18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Piekło w Ghazni. Jak Polacy odparli zmasowany atak talibów [REPORTAŻ Z AFGANISTANU]

Anita Czupryn
Fot. Bartek Syta/Polskapresse
To była prawdziwa wojna, śmierć zaglądała naszym do oczu. Atak rebeliantów na polską bazę w Ghazni z końca sierpnia polscy żołnierze wspominają jak coś najgorszego, a koszmar, jaki wtedy przeżyli, śni się wielu do dziś - opisuje z Afganistanu Anita Czupryn.

Więcej o pobycie w polskie bazie w Ghazni przeczytasz TUTAJ

Atak rebeliantów, jaki 28 sierpnia tego roku miał miejsce w polskiej bazie w Ghazni, każdy z jej mieszkańców zapamiętał inaczej, ale co najmniej trzy rzeczy dla wszystkich są wspólne. Pierwsze - to w momencie potężnego wybuchu, jak jeden mąż, pomyśleli: "rakieta spadła za ścianą". Drugie, co ich łączy, to gęsia skórka na ciele, która pozostaje ta sama, kiedy opowiadają o tamtym dniu. I jest też trzecia wspólna rzecz - niewykluczone, że to, czego wtedy doświadczyli, będzie dla większości źródłem najgłębszych koszmarów.

Wypadki, jakie tu nastąpiły w środę, po godzinie 15.54 potwierdziło mi potem wielu świadków, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Ale trzeba też było wielu dni, aby skompletować główne detale (a wiadomo, że diabeł tkwi w szczegółach), z których powoli mógł wyłonić się kształt jak najbardziej wiarygodny. Choć nie brakuje też w nim różnych pogłosek, sprzecznych wersji czy bardzo subiektywnych, niekiedy kontrowersyjnych, przekonań.

Jak chociażby ta wiadomość o dziewczynce, która, jak wieść z "bichat", "sichat" czy innych mieszkalnych kontenerów niesie, miała pojawić się przed bramą bazy kilka minut przed atakiem rebeliantów (niektórzy głoszą, że przyszła pod bramę nawet kilka godzin wcześniej) i poinformować, że źli ludzie zajęli szkołę i okoliczne domy umiejscowione w bezpośredniej bliskości ogrodzenia bazy, wyganiając dzieci i mieszkańców. Albo ta, że rebelianci (żołnierze nazywają ich "insurgent", w skrócie INS, co oznacza rebeliant, buntownik), którzy wdarli się do bazy, byli powiązani linami. Inni z kolei mówili, że linami powiązano dopiero ich zwłoki. Albo w końcu i taka pogłoska, szeptana z ust do ust, że kurz po ataku jeszcze nie zdążył dobrze opaść, kiedy to naroiło się nowych bohaterów, którzy pierwsi ustawili się w kolejce po medale za męstwo i odwagę. Żołnierze szyderczo żartują, że gdyby zliczyć wszystkich INS, których ci bohaterowie zlikwidowali jednym strzałem ze swojej broni, okazałoby się, że wdarła się ich do bazy ponad setka. Tymczasem znaleziono tylko osiem ciał.

- Przekonanie o odczuciu i trafieniu celu m każdy strzelec prowadzący ogień. W takich sytuacjach, gdy do jednego celu strzela więcej niż jeden żołnierz i następuje wyeliminowanie napastnika, ciężko jest ocenić, czyj pocisk był skuteczny. Stąd wrażenie z relacji uczestników o domniemanej liczbie zabitych - mówi generał Marek Sokołowski, dowódca XIII zmiany PKW.

Zostawmy jednak pogłoski, domniemania i frustracje i zajrzyjmy do bazy na kilka minut przed atakiem.

Oto żołnierze z zespołu bojowego Alfa. Ci, którzy za chwilę pierwsi wyruszą do obrony bazy. Teraz jeszcze siedzą na patio, przy swoich drewnianych domkach. Jedni właśnie skończyli służbę, inni przygotowują się do niej w ramach ogłoszonego QRF (siły szybkiego reagowania). Obok, w swoim pokoju siedzi Gosia - dowódca grupy ewakuacji medycznej - z kolegą i rozmawiają o żołnierzach, których należy nagrodzić za wyróżniającą się pracę. Choć to popołudnie, temperatura zbliża się do prawie trzydziestu stopni. Słońce z zapałem sączy się przez szpary w drzwiach. Gosia, podobnie jak kolega, ubrana jest w krótkie spodenki, na nogach ma klapki.

Waldek, technik uzbrojenia śmigłowców, a zarazem autor większości logo powstałych w bazie, jest jeszcze w siedzibie Polskich Sił Zadaniowych, ale zaraz stamtąd wyjdzie, bo zorientował się właśnie, że zabrał wkręty do przytwierdzenia logo PSZ, ale nie wziął wkrętarki. Wraca po nią do kampu, ale zmienia decyzję: całą noc malował, zdrzemnie się więc chwilę. Zdjął spodnie i położył się na łóżku.

Marta w swoim pokoju w kontenerze, znajdującym się w tak zwanej "Zatoce Świn" albo "Świniarnii", korzysta z wolnej chwili, by zadbać o paznokcie i powycinać skórki.

W oddalonym od mieszkalnej części bazy serwisie Rosomaka jego szef, pan Janek, pożegnał właśnie pracowników, którzy ruszyli do swojej "bichaty". Pan Janek siedzi jeszcze w biurowym kontenerze przed komputerem. Pracownicy zbliżają się do swojego miejsca zamieszkania.
W tym czasie, w innej części bazy, generał Marek Sokołowski, dowódca XIII Zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego siedzi na dentystycznym fotelu. Obok, oparty o ścianę stoi jego asystent i przyjaciel, amerykański sierżant major, zwany w bazie "Consigliere". Żartuje sobie z generała. Na zewnątrz stoi pułkownik, zwany "Rozpuszczaczem Problemów", który przywiózł generała i sierżanta majora do stomatologa.

W TOC (centrum operacji taktycznych) jest pułkownik "Hunter" - zastępca dowódcy PSZ. W siedzibie sztabu - zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych. Cztery kilometry od bazy, w swoim gabinecie komendanta policji prowincji Ghazni siedzi generał Zahid Zarawar. Jeszcze o tym nie wie, ale za chwilę zadzwoni do niego gubernator Ghazni.

Na jednej z wież ochronnych ogrodzenia bazy służbę pełni starszy szeregowy Michał. Brakuje mu jeszcze kilku minut do końca służby, być może Michał już wypatruje zmiennika.

Tuż za ogrodzeniem, tak zwanym HESCO (specjalna konstrukcja wielkich worów otoczonych siatką, wypełnionych ubitą ziemią i gliną), jest zwykła wioskowa droga, po której jeżdżą samochody. Obok są prywatne działki, domostwa i szkoła. Powietrze jest tak nagrzane, że drga nad drogą jak nad otwartym paleniskiem.

Ciężarówka napakowana po brzegi materiałami wybuchowymi wyłania się niczym zjawa z pustynnego kurzu. Zbliża się do HESCO. Kierowca zatrzymuje samochód, wysiada. Chwilę się modli, po czym siada z powrotem do ciężarówki.
Od tego momentu wszystko zacznie się dziać bardzo szybko.

Potężny wybuch o mocy półtorej tony trotylu wstrząsa całą bazą. W powietrze wzbija się 25 ton piachu z kamieniami. Podmuch fali uderzeniowej rzuca ludzi na ziemię, wyrywa drzwi z kontenerów, niektóre lecą w górę, trzepocząc szaleńczo jak skrzydła ptaka. Wyginają się obudowy wielkich agregatów, gaśnica, jaką przymocowano na patio żołnierzy, Alfy leci kilkanaście metrów dalej. Pękają ściany w budynkach, w sztabie walą się na ziemię zdjęcia poległych żołnierzy, w kościelnej kaplicy spadają święte obrazy, w "bichatach" i "sichatach" fruwają komputery. Czarny dym zasnuwa TOC.

Przez 20-metrową wyrwę w HESCO wbiegają rebelianci. Ubrani są w mundury afgańskiej armii i policji (ANA i ANP), na nich mają pozakładane pasy szahida, czyli wybuchowe kamizelki, ale pod spód włożyli białe szaty. To znak, że szykują się na śmierć. Zachowują się jak androidy z częściowo wykasowaną pamięcią albo wyznawcy chaosu - z bronią w jednej, a pojemnikiem muchozolu w drugiej ręce. Po co im był muchozol, dokładnie nie wiadomo, ale po bazie później krążyły różne wersje: muchozol miał ich odurzać albo chronić przed bólem. Z relacji żołnierza Alfy: - Wyglądali, jakby byli naćpani.

Z relacji Gosi: - Wybiegłam na zewnątrz, jak stałam, w krótkich spodenkach, klapkach na bosych stopach. Wszyscy wybiegliśmy. Pierwszy odruch: biec do schronu. Ale kiedy ujrzeliśmy unoszący się po wschodniej stronie bazy grzyb, zawróciliśmy po kamizelki, hełmy i broń. Ktoś krzyknął: "To jest atak! Atak na bazę!".

Z relacji żołnierza Alfy: - Wskoczyliśmy do pojazdów bojowych, Rosomaków, MRaP-ów, Gosia do Wozu Ewakuacji Medycznej. Na miejscu wybuchu byliśmy po pięciu minutach. Zobaczyliśmy żołnierzy z Nilu, mieli najbliżej, już zaczęli prowadzić ogień. Nikogo więcej tam nie było, tylko Nil i my. Kiedy wjechaliśmy, oni się wycofali, bo ze swojej broni nie mogli prowadzić ognia, rozstawili więc kordon w miejscu, gdzie mieszkali. Potem dołączyły dwa Rosomaki z Brawo, jeden był z zespołu bojowego Charlie. Kontynuowaliśmy walkę.

Z relacji drugiego żołnierza Alfy: - Usłyszałem przez radio "Boksera": "Wiśnia, kontakt z tyłu!", ale ja miałem ogień z przodu. Głos »Boksera« zamilkł. Nie wiedziałem, co się stało".
Z relacji Gosi: - Usłyszałam, jak "Bokser" krzyczy ostrzegawczo: "Erpegie! Erpegie! Erpegie!". Odruchowo schyliłam głowę. W radiu zapadła cisza. Pomyślałam: "Boże, nic się nie stało. Kabel mu się odłączył, może przypadkiem stracił połączenie". Ale on w tym momencie dostał.

Z relacji trzeciego żołnierza Alfy: - Widziałem, jak dwóch INS się zdetonowało, jeden - przed płytą helipadu (utwardzony pas dla śmigłowców), gdzie stanęliśmy. Po lewej stanął Rosomak z pierwszego plutonu Alfy. Jeden z INS wbiegł za kontener, przeładowałem magazynek, ale kiedy wyszedł ze schronu z opuszczoną bronią, w mundurze afgańskiej policji, to nie strzelaliśmy do niego. A ten skurwysyn podszedł do Rosomaka i się zdetonował. Odłamki poszły po wozie. Części jego ciała znalazły się na Rosomaku. Zostały po nim czarne trampki i czarna plama. Rzuciłem: "Nie wychodzić z pojazdów, solidny ogień z wioski". Z prawej strony dostałem granatami, wpadały i RPG. Stanęliśmy Rosomakiem w wyrwie i wymiana ognia z przeciwnikiem była solidna.

Z relacji jednego z dowódców: - Jeden wysadził się przy pancerzu Rosomaka, kolejny został zastrzelony przez amerykańskich żołnierzy, trzeci wysadził się w pustym schronie, czwarty za pasem startowym. Z zewnątrz bazy padały strzały w stronę wyrwy HESCO, zabezpieczyliśmy wyrwę i rozpoczęliśmy wraz z zespołem bojowym Alfa prowadzić ogień z broni pokładowej, by uniemożliwić kolejnym zamachowcom podejście do bazy. Znaleźliśmy się pod silnym ostrzałem artyleryjskim. W okolice pasa startowego oraz linii wyjściowej spadło kilkadziesiąt granatów moździerzowych, RPG i lekkich granatników, ponadto prowadzony był ostrzał z broni małokalibrowej. Jeden granat spadł na WEM (wóz ewakuacji medycznej), wgniótł pancerz. Skład naszych sił szybkiego reagowania został rozśrodkowany. Połowa pojazdów pilnowała wyrwy, drugiej wydałem polecenie patrolowania bazy w celu poszukiwania INS i udzielenia pomocy rannym. Dwa pojazdy wyjechały przez wyrwę w ogrodzeniu na zewnątrz. W trakcie patrolowania bazy znaleziono i zabezpieczono jeden karabinek AK z podwieszonym granatnikiem, uszkodzony, leżący na pasie startowym, który należał do zlikwidowanego INS.

Z relacji pułkownika "Huntera": - System ostrzegania o uderzeniu rakietowym nie zadziałał, co znaczyło, że wybuch nie był spowodowany atakiem artyleryjskim. W TOC momentalnie zrobiło się ciemno. Operator kamer wewnętrznych ujrzał długą wyrwę w ogrodzeniu. Przez głośniki ogłaszamy informację o ataku. Zachowujemy spokój. Szybkie analizy, szybkie komendy.

Z relacji żołnierza Alfy: - W sztabie mówią, że zadziałały procedury? Nie było żadnych procedur, to był pełen spontan, nikt z nas nie czekał na rozkazy, sami wiedzieliśmy, co mamy robić. Gdybyśmy nie zareagowali, byłaby rzeź w bazie. Ale po wszystkim usłyszeliśmy o sobie: "Po co oni tam na HESCO w ogóle pojechali".

Ale z punktu widzenia żołnierzy może tak wyglądać, bo jak tłumaczy generał Sokołowski, ażeby spontanicznie zadziałać, wcześniej żołnierze trenowali różne warianty ataku na bazę wg procedur opracowanych w "Planie ochrony bazy", poczynając od ogłoszenia alarmu po zajęcie stanowisk ogniowych w wyznaczonych rejonach odpowiedzialności.

Z relacji pułkownika "Huntera": - Można liczyć, że do bazy wedrzeć się chciało około 50 rebeliantów. Weszło ośmiu, reszcie uniemożliwili to żołnierze Alfy.

Z relacji amerykańskiego sierżanta majora, zwanego "Consigliere": - Eksplozja powaliła mnie na ziemię. Razem z generałem Sokołowskim wybiegliśmy z gabinetu stomatologicznego. Zobaczyliśmy unoszący się nad bazą grzyb, wróciliśmy do środka. Generał zabrał broń, a ja czapkę. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę wybuchu, na Compound Copperhead, wokół śmigających rakiet i moździerzy.

Z relacji pułkownika zwanego "Rozpuszczaczem Problemów": - Zawiozłem generała Sokołowskiego w rejon Copperhead, gdzie przystąpił on do koordynowania działań.

Copperhead to miejsce, gdzie stacjonują bezpilotowe środki rozpoznawcze, czyli bezzałogowe samoloty. To był jeden z głównych kierunków ataku rebeliantów. Znajduje się ledwo 150 m od wyrwy.
Z relacji Waldka: - Akurat wstałem i nakładałem spodnie. Zatrzęsło "bichatą", wszystkie półki ze ścian zwaliły się na podłogę, przewróciła się szafka. Nie mogłem znaleźć klapek, wybiegłem boso. Usłyszałem komunikat o ataku. Wróciłem po broń i kamizelkę i boso pobiegłem do schronu.

Z relacji Marty: - Podmuch powalił mnie na ziemię. Rozbity kubek rozciął mi dłoń. Nie pobiegłam do schronu. Z koleżanką zamknęłyśmy się w kontenerze, przeleżałyśmy na ziemi.

Z relacji pana Janka, szefa serwisu Rosomaka, który w tajnych zakamarkach swojego serca toczył walkę z grozą: - Podmuch podrzucił mnie do góry. Wybiegłem na zewnątrz - byłem tu zupełnie sam. Z każdej strony nade mną świstały pociski, latały rakiety i RPG. Schowałem się do schronu. W schronie nikogo. Co robić? Nie ma jak wyjść, a czekać bez broni też niebezpiecznie. Żegnałem się z życiem.

Na ścianie schronu napisał wtedy kolorowymi mazakami, jakie miał przy sobie: "28.08.2013 od godz. 16 przeżyłem 40 minut zgrozy w tym schronie".

Pracownicy serwisu Rosomaka dochodzą do swojej "bichaty", kiedy przy nich eksploduje rakieta. "Bichata" znika w dymie i kurzu. Z relacji jednego z nich: - Myśleliśmy, że już po niej, ale kiedy kurz opadł, okazało się, że stoi. Rakieta walnęła zaledwie 10 m dalej.

Z relacji zastępcy szefa sztabu ds. operacyjnych - Byłem uzbrojony tylko w pistolet, wróciłem do kampu po karabin i kamizelkę, biegnę w stronę wybuchu, widzę rebelianta. Miał taką twarz, że ochrzciłem go "Wilkołak". Strzelam w jego stronę.

On pada, mnie kończy się amunicja. Obok pojawia się Amerykanin, uzgadniamy, że będzie chronił moje plecy, udaję się na powrót w kierunku bazy. Widzę generała Sokołowskiego z sierżantem majorem Edwardem i porucznikiem Karolem Cierpicą, z prawej wybiega drugi Amerykanin. Jest w spodenkach, T-shircie i bez okularów. Nic nie widzi. Dostrzegam, jak zza kontenera wyłania się twarz biała jak kartka papieru. Jak duch! Zerknął, znów się schował, a potem się zdetonował. Jego szczątki spadły półtora metra ode mnie.

Głowa potoczyła się dalej. Zastępca szefa sztabu ujrzał czerwień krwi i czerń wyrwanego mięsa. Ciało jakby pozbawione kości wyglądało jak niekompletna kukła. - Ich porozrywane ciała wyglądały jak kukły - tak samo powie mi potem jeden z żołnierzy, którzy na drugi dzień zbierali zwłoki rebeliantów.

Powietrze wciąż drży i pulsuje, wstrząsane kanonadą. Rebelianci, którzy zajęli stanowiska w wiosce, strzelają przez wyrwę w ogrodzeniu. Pociski wypluwane przez lufy ich karabinów przelatują ze świstem jak stada zwiastujących śmierć upiorów. W bazie raz po raz wybuchają rakiety odpalane z ręcznych wyrzutni, moździerze i granatniki, słychać ich zawodzący jazgot.

Z relacji podporucznika Karola Cierpicy: - Kiedy uświadomiłem sobie, że rebelianci atakują bazę, wróciłem do miejsca, gdzie stoją kontenery mieszkalne. Podniosłem alarm, krzycząc: "Atak na FOB!" "Atak na FOB!".

Cierpica zabrał z pokoju karabin, kamizelkę i hełm i z powrotem pobiegł w kierunku miejsca wybuchu. Natknął się tam na kilkuosobową grupę innych żołnierzy, razem ruszyli naprzód. Strzelił do nadbiegającego rebelianta, który próbował dostać się przez bramę od strony wschodniej do kampowiska, gdzie mieszkali ludzie. Wyeliminował go, sam jednak chwilę potem został raniony w lewą stopę odłamkami. Stwierdził, że rana nie jest groźna i postanowił walczyć dalej. Obiegł kampowisko od zachodniej strony. Tam dołączył do niego amerykański sierżant Ollis. Razem wbiegli na miejsce największego zagrożenia.
Podporucznik Cierpica strzelił do kolejnego rebelianta, który, upadając, zdążył zdetonować kamizelkę samobójcy, jaką miał na sobie. Polski porucznik zarejestrował wymianę ognia, do jakiej doszło między sierżantem Ollisem a rebeliantem, który wybiegł zza kontenera. Cierpica w tym czasie zwrócony był w przeciwną stronę, ale twierdzi, że amerykański sierżant własnym ciałem zasłonił go, ochraniając przed ogniem przeciwnika. Niestety, sam poniósł śmierć. W tym samym momencie podporucznik Cierpica został znów raniony odłamkami, tym razem w obie nogi i wycofał się do amerykańskiej części bazy, skąd trafił do szpitala.

Z relacji generała Zahida Zarawara: - Siedziałem akurat w swoim biurze, gdy usłyszałem potężną eksplozję. Myślałem, że wysadzono siedzibę gubernatora, która znajduje się kilka kilometrów dalej, tak głośny był to huk. Zaraz też zadzwonił do mnie gubernator, pytając, co się dzieje, bo był z kolei przekonany, że to wysadzono siedzibę policji. Kolejny telefon był z bazy w Ghazni: "Potrzebujemy wsparcia na zewnątrz bazy". Wsiadłem w pierwszy samochód z policjantami. Po drodze otrzymaliśmy ostrzał z RPG. Zauważyliśmy, że z południowej strony jedzie toyota kombi w kierunku miejscowości Espandi. Policjanci chcieli zatrzymać samochód, okazało się, że to samochód pułapka, który chciał podjechać pod bazę. Gdybyśmy nie zablokowali drogi i ten samochód podjechałby pod bramę i gdyby tam się wysadził, byłoby o wiele więcej szkód, bo niedaleko stały cysterny z paliwem. W sumie zneutralizowaliśmy trzy takie samochody.

Z relacji starszego szeregowego Michała, stojącego na wieży: - W tumanie kurzu dostrzegam zmiennika, który zmierza właśnie Honkerem do wieży. Pojazd nagle znika w chmurze pyłu. W stronę wieży lecą kamienie, odbijają się od szyb, na szczęście ich nie przebijają. Jednocześnie na bazę prowadzony jest ostrzał z wioski. Jeden RPG wpada pod moją wieżę, drugi przelatuje nad nią. Dzwonię, składam meldunek dowódcy. Proszę o wsparcie. Widzę, że zmiennik z krwawiącym uchem, podtrzymywany przez kolegę biegnie do schronu przy wieży. Strzelam.

W rejonie Copperhead, w namiocie znajdują się zbiorniki z paliwem. Jeden z żołnierzy ze sztabu zwraca uwagę na cieknącą stróżkę paliwa. Z jego relacji: - Było zagrożenie eksplozją! Generał Sokołowski daje znać do odwrotu, na szczęście wybuch nie nastąpił.

Z relacji innego żołnierza: - W Copperhead strzeliły beczki z paliwem. Rzygnęły płomieniami. Trzeba się było wycofać, gardła dusił palący się plastik.

Z relacji pułkownika "Huntera": - Analizując zapisy z kamer, wiem, że gdyby rebeliantom udało się wejść do bazy o dwie minuty szybciej, mogliby się dostać na kampowisko, gdzie mieszkają żołnierze i cywile. W Copperhead też byli nieuzbrojeni ludzie.

Z relacji Katarzyny, psycholog: - Chłopakom z Alfy zawdzięczam życie. Byłam w pierwszym schronie. Gdyby nie oni, to by mnie już nie było.

Kilka godzin później żołnierze odparli atak w bazie, ale już o 16.13 - do zespołów bojowych przychodzi polecenie z TOC - mają jechać na zewnątrz, poza bazę, w stronę tzw. "Hotelu" - kompleksu nieukończonych budynków, gdzie od kilku dni przebywali nasi strzelcy i gdzie atak szykowali rebelianci. Tam rozegra się druga, nie mniej krwawa bitwa.

Z relacji żołnierza Alfy: - Na drugi dzień rano, o ósmej do bazy wpadła pierwsza rakieta. W sumie przez trzy doby nie było odpoczynku. Było napięcie, że atak może się powtórzyć. Stresówa jest cały czas.

Z relacji amerykańskiego sierżanta majora "Consigliere": - To był normalny dzień w Afganistanie. Każdy wtedy był bohaterem. Wszyscy kooperowali ze sobą, aby ochronić bazę i to było cudowne.

Anita Czupryn

Więcej o pobycie w polskie bazie w Ghazni przeczytasz TUTAJ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl