podał rękę i gdzieś prowadził. Dla nich, słuchaczy, chcieliśmy wytrwać. Ale ostatnie rzeczy, które wydarzyły się w Trójce, kładą tamę tym wszystkim pragnieniom - mówi Piotr Stelmach, były już dziennikarz i prezenter radiowej Trójki.

Pan jest chyba ostatnim z wielkich, który odszedł z Trójki.

Bez żartów, proszę. Żaden ze mnie wielki ktoś. Jestem zapowiadaczem piosenek, chłopakiem z Łodzi, który od dwunastego roku życia marzył o tym, żeby choć raz wejść do tego budynku i zobaczyć, jak wygląda radio od środka. Spełniło się moje największe życiowe marzenie. Oczywiście, oprócz marzenia bycia tatą. Byłem w Trójce przez 23 lata. Jeśli chodzi o radio i sztukę radiową, już nie można chcieć więcej. Ale nie byłem i nigdy nie będę wielki. Wciąż się uczyłem, bo bycie radiowcem nigdy nie jest procesem skończonym.

NASZE WYWIADY:

Pamięta pan swój pierwszy dzień w Trójce?

Oczywiście, że tak. To były odwiedziny w któryś wiosenny piątek 1994 roku. Grupą radiowych zapaleńców, bo występowaliśmy na antenie radia komercyjnego w Łodzi, pojechaliśmy zobaczyć, jak wygląda nasza ukochana Trójka. W pokoju nr 115 przyjął nas Marek Niedźwiecki, a później Piotr Kaczkowski. Pamiętam, że pan Piotr prezentował nam fragmenty nowej płyty grupy Pink Floyd, nagranej na taśmę radiową. Zobaczyliśmy też, jak przygotowuje się Listę Przebojów Programu III. Widziałem tych ludzi po raz pierwszy w realnym świecie. Zobaczyłem, jak wyglądają, jak pracują. Niedługo później mogłem do nich dołączyć i to było spełnienie moich najpiękniejszych radiowych marzeń.

Mówimy o roku 1997, bo wtedy przyszedł pan do Trójki?

Tak, dołączyłem wtedy do tego zespołu jako pracownik, chociaż w kontekście Trójki jestem bardzo nieagresywnym fanem słowa „pracownik”. Moim pierwszym dyrektorem był Paweł Zegarłowicz. Wspaniały facet!

I co pan robił pierwszego dnia jako pracownik?

Etat zacząłem 1 maja 1997 roku, ale kilkanaście dni wcześniej jako broniący swojej pracy dyplomowej uczeń Dziennikarskiej Szkoły Polskiego Radia współprowadziłem z Piotrem Kaczkowskim, moim mistrzem w tej szkole, audycję o trzydziestej rocznicy - wtedy trzydziestej - koncertu Stonesów za Żelazną Kurtyną. To był koncert w Warszawie. Tej audycji również nie zapomnę.

Jak pan myśli, dlaczego Trójka to takie magiczne miejsce?

Bo spotkali się tu ludzie, których wyobraźnia, osobowość, talent i umiłowanie dla języka polskiego stanowiły fantastyczny koktajl. Mentalnie był to koktajl wybuchowy, który doprowadzał do największej i najpiękniejszej eksplozji, jaką można sobie wyobrazić w eterze. To radio było efektem spotkania niezwykłych osobowości. Nie polityków, ale ludzi, którzy się na tym znali i mieli do tego smykałkę, dar. I tworzyli radio dla świadomych odbiorców, a nie tylko po to, żeby coś „pobzyczało” przy zmywaniu talerzy lub krojeniu warzyw na sałatkę.

To się rzadko zdarza, żeby w jednym miejscu zebrać tyle osobowości, prawda?

Tak, ale udało się. Trójka takich ludzi przyciągała. Była magnesem, miejscem, w którym te wszystkie pozytywne emocje w jakiś magiczny sposób się kumulowały.

Z drugiej strony, taka mieszanka osobowości, indywidualności w jednym miejscu może być wybuchowa, może prowadzić do konfliktów, rywalizacji, sporów.

Nie będę opowiadał pani bajek, że wszyscy w tej ekipie kochali się pierwszą miłością, zapraszali się na imieniny i byli ze sobą prywatnie każdego dnia i każdej nocy. Braliśmy się czasami za łby, ale często miałem wrażenie, że to były „jazdy” o charakterze twórczym. Ten zespół został zbudowany przez kolorowe osobowości, ludzi z pasją, z wiedzą, otwartych na świat. Przez pozytywnych świrów. Oczywiście, były w naszej pracy elementy rywalizacji, bo trudno, żeby w tak intensywnej mentalnie „bandzie” ich nie było. Ważne, że to był team ludzi gotowych kłaść głowę pod topór za to radio. Ta rywalizacja często była paliwem, dosypywała węgla do pieca, który fantastycznie grzał. Wiem, że to nieekologiczna fraza, ale co najważniejsze, ten piec ogrzewał słuchaczy. Przecież radio robi się dla odbiorców. To oni mieli brać z tych naszych „burz” to, co najlepsze.

Chyba wam się to udało. Mam wrażenie, że żadne radio w Polsce nie miało tak wiernej rzeszy słuchaczy i to słuchaczy z różnych pokoleń.

Też chcę w to wierzyć, bo w ciągu tych 23 lat przekonałem się o tym podczas wielu audycji, na przykład Topów Wszech Czasów. Przekonali się o tym także moje znakomite koleżanki i koledzy. Każdy miał swój świat, który starał się jak najlepiej przedstawić i opowiedzieć. Powiedzmy to obrazowo - to tak, jakby na bardzo pojemnym osiedlu każdy miał swój indywidualny domek. Słuchacze mogli wybierać, w którym z tych domków chcą się rozgościć. Naszym zadaniem, jako gospodarzy, było sprawić, by czuli się tam dobrze i fajnie spędzali czas, ufając naszym wyborom i związanym z tymi wyborami emocjom. Tak to działało.

Trójka, to bez dwóch zdań bardzo autorskie radio, prawda?

Tak, to było radio z bardzo dużym nasyceniem audycji autorskich, z mieszanką gustów i smaków ich autorów.

Można było u was posłuchać właściwie każdego rodzaju muzyki.

Często się mówi, że radio dla wszystkich jest radiem dla nikogo. Miałem wrażenie, że przez wiele lat staraliśmy się zaprzeczać tej teorii. Kto chciał, słuchał w niej bluesa, rocka progresywnego, słuchał punk rocka, klasyki, alternatywy i wspaniałego jazzu. Poezja śpiewana? Ależ jak najbardziej! Fantastyczna rozrywka? Kabarety, Autorzy? Proszę bardzo! To radio było dla mnie całym światem, na początku jako dla odbiorcy, a później także jako dla tego, który je współrzeźbił. Spędzałem w Trójce całe noce i dni, prowadząc audycje, przeprowadzając wywiady i przesłuchując muzykę. Strefa twórczego komfortu, na którą trzeba było ciężko zapracować. Po jednej stronie sąsiadował z moim pokojem pokój Piotra Kaczkowskiego i Mariusza Owczarka, po drugiej Artura Andrusa i Natalii Grzeszczyk. W kolejnym „mieszkała” (zresztą, wciąż mieszka Baszka Marcinik), a naprzeciwko nas „urzędował” Marek Niedźwiecki. Byłem w najlepszym radiowym towarzystwie. Sąsiedzi, że hej, prawda? Nomen omen - Sylwia Hejj pracowała w pokoju sąsiadującym z „Niedźwiedziem”. Nie musieliśmy sobie wchodzić w drogę towarzysko, nie musieliśmy być dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, ale fakt, że tworzyliśmy ten gang przez tyle lat - jeden, wspólny i bardzo skuteczny - powodował, że był to najpiękniejszy gang w historii radia.

Mieliście pewnie świadomość, że robicie coś wyjątkowego?

Nie odpowiem twierdząco, bo od takiej odpowiedzi już blisko do stanu, w którym brytfanna jest dziesięć razy większa od ciasta, a ego nie potrafi zmieścić się w przestronnym salonie. Chcieliśmy mieć po prostu świadomość, że jesteśmy słuchaczom potrzebni. I za każdym razem staraliśmy się poprowadzić audycje tak, jak nie poprowadziłby jej nikt inny. Zawsze nas tego uczono - uciekać od sztampy, od matrycy, robić coś swojego, nawet, jeżeli to coś będzie zawierało jeden charakterystyczny element. „Osiem milionów po dwudziestej”. „Bururum bururum”. „Nazywałem się Arturem Andrusem”. To powiedzonka. „Rybki”. Bardzo dobrze wiemy, czyjego autorstwa. Nikt i na żadnej innej antenie tak nie mówił. Niby detale, ale było ich przecież mnóstwo. Z tych właśnie detali powstał „trójkowy słownik wyrazów”. Niekoniecznie obcych.

Jakie momenty w Trójce zapadły panu szczególnie w pamięci? Jakie audycje? Spotkania?

Były ich setki. Od sytuacji przerażających do śmiesznych. Pamiętam, kiedyś latem panowie strażnicy poprosili, żebym zszedł do nich, bo czeka na mnie gość. Okazało się, że stoi przede mną ogromny wzrostem mężczyzna, który wyjął z kieszeni papierowy bilet lotniczy do Nowego Jorku. Na moje nazwisko.

Czemu miał pan lecieć do Nowego Jorku?

Bo ten człowiek na podstawie moich audycji wysnuł wniosek, że zdecydowałem się sfinansować mu bardzo poważną operację plastyczną za Oceanem. „Panie Piotrze, samolot czeka, jedziemy na lotnisko”. Nie widziałem w jego oczach obojętności. Ten wzrok i ton głosu nie znosiły sprzeciwu. To była jedna z sytuacji, która absolutnie mnie zmroziła. Ale były też sytuacje zupełnie wyjątkowe, jak prowadzenie i relacjonowanie koncertów Męskiego Grania. To było medialne budowanie tej niezwykłej imprezy. Ani Gacek i mnie nikt tego nie odbierze. Zresztą, można o tym napisać całą książkę. Do chwil absolutnie wyjątkowych zaliczam też pierwszą audycję poprowadzoną z Piotrem Kaczkowskim: ja, niczego nieumiejący, młody, nieopierzony miś siedzę naprzeciwko mistrza, legendy, prowadzimy audycję o pierwszym koncercie Stonesów za Żelazną Kurtyną. To był również temat mojej pracy dyplomowej po Dziennikarskiej Szkole Polskiego Radia. Audycja, jako jedna z niewielu, była nadawana równocześnie na dwóch antenach Polskiego Radia - w Trójce i w Jedynce. W jej trakcie rozmawialiśmy na antenie między innymi z panią, która powiedziała takie słowa: „Wydałam na bilet na Stonesów całą moją pensję. Przed Salą Kongresową sięgam do kieszeni płaszcza i... nie mam biletu. Byłam zrozpaczona!”. Po piętnastu minutach kolejna rozmowa. Odzywa się głos mężczyzny: „Ja w sprawie telefonu od pani, która mówiła o zgubionym bilecie. Bo ja stałem przed Salą Kongresową, nie mając szans na wejście i nagle zobaczyłem na ziemi leżący bilet. Podniosłem go i zacząłem wariować z radości”. Mija kolejne piętnaście minut, trzeci telefon: „Ten pan, który przed chwilą dzwonił i mówił, że znalazł bilet... To chyba właśnie pana słyszałem, jak pan krzyczał pod Salą Kongresową - ludzie mam bilet, znalazłem bilet!”. Pamiętam, że jak to usłyszeliśmy, zaszkliły nam się oczy. To było coś absolutnie niewyobrażalnego, coś, co się nie miało prawa zdarzyć - ludzie poprzez antenę radiową spotykają się po trzydziestu latach. Kompletny szok.

To nie jest tak, że z Trójką dzieje się źle od kilku dni. Pamięta pan akcję „Ratujmy Trójkę”? Zwolnienia Jerzego Sosnowskiego, Pawła Sołtysa, Anny Rokicińskiej? Ten proces trwa od 2016 roku.

I jest to proces, który nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Proces bardzo dojmujący dla mnie, jako osoby, która chciała w tym radiu po prostu prezentować piosenki i pokazywać muzykę. To proces, którego nigdy nie zrozumiem. Zwłaszcza że dotyczy dziennikarzy z pasją i wiedzą. Jerzy Sosnowski, Michał Nogaś, Darek Rosiak, Anna Gacek - i wielu, wielu innych. Jakim cudem można się pozbyć kogoś takiego jak oni, jak Artur Andrus? Jakim cudem można się pozbyć kogoś takiego, jak Robert Kantereit, Michał Gąsiorowski i wielu innych? Jak można chcieć, żeby sobie po prostu z tego radia poszli? Nie zrozumiem tego nigdy. I muszę to dodać - mówię te słowa absolutnie świadomy faktu, że mojego podpisu zabrakło pod jednym z listów protestacyjnych. Tak ten podpis składałem, że kiedy chciałem go wreszcie złożyć, list były już w szerokim świecie.

Ale wyście w tym trwali, byliście w pracy…

Nie, proszę pani. My nigdy nie byliśmy w pracy.

Byliście w Trójce.

Byliśmy w Trójce. Często mówię, że Stelmach to największy obibok w historii tej firmy, ponieważ przez 23 lata nigdy nie poszedł do pracy.

Dobrze, ale byliście w stanie zacisnąć zęby i trwać, mimo że działo się to, co się działo.

Bo mieliśmy z tyłu głowy przykazanie mistrza Młynarskiego: „Róbmy swoje”. Na przekór wszystkiemu czuliśmy, że powinniśmy trwać na tej antenie z jednego oczywistego powodu - dla wielu osób, dla wielu słuchaczy byliśmy rodzajem nienamacalnego, ale jednak bardzo bliskiego kumpla. Kogoś, kto zawsze podał rękę i gdzieś prowadził. Dla nich, słuchaczy, chcieliśmy wytrwać. Ale ostatnie rzeczy, które wydarzyły się w Trójce, kładą tamę tym wszystkim pragnieniom. To bagaż, którego wielu z nas nie potrafiło udźwignąć.

Mam wrażenie, że czara się przelała: afera wokół piosenki Kazika, naciski szefostwa, potem oskarżenia wobec Bartosza Gila, Marka Niedźwieckiego - powiem szczerze, nie spotkałam się z czymś podobnym. A pan?

Ja również nie. W obecnej dobie próba ocenzurowania piosenki jest dla mnie pojęciem abstrakcyjnym. Czymś, co wymyka się mojej wyobraźni. Nie zgadzam się z takimi pomysłami na funkcjonowanie Trójki. A przede wszystkim nie ma mojej zgody na takie traktowanie ludzi, z którymi przez lata pracowałem i widziałem, jak oni pracują. Zresztą, Bartek Gil precyzyjnie opisał to w swoim liście. Odsyłam do jego lektury. Tam jest opisany cały mechanizm pracy przy Liście.

Odchodzi pan, Marcin Kydryński, Piotr Kaczkowski, Piotr Metz, Marcin Łukawski, Agnieszka Szydłowska, Agnieszka Obszańska, wspomniany już wcześniej Marek Niedźwiecki, wcześniej odszedł Wojciech Mann i Anna Gacek. To koniec Trójki, jaką znamy?

Jaką znamy, myślę, że tak, ale jednocześnie mam nadzieję, że Trójka nigdy nie przestanie grać. I mam nadzieję, że jeszcze wróci. Będzie być może inna, ale będzie Trójką.

Zastanawiam się, jaki był sens niszczenia tej stacji, przecież w Trójce głównie liczyła się muzyka, nie polityka?

Najprościej powiedzieć: nie było żadnego sensu. Co stoi na przeszkodzie, żeby antena z takim bagażem i tradycją, rozwijana i wzmacniania przez tyle lat mogła istnieć nadal? Ludzie, którzy tu pracowali, kochali muzykę, słowo, dobrą publicystkę, cóż szkodziło, żeby to trwało? Żeby po prostu było? Nigdy i w żaden sposób nie angażowałem się w politykę i fundamentalnie nie zgadzam się z tezą, że dzisiaj w Polsce każdy musi się opowiedzieć, po której stronie sporu politycznego stoi. Nigdy nie czułem w sobie tego obowiązku. I obym nigdy nie poczuł. Jeśli już musimy trzymać się tej nomenklatury, to jedyną partią, do której świadomie wstąpiłem, była muzyka. Żadna inna.

Czuje pan żal z powodu tego, co się stało?

Ogromny, bo to był moment, kiedy musiałem opuścić swój dom. To był dom nas wszystkich. Marka, Bartka, Ani, Artura, Michałów, Darka, Marcela i wielu innych... Jak muszą się zatem czuć, kiedy nie mogą do tego domu przychodzić? To lwia, fundamentalna, zasadnicza część naszego życia.

Ma pan pomysł na siebie? Wie, co chce dalej robić?

Nie, złożyłem to wypowiedzenie bez kombinacji, bez „planu B”. Nie szukałem pracy na boku, jakiegoś innego zajęcia. Nie robiłem tego, bo uznałem, że to w tej chwili nie jest najważniejsze, mimo że, jak każdy z nas, mam zobowiązania i codzienność, która nie jest łatwa. Ale uznałem, że w takim klimacie nie dam po prostu rady przychodzić na Myśliwiecką. Nie ma takiej opcji.

Mimo że odeszliście z Trójki macie z sobą kontakt? Sam pan przecież stwierdził, że byliście najlepszym gangiem w historii radia. Rozmawiacie o tym, co się stało?

Oczywiście, że tak. Byłoby co najmniej dziwaczne, gdybyśmy nie rozmawiali i świadczyłoby o tym, że skoro już nie przychodzimy do Trójki, to jej los jest nam zwyczajnie obojętny. Otóż nie. Ten radiowy eksodus paradoksalnie być może to radio ocali. Wydaje mi się, że każdy z nas bardzo martwi się o to miejsce i o jego przyszłość. Kasia Borowiecka powiedziała mi wczoraj piękne słowa: „Stelka, my to nawet rozproszeni po całym świecie będziemy tą radiową bandą”. Ma rację. Nie możemy się ze sobą nie kontaktować, byłoby to bardzo „nietrójkowe”.

Gdyby za rok, dwa zadzwonił do pana Piotr Metz czy Piotr Kaczkowski i powiedział: „Wracaj, robimy Trójkę od nowa”, wróciłby pan?

Pod warunkiem że bez cenzury i z realną szansą na dużą zawartość Trójki w Trójce - tak.

A pan w ogóle pamięta czasy cenzury?

Pamiętam, jako odbiorca, a później jako choćby autor książki o Grzegorzu Ciechowskim i wywiadów z osobami, które o tej cenzurze opowiadały. To było coś absolutnie niebywałego. Jak ktoś mógł zanosić na ul. Mysią papiery, z napisanymi na maszynie tekstami swoich piosenek, a cenzor, który się guzik na tym znał, według swojego uznania wykreślał rzeczy, które, jego zdaniem, godziły w ustrój? Gdybym miał coś takiego przeżyć jako artysta, nie jestem w stanie określić poziomu swojej frustracji. Oni naprawdę byli bohaterami, bo oprócz tego, że walczyli z cenzurą, to używali swojej inteligencji po to, żeby powiedzieć to, co chcieli powiedzieć. I trafiali w punkt.

Tym razem cenzura zadziałała, jak granat - cała Trójka zachowała się bardzo solidarnie, większość z was odeszła.

Niektórzy zostali. To również osoby z tego pięknego radiowego gangu. Jeśli mogę, chcę zaapelować, by nie potępiać ich decyzji. By nikomu, kto został, nie kazać meblować sobie życia według własnego wyobrażenia. To oni sami je najlepiej umeblują. Nie wpływajmy na nich. Ale, uwaga, nie obrażajmy i nie hejtujmy również tych, którzy w tej chwili o Trójce decydują. W dniu, w którym złożyłem wypowiedzenie, rozmawiałem z dyrektorem Tomaszem Kowalczewskim, bo moim obowiązkiem było poinformowanie go o mojej decyzji. Krótka i trudna to była rozmowa. Ale odbyła się bez jakichkolwiek złych emocji i niepotrzebnych słów. Krótko, grzecznie i po męsku z obu stron.

Nie hejtujmy!

Nigdy. I po prostu róbmy swoje.

Pan to powiedział i tego się trzymajmy: stara Trójka jeszcze wróci!

Nie wiem, czy stara, ale mam nadzieję, że Trójka. Ta prawdziwa. Nie wyobrażam sobie zaorania miejsca pod najlepszym adresem radiowym na świecie.

Piotr Stelmach - prezenter radiowy, dziennikarz muzyczny, prowadzący koncerty Męskie Granie. Z Trójką związany od 1997 r. Autor biografii Grzegorza Ciechowskiego.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl