Pionierska wyprawa w kierunku światowego bieguna zimna

Jacek Pałkiewicz
Ojmiakon, wieś w rosyjskiej Jakucji (wschodnia Syberia), w ułusie ojmiakońskim nad Indygirką. Miejscowość liczy 521 mieszkańców.
Ojmiakon, wieś w rosyjskiej Jakucji (wschodnia Syberia), w ułusie ojmiakońskim nad Indygirką. Miejscowość liczy 521 mieszkańców. Amos Chapple / Rex Features/EAST NEWS
Światowy biegun zimna to wieś Ojmiakon na wschodnich rubieżach syberyjskiej ziemi. Zamieszkuje je stała ludność, a w 1926 roku zarejestrowano rekordowe minus 71,2°C

Nieraz ktoś mnie pyta, jak odczuwa się temperaturę 50 stopni poniżej zera. Nie potrafię odpowiedzieć, bo żadne utarte połączenia frazeologiczne związane z mrozem, takie jak: siarczysty, tęgi, trzaskający, srogi, ostry, nie oddadzą stanu rzeczy dopóki człowiek, który najlepiej ma się w strefie komfortu cieplnego w granicach 20ºC, sam nie doświadczy bezlitosnego zimna.

Zafascynowany życiem w warunkach ekstremalnych, przez lata zgłębiałem zagadnienia związane ze zdolnościami przystosowawczymi ludzkiego organizmu w nieprzyjaznym świecie natury. Zdarzało się, że żyłem na krawędzi, bo dociekliwość popychała mnie do eksperymentów fizjologicznych na sobie.

Jedną z największych przygód mojego życia przeżyłem w Jakucji, która dzisiaj nazywa się Sacha. To część Syberii, planety, która od dziecka rozpaliła moją wyobraźnię, a potem kompletnie uwiodła. Ziemia tragiczna i tajemnicza, na której niepodzielnie króluje ekstremalny klimat, surowa przyroda, piętno Archipelagu Gulag, ale także i przestrzenie, malownicza tajga i wolność. Dziś już bym nie zliczył, ile tysięcy kilometrów w ciągu ponad 300 dni na przełomie wielu lat, przemierzyłem samolotami, terenowymi łazikami, reniferowym zaprzęgiem, śmigłowcami, końmi czy amfibiami.

Trzydzieści lat temu kierowałem wyprawą na światowy biegun zimna w Ojmiakonie, na wschodnich rubieżach syberyjskiej ziemi. To najzimniejsze miejsce na Ziemi zamieszkałe przez stałą ludność, gdzie w 1926 roku zarejestrowano rekordową temperaturę minus 71,2°C. Pokonanie problemów biurokracyjnych i uzyskanie zgody do samodzielnego poruszania się po terytorium ZSRR w ostatnich dniach jego egzystencji wymagało nie lada zachodu. Przedsięwzięcie okazało się niezwykle skomplikowane już na etapie organizacyjnym, a potem, z każdym dniem, było tylko bardziej zawile i cierniście. Znalezienie reniferów, uszycie odzieży, jaką noszą w tundrze autochtoni, zakup map topograficznych, nawiązanie współpracy naukowej oraz dziesiątki innych spraw związanych z przygotowaniem pionierskiej wyprawy, to wszystko pochłonęło ponad rok czasu.

Teraz wokół nas tylko śnieg i bezkresny horyzont niegościnnej krainy, nieskażonej obecnością człowieka, w której majestat pustki wypełnia wszechobecna męcząca oczy biel. Nieustannie towarzyszy nam tęgi mróz, przemarzłe zaspy śnieżne i skrzące się w słońcu drobne kryształki lodu. Z Jakucka do Ojmiakonu mamy do pokonania ponad tysiąc kilometrów dziewiczej ziemi, tajgi i tundry w objęciach polarnego zimna, gdzie łatwiej jest spotkać wilka i niedźwiedzia niż istotę ludzką. Jest nas siedmiu, jedziemy w kawalkadzie złożonej z czterdziestu ośmiu renów, zaprzęgniętych do dziewiętnastu sanek. Każda para reniferów jest przywiązana krótką uprzężą do sań jadących przed nimi, co zmusza wszystkie zwierzęta do zachowania tego samego rytmu.

Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie samych, wiemy, że napięcia i lęki będą naszymi codziennymi towarzyszami. Syberia, gdzie wszystko jest ekstremalne, nie wybacza błędów. Na szybką pomoc trudno liczyć, nawigacja jest utrudniona, brak tu punktów odniesienia, a i mapy są mało dokładne. Każdego dnia pokonujemy średnio 50 kilometrów i dobrze jest, jeśli możemy jechać zamarzniętym korytem rzeki, unikamy wtedy nieustannych, gwałtownych wstrząsów czy nawet wywrotek na nierównym zlodowaciałym terenie.

Puszysty obłok oparów spowija orszak zziajanych reniferów pędzących z gracją pośród lodowatej pustyni. Blada martwa tarcza słoneczna i wzgórza skąpane w różowej poświacie dopełniają malowniczości obrazu. Rytm kopyt, skrzypienie płóz po śniegu i radosny głos dzwonków wprowadza w metafizyczny nastrój. Podobnie nieuchwytnego czaru nie potrafiłby uwiecznić nawet geniusz artysty malującego zimowe pejzaże.

Przed zmrokiem wyszukujemy miejsca na nocleg. Jest to mało przyjemna chwila, bo wszyscy są bardzo zmęczeni, a pracy jest dużo. Musimy oczyścić ze zlodowaciałego śniegu miejsce, na którym rozbijemy tradycyjny namiot hodowców reniferów o powierzchni 4 na 4 metry. Potem trzeba znaleźć jedenaście lekkich żerdzi na budowę szkieletu oraz zebrać wielki stos gałęzi modrzewia, służących za izolację do spania. Inni wyszukują suche drzewo o sczerniałej korze na opał albo wycinają na rzece bloki lodu na wodę. Codziennie musimy jeszcze naciąć półmetrowej długości kałatuszki, drewna podwieszane pod szyją reniferów, tak aby obijając się po kolanach, uniemożliwiły szybkie poruszanie się, a tym samym oddalanie się od obozu.

Renifery nie znają granic swoich możliwości, nie potrafią oszczędzać sił, biegną do całkowitego wyczerpania

Kajurzy Dima i Andrej, pasterze z mniejszości narodowej Ewenki, zmontowali wewnątrz namiotu polowy piecyk i po chwili z komina wydostaje się smuga iskier i ostry zapach dymu. Dwaj ochotnicy tną piłą zamrożonego renifera i pajdy skamieniałego chleba. Ja zaś, ostrym jak brzytwa nożem, nacinam cienkie plasterki pokaźnej nelmy, które skręcają się jak wióry drewna, które doprawiam solą i pieprzem. Surowa stroganina, specjalność syberyjska, stanowi naszą codzienną zakąskę. Tradycyjnie towarzyszy jej zawsze alkohol. Nic dziwnego, że Sława nieśmiało sugeruje, że jest zimno i odrobina spirytusu nikomu by nie zaszkodziła. Wszyscy znają jednak moje zdanie na ten temat. Alkohol jest wrogiem, wkrótce po spożyciu rozszerzają się naczynia krwionośne i utrata ciepła jest jeszcze większa. Człowiek nie czuje zimna, a tymczasem jego tkanki zamarzają. Ponadto picie na mrozie daje zdradliwą iluzję ciepła i niczym narkotyk wprawia w błogostan. Osobnik traci instynkt samozachowawczy i zasypia w miłym uczuciu ciepła. Prawdą jest jednak, że alkohol w niewielkiej dozie, może dać efekt pozytywny, bo wzmagając obieg krwi, rozgrzewa kończyny i tym samym zmniejsza ryzyko odmrożenia palców rąk czy nóg.

W namiocie rozchodzi się wreszcie miły zapach kuchni domowej. Mięso renifera, który żyje na otwartej przestrzeni i żywi się aromatycznymi porostami i ziołami, jest nieco twarde, ale smaczne. Popijamy rosołem, który w każdych innych warunkach wywołałby wstręt z powodu pływającego tam włosia futer, mchu i Bóg wie, czego jeszcze innego.

Po kolacji układamy się do snu. Na wietkach ułożone są duże skóry renifera, na których rozkładamy futrzane śpiwory. Przebieramy się jeszcze w drugą odzież i po krótkim czasie słychać spokojny, długi oddech śpiących współtowarzyszy, podczas gdy ja muszę spisać codzienne notatki.

Rano wiszący nade mną termometr wskazuje -36°C, tylko dziesięć mniej niż na zewnątrz, a ściany i dach namiotu pokryte są grubą warstwą szronu. Roberto, na którego wypada dzisiaj dyżur, krząta się przy piecyku. Jego pierwszym zadaniem jest ogrzać pomieszczenie i przygotować herbatę, dużo gorącej herbaty. Dopiero wtedy ogłasza pobudkę.

Po lekkim śniadaniu, składającym się z rozgrzanego chleba, masła i herbaty, zabieramy się do zwijania obozu. Wszyscy uczestniczą w łapaniu reniferów, które należy zbić w jedno stado, po czym schwytać na lasso „liderów”, co pozwoli później zaprząc do sań wszystkie pozostałe zwierzęta. Przed wyjazdem zjadamy chleb maczany w rozpuszczonym maśle, rosół i duży kawałek mięsa, zapijając kubkiem gorącej herbaty.

W drogę wyruszamy dopiero około 11. Z biegnących żwawym truchtem reniferów bucha para. Pomimo że ubrani jesteśmy od stóp do głów w odzież ze skór tych zwierząt, tak jak ubierają się mieszkańcy tego regionu, to jednak ryzyko odmrożenia wisi wciąż na włosku. Z reguły dnie są bezwietrzne i tęgi mróz nie jest krańcowo dokuczliwy, ponieważ wokół ciała powstaje osłonka termiczna. Pojawiający się wiatr rozwiewa ją, tym samym potęgując poczucie zimna. Dużo gorzej bywa, kiedy uderza purga, zamieć śnieżna. Mówi się, że w taką pogodę ludzie nie wyganiają z domu nawet psa. Naciągam wtedy głębiej futrzany kaptur, bo igiełki lodowego pyłu smagają twarz, zamarzając na niej w szklistą skorupę. Termometr wskazuje niby „tylko” 50 stopni poniżej zera, ale z powodu tęgiego podmuchu odczucie zimna na odkrytej części ciała, jest prawie dwukrotnie większe. Wtedy skóra zamarza w ciągu niecałej minuty. Twarzy nie sposób trzymać wciąż zakrytej wełnianym szalikiem, bo wydychające powietrze w krótkim czasie tworzy na nim lodową krostę.

Ogarnia mnie przestrach, bo nie czuję zupełnie rąk. Zębami ściągam grube rękawice, potem drugą parę wełnianych i gołe ręce wciskam pod odzież, między uda. Po półgodzinie czuję jakby ktoś kłuł mnie dokuczliwie w opuszki palców. Przeszywający, nie do wytrzymania ból jest istną męczarnią, jakiej już dawno nie zaznałem. Najchętniej wyciągnąłbym ręce z tego ciepła, aby nie cierpieć już dłużej, ale zdrowy rozsądek bierze górę. Wiem, że ból jest oznaką powracającego życia, muszę więc wytrzymać za wszelką cenę.

Podstawą sukcesu wyprawy w regionie arktycznym jest odpowiednia odzież. Nasza garderoba jest dokładnie taka, jakiej używa ludność tubylcza, to znaczy ze skóry renifera. Wypełniona powietrzem sierść tego zwierzęcia, jest podobno najlepszym materiałem izolacyjnym. Najważniejsze jest obuwie, bo stopy są najbardziej narażone na zimno. Na nogach mamy więc torboza, długie, podwójne botki z reniferowej skóry, między które wkładamy jeszcze ocieplającą wyściółkę z włosia. Na ciepłą bieliznę zakładamy dwa grube swetry, a na nie szubę z futra włosiem na zewnątrz. Uluk, spodnie, są też z silnie wygarbowanej skóry. Głowę ochrania wełniana czapka i podwójny kaptur z futrem z obu stron. Często zakładamy też kominiarki, które chronią nos i policzki, gdzie z powodu niskiej temperatury skóra jest gorzej ukrwiona i dlatego szczególnie narażona na odmrożenia. Są one jednak niewygodne, ponieważ z wydychanego powietrza tworzy się warstwa lodu, która mrozi twarz. Na ręce zakładamy wełniane rękawice, a na nie futrzane, z jednym palcem. Szeroki szal zabezpiecza szyję i znaczną część twarzy.

Jak do tej pory, mamy niewielkie straty zdrowotne. Tylko Nicola ma odmrożone ucho, ja opuszki palców i zadziwiające, że nawet urodzony tu Dima, odmroził sobie nos. Mamy obowiązek wzajemnego kontrolowania buzi i ostrzegania, kiedy tylko pojawiają się u kogoś białe plamy zwiastujące odmrożenia. Każdy wie, że na sankach powinien nieustannie poruszać kończynami, delikatnie rozcierać uszy i nos oraz nieustannie robić grymasy, by wprawić w ruch mięśnie twarzy.

Dużo niebezpieczniejszą od odmrożeń jest hipotermia, spadek ciepłoty ciała na skutek długotrwałego oddziaływania zimna. Właśnie okazuje się, że Roberto ma sine wargi, bladą skórę i wstrząsają nim gwałtowne dreszcze. Zachowuje się apatycznie i bez sensu odpowiada na pytania. Jego temperatura ciała spadła do 32 stopni, jeżeli proces nie zostanie w porę przerwany, dalsze obniżenie może doprowadzić do śmierci.

Rozbijamy obóz, a Graziano, pełniący funkcję sanitariusza, zajmuje się poszkodowanym. Podaje ciepłą słodką herbatę z termosu, po czym układa go na saniach w pozycji leżącej z podkurczonymi nogami, co powinno zapobiec dalszemu wychłodzeniu. Podkłada pod niego skóry i przykrywa nimi także z góry. Jeśli zajdzie potrzeba, Dima, korzystając z doświadczeń miejscowych, poświęci renifera, aby w jego otwartym gorącym wnętrzu rozgrzać nieszczęśnika.

Mamy do pokonania ponad tysiąc kilometrów dziewiczej ziemi, gdzie łatwiej jest spotkać niedźwiedzia niż istotę ludzką

Najpiękniejszą wizytówkę wiary w nieograniczone możliwości człowieka przedstawił Antoine de Saint-Exupéry. Po awaryjnym lądowaniu w Andach, francuski pilot pocztowy Guillaumet, przez siedem dni desperacko walczył o przeżycie w warunkach, które, zdawałoby się, nie dawały mu szans na powrót do domu. Szedł uparcie w głębokim śniegu przy 40-stopniowym mrozie. Śmiertelnie zmęczony, setki razy tracił instynkt samozachowawczy, pragnął tylko snu, ale w ostatnim momencie przełamywał tę słabość, bo wiedział, że w krótkim czasie zamieniłby się w lodową bryłę. „Zakosztowałem trucizny zimna - powiedział Guillaumet - która niczym morfina wprawiała mnie w stan błogości. Jednakże za wszelką cenę musiałem dowieść sobie i bliskim, że jestem człowiekiem, a nie nikczemnym tchórzem”. I tak, wykazując niebywałe męstwo, z nadludzką determinacją, cierpiąc posuwał się krok za krokiem. Po uratowaniu wyznał swojemu przyjacielowi: „Tego, czego dokonałem, nie byłoby w stanie zrobić żadne zwierzę”.

Syberia nie okazuje przyjaźni tym, którzy rzucają jej wyzwanie. Zagrożenia czyhają z każdej strony, można zabłądzić, zginąć w spotkaniu z niedźwiedziem bądź zamarznąć na śmierć. Albo wpaść w naledź, śmiertelną pułapkę tutejszych rzek, przed którą przestrzegano nas w Jakucku. Są one stosunkowo płytkie i szybko zamarzają. Jednak ciśnienie wód gruntowych jest tak potężne, że rozsadza grubą warstwę lodu i woda wylewa się na dużej przestrzeni, tworząc drugą rzekę. Szybko jednak zamarza równym lustrem podszytym stojącą wodą i my trafiliśmy w czasie, kiedy nowa tafla lodu była jeszcze stosunkowo cienka.

Myślami byłem w dalekiej Europie, gdy dopadła nas złowroga zmora. Złowieszczy trzask kruszącej się tafli lodowej, wierzganie kopytami reniferów połączonych ze sobą całym systemem uprzęży, które próbują wydostać się z zasadzki, ogólny zgiełk i krzyki wystraszonych ludzi, przywołały mnie do dramatycznej rzeczywistości. Rozpoczyna się dramatyczna walka o życie, każda minuta jest na wagę złota. W morderczym wyścigu z czasem, brocząc po kolana i głębiej w kaszy lodowej, nadludzkim wysiłkiem, zgrabiałymi palcami rozplątujemy uprząż, nieraz tnąc skórzane paski i wyciągamy po kolei miotające się reny, oraz skłębione sanki, które lód szybko skuwa w swoich okowach. Czas płynie nieubłaganie, mróz paraliżuje, lodowata woda aż parzy. Ciało kostnieje, zesztywniałe mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Jesteśmy u kresu sił, ale nie możemy się poddać. Straciłem rachubę, ile już odmówiłem „zdrowasiek” modląc się o przeżycie. Polecam Robertowi rozpalić ognisko. Nasze filcowe walonki są dwoma blokami lodu, nie czuję nóg ani rąk, ale staram się nie myśleć o odmrożeniach. Szybciej, jeszcze szybciej, padamy ze zmęczenia, wreszcie cały dobytek znajduje się na brzegu. Wyczerpani harówką zmieniamy obuwie oraz dolną zastygłą w jeden sztywny pancerz odzież i rozbijamy obóz. Szczęśliwie obeszło się bez strat.

Jesteśmy głęboko poruszeni. Markan, wspaniały okaz, chyba najsilniejszy renifer w stadzie, z którym mieliśmy zawsze sporo kłopotów, bo zwykle nie chciał podporządkować się w konwoju, pada nieoczekiwanie i wyziewa ducha na naszych oczach. Bezsilnie przyglądamy się tej szokującej scenie. Renifery nie znają granic swoich możliwości, nie potrafią oszczędzać sił, biegną do całkowitego wyczerpania. Są w stanie godzinami ciągnąć sanie z ponad 100-kilogramowym ładunkiem, ryzykując śmierć z wycieńczenia. W ciągu następnych dni porzucamy w tundrze dwa zwierzęta, które nie były w stanie utrzymać się na nogach. Po odzyskaniu sił, jeśli nie padną ofiarą watahy wilków, prawdopodobnie dołączą do dzikich stad.

Dima i Andriej bardzo przeżywają te straty. „Kochamy nasze zajęcie - mówi Dima - tak jak kochamy wolność, bezkresną jak horyzont, polowanie, dziką przyrodę, która nas otacza. Władza sowiecka robiła wszystko, aby zwalczyć koczownictwo. Większość uległa naciskom i osiedliła się na stałe, zapomniała o wierze animistycznej, kulcie przodków, ognia i zwierząt. Zwykle są zatrudniani przy pracach niewymagających wysokich kwalifikacji, które nie dają żadnej satysfakcji. Zatracili odrębność narodową, język, obyczaje. A żal”.

Pod cienką pokrywą śniegu schowana jest, głęboka na setki metrów, warstwa wiecznej zmarzliny, hojnie obdarowanej przez naturę we wszelkie bogactwa. Surowy klimat i trudny dostęp wciąż jeszcze są w stanie chronić ogromne zasoby naturalne tego kraju. Tam, gdzie na Syberii człowiek dobrał się już do nich, z reguły doprowadził do ekologicznej katastrofy. Jakucja, jak do tej pory, uchroniła się przed inwazją przemysłową, zachowując nienaruszone bogactwo przyrody. W odległych rejonach tego kraju można spotkać co najwyżej myśliwych polujących na pieśce, lisy, łosie bądź jeszcze rzadziej natknąć się na poszukiwaczy mamucich ciosów.

Podróż zbliża się ku końcowi. Z uporem i żelazną konsekwencją stawiliśmy czoła przeciwnościom losu. Zjeżdżając w wąską dolinę natrafiamy na drogę przetartą przez pojazdy mechaniczne. W powietrzu unosi się wyraźny zapach benzyny i smarów olejowych, znak, że wracamy do świata cywilizacji. Po niekończących się trzydziestu dniach osiągamy zapomniany przez Moskwę i Boga, liczący niespełna tysiąc mieszkańców Ojmiakon nad górną Indygirką. Przyjechali także lekarze z Instytutu Problemów Dalekiej Północy Syberyjskiego Oddziału Akademii Nauk Medycznych w Jakucku, którzy kontynuują swoje badania. Poddają nas serii analiz mających na celu zgłębienie zdolności adaptacyjnych europejskiego organizmu na krańcowe obciążenie w warunkach długoterminowego zimna.

Wreszcie zasłużona bania, rosyjska odmiana sauny, prawdziwa klinika odnowy biologicznej, forma przyjemnego spędzania czasu. Rozsiadamy się w pariłce, ktoś rozgrzane kamienie polewa wodą z dodatkiem aromatycznych olejków, temperatura wzrasta do 95ºC. Gospodarze okładają nas brzozowymi witkami, potem wybiegamy na dwór i tarzamy się w śniegu. Następnie w rozbieralni, przy stole z kwasem chlebowym, czerwonym kawiorem i czajem ze stylowego samowaru, odkrywamy wspaniałych, prostych ludzi o londonowskim duchu przygody, otwartej duszy, uczynnych i solidarnych. Jedynych w swoim rodzaju, obdarzonych inwencją kolonizatorów z Far West, przywykłych do najskrajniejszych wyrzeczeń i pokonywania niewyobrażalnych trudności z dala od wszelkich cywilizacyjnych wygód. Nie sposob ukryć podziwu dla tych fanatycznych patriotów zauralskiej ziemi.

Rośnie we mnie poczucie wartości. Podczas oficjalnej kolacji Barbara Zabołodska, burmistrz Ojmiakonu, z pasją opowiada o Janie Czerskim, badaczu, paleontologu i przyrodniku, wybitnym pionierze wiedzy geograficznej, którego imię często spotyka się na mapach azjatyckiej części Rosji. „Polscy zesłańcy zapisali się piękną kartą w dziejach Syberii, badali ją i cywilizowali, dlatego zawsze was będą tutaj przyjmować z otwartym sercem - zapewnia Zabołodska. - Jan Czerski, który, jako zesłaniec, wrósł w ziemię, która go do głębi oczarowała, przebywał w Ojmiakonie w 1891 roku podczas ekspedycji prowadzącej badania geologiczne nad rzeką Kołymą”.

Wspominając tę scenę, dzisiaj dopisałbym: Jako idący pod prąd orędownik promocji normalizacji stosunków dobrosąsiedzkich oraz budowy mocniejszych więzi międzyludzkich, nie skrywam moich prorosyjskich sympatii. Nie potrafię zrozumieć fobii i stereotypów czy irracjonalnego przenoszenia na naród rosyjski naszej wrogości do Rosji.

Spuścizna odziedziczona po przodkach, którym okazują dzisiaj tyle szacunku, rozpiera mnie dumą. Może bardziej niż innych, bo jako Europejczyk mieszkający większą część życia poza ojczyzną, potrafię bardziej docenić polskość i bycie Polakiem. To właśnie dzięki Czerskim, Janom Pawłom, Chopinom, Wałęsom, Skłodowskim-Curie, Conradom, istnieje w pełni suwerenna i demokratyczna Polska.

Zima w Jakucji

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl