Paweł Deląg: Nie chcę już być amantem polskiego kina

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Paweł Deląg debiutuje jako reżyser filmem „Zrodzeni do szabli”, który pokaże telewizja History. Nam aktor opowiada o swej karierze zagranicznej i sentymencie do rodzinnego Krakowa.

- „Zrodzeni do szabli” to film, który pokazuje jakie znaczenie miała biała broń w dziejach Polski. Co pana zainteresowało w tym temacie?
- To długa historia. Zaczyna się bowiem w czasach młodzieńczych: bo chyba trudno sobie wyobrazić polskiego chłopaka bez książek Sienkiewicza i filmów Hoffmana. To podstawa, jeśli chodzi o myślenie o historii naszej ojczyzny. Mam tu oczywiście na myśli roczniki lat 60 i 70. Do tego ja od ponad 25 lat uprawiam zawód, w którym mam do czynienia z białą bronią. Moje ulubione role to role kostiumowe, a filmy – filmy z wątkiem historycznym. Dlatego kiedy pojawiła się u mnie rodzina Sieniawskich, od lat kultywująca sztukę szermierki, ich zamysł stworzenia poświęconego jej produkcji, zrobił na mnie wielkie wrażenie.

- Tym razem nie tylko zagrał pan w filmie, ale także go wyreżyserował. Jak do tego doszło?
- Początkowo „Zrodzeni do szabli” mieli być filmem typowo dokumentalnym. Udział w takim obrazie instruktażowym, skierowanym do wąskiej grupy odbiorców, nie bardzo mnie interesował. Ale kiedy zobaczyłem co ci panowie wyprawiają z szablą i dowiedziałem się, że zebrali dosyć dużą sumę na produkcję – bo aż 350 tys. zł. – pomyślałem, że może warto zrobić fabularyzowany dokument ze scenami dialogowymi i portretami psychologicznymi wojowników z XVII wieku. Kiedy przedstawiłem tę propozycję producentom, oni zaproponowali mi reżyserię. Umówiliśmy się na spore przeróbki. Poza środkami finansowymi, zapewniono mi wsparcie ze strony „pospolitego ruszenia”, czyli pasjonatów walki szablą, którzy wnieśli do tej produkcji swoje zaangażowanie, pasję i czas. Ja zaangażowałem z kolei kilku kolegów po fachu – choćby aktorów i pracowników planu. W efekcie miałem półprofesjonalną ekipę. I nikt się nie spodziewał, że z takiego zaczynu może wyrosnąć tak piękne ciasto.

- Jak się panu pracowało po drugiej stronie kamery?
- Dla mnie to było bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, ale okazało się ono bardzo satysfakcjonujące. Lata spędzone na planie pod okiem znakomitych reżyserów takich, jak Andrzej Żuławski, Janusz Majewski czy John Strasberg, sprawiły że miałem dobrą praktykę. Co więcej – przy kilku ostatnich filmach, które robiłem, miałem wyjątkowo bliską współpracę z reżyserami. Ja ceniłem w nich to, że są otwarci, a oni – że jestem aktorem z inicjatywą. Czyli patrzę na film trochę szerzej. Dlatego myślę, że byłem już gotowy na to, by coś wyreżyserować.

- Jedną z osób pracujących przy produkcji „Zrodzonych do szabli” był pana syn – Paweł Deląg Junior.
- To był komandos od zadań specjalnych. (śmiech) Myślałem, że będzie bardzo blisko mnie, tymczasem on wolał być trochę dalej. Może dlatego, że podejmował się bardzo różnych zadań. Bo na planie zdjęciowym czasem trzeba umieć sobie poradzić z różnymi rzeczami – dostarczać rekwizyty czy ogarnąć jakąś niespodziewaną sytuację. U nas nie było w pełni profesjonalnego zabezpieczenia, więc Paweł miał pełne ręce roboty. Zresztą podobnie inni. Szermierze choćby nie tylko byli aktorami, ale czasem stawali za kamerami. To był prawdziwy rollercoaster. (śmiech) Sam sobie do dzisiaj zadaję pytanie jak to się nam udało.

- „Zrodzeni do szabli” będą pokazani w telewizji w 35 krajach świata. Skąd takie zainteresowanie tą tematyką?
- To dlatego, że ten film jest uczciwy i prawdziwy. Przede wszystkim od strony merytorycznej i dokumentalnej, widać w nim pasję i zaangażowanie. Jest też profesjonalnie zrealizowany. Poza zgromadzonymi przez pomysłodawców 350 tys. zł. otrzymaliśmy jeszcze 100 tys. zł na postprodukcję od ludzi dobrego czynu z publicznej składki. Były nawet szanse na wsparcie państwa i ograniczoną dystrybucję kinową, ale producenci wybrali inną drogę – samodzielnej realizacji. Na szczęście znalazł się dystrybutor, dzięki któremu zobaczy go szeroka widownia.

- W ostatnich latach częściej pracuje pan za granicą niż w Polsce. Z czego to wynika?
- Świat idzie do przodu, przychodzą nowi aktorzy, reżyserzy i producenci szybko się do nich przywiązują. Dlatego starsi aktorzy mają czasem problem, by znaleźć dla siebie miejsce. Ja w pewnym momencie zacząłem być za bardzo kojarzony z tym, że pracuję głównie poza krajem. Bo tych filmów faktycznie było sporo. Tak samo jest teraz, kiedy zbiega się premiera kilku produkcji z moim udziałem: polskich „Zrodzonych do szabli”, czeskiej „Darii”, rosyjskiej „Legendy El Ferrari” i brytyjskiego „Enemy Lines”. W każdym z nich gram główne role. W Polsce coś niebawem drgnie wreszcie mocniej – bo zapowiadają się duże produkcje telewizyjne z moim udziałem. Na razie czasem widzowie mnie zaczepiają i pytają dlaczego tak mnie długo nie widać na ekranie. A ja tak naprawdę nie wiem, co im powiedzieć.

- Dzięki temu, że grywa pan w różnych krajach, ma pan okazję pokazywać się w bardziej różnorodnych rolach?
- Tak. Najbardziej cieszy mnie, że mogę grać różne postaci. Do tego w każdym kraju doświadczam trochę innego podejścia do zawodu. Dzięki temu cały czas się czegoś uczę. Ja zresztą bardzo dobrze się czuję w komedii, w melodramacie i w kinie akcji. Jestem więc elastycznym aktorem. Nawet mógłbym zagrać dzwonnika z Notre Dame przy odpowiedniej charakteryzacji. (śmiech) To wszystko pasja, trzeba kochać to, co się robi i pamiętać, że X Muza jest kapryśna. I są poza nią jeszcze inne rzeczy.

- Co łączy wszystkie te postacie grane przez pana w różnych filmach?
- Moją ulubioną książką z dzieciństwa jest „Mitologia grecka”. Dlatego archetypy wielkich bohaterów zawsze zaludniały moją wyobraźnię. I dzisiaj też tak patrzę na świat – przez pryzmat pewnych archetypów osobowości i zachowań. Zdaję sobie sprawię, że ludziom nadal są potrzebni pozytywni bohaterowie, którzy potem stają się symbolami pewnych wartości. W tej chwili takimi postaciami są dla nas uczestnicy II wojny światowej – choćby powstańcy warszawscy. Gorzej jest ze znalezieniem współczesnych bohaterów. Ale i tu kino jest pomocne: to choćby prof. Religa z „Bogów” czy Michalina Wisłocka ze „Sztuki kochania”. Nasz film „Zrodzeni do szabli” też proponuje pewnego bohatera i pewne wzorce, choć wszedłem tu w dyskusję z Sienkiewiczem i Hoffmanem, nadając opowieści bardziej realistyczny ton.

- Szczególnie dużo pracuje pan w Rosji. Co o tym zdecydowało?
- Wiele filmów, które tam nakręciłem, to właściwie koprodukcje rosyjsko-ukraińsko-białoruskie. Trafiają one na cały tamtejszy wschodni rynek. To, że tak często tam gram, to też efekt funkcjonowania pewnego archetypu. Tam jest potrzebny inny bohater: bardziej romantyczny, bardziej odważny. I ja jakoś wpisuję się w ten image. Pomimo, że gram tam bardzo różne postacie: od batiuszki z X wieku, przez esesmanów w wojennych produkcjach, po wielkich szpiegów. Wszyscy ci bohaterowie wpisują się jednak w jeden wzorzec mężczyzny. W Polsce w tej chwili trudno mówić o jakimś jednym archetypie mężczyzny, tymczasem na Wschodzie jest on nadal bardzo wyrazisty i mocno tam funkcjonuje. U nas kino trochę poszukuje takiego wzorca, ale raczej są to indywidualności, które wymykają się schematom, jak choćby postacie grane przez Dawida Ogrodnika.

- Czy wpływ na pana pozycję na wschodnim rynku mają relacje polityczne między Polską a Rosją?
- To są w tej chwili relacje oparte na konflikcie – i sprawia on, że moja sytuacja tam trochę się zmienia. Przejawia się to choćby w tym, że dostaję mniej ofert. Największa intensywność mojej pracy w Rosji zakończyła się gdzieś między 2015 a 2016 rokiem. Nadal zdarzają się oczywiście mocne i ważne filmy, ale już nie tak często, jak to było wcześniej. Dlatego staram się pracować też na innych rynkach – choćby czeskim czy ukraińskim. Przez to moja kariera nie jest już tak mocno ukierunkowana na Rosję.

- Za co najbardziej lubił pan pracować w Rosji?
- Za to, że rosyjskie kino ma duży rozmach, niejednokrotnie taki sam, jak w Hollywood. Czasem tak się nawet zdarzało, że na tamtejszych planach poznawałem gwiazdy z Ameryki. Pracowałem choćby z Rutgerem Hauerem czy Michaelem Madsenem. To było fajne.

- Praca na rosyjskim planie bardzo się różni od pracy w Polsce?
- W sumie wszędzie praca przy filmie jest taka sama: wykonują ją utalentowani ludzie, którzy mają innym coś do powiedzenia. Najgorzej pracuje się z tymi, którzy kina nie znają, albo wchodzą do niego jako nuworysze. To jest trudna sytuacja. Szczególnie takich producentów należy się obawiać. Niestety – na Wschodzie czasem się tacy pojawiają. Kino to pewna kultura, obycie i porządek. I istnieje on wszędzie: w Polsce, w Rosji i we Francji. Profesjonaliści wiedzą co to znaczy. Czasem inne potrafią być jedynie standardy. U nas aktora trochę traktuje się jak konia roboczego. W Rosji mamy natomiast pewne przywileje: począwszy od pokoju w dobrym hotelu, przez własny samochód i przyczepę do dyspozycji, po odpowiedni stosunek do aktora na planie zdjęciowym. Tam się bardziej o niego dba. U nas o dobrym aktorze mówi się, że jest znany, rzadko pisze się, że jest „gwiazdą”. Ja oczywiście w ten sposób o sobie nie myślę – ale tak się mnie traktuje w Rosji. Tymczasem w Polsce odbywam dobrą szkołę pokory. (śmiech)

- Trudno się panu gra w obcym języku?
- Dzisiaj granie po polsku jest dla mnie przywilejem. Bo wiadomo: wtedy łatwiej się człowiek komunikuje ze swymi emocjami. Język rosyjski jest drugim językiem, który najlepiej znam, więc posługiwanie się nim jest dla mnie już niemal organiczne. Granie po francusku czy angielsku też nie stanowi dla mnie jakiejś wielkiej przeszkody. Choć oczywiście wymaga więcej nakładu sił. Ale mam też doświadczenia pracy w językach, które były mi z gruntu całkowicie obce: choćby w „Destiny Of The Rome”, gdzie grałem po... łacinie. I to dopiero była prawdziwa orka. (śmiech) Innym razem występowałem w greckim filmie – i musiałem mówić w tym języku. Jest to więc wyzwanie, ale do przeskoczenia.

- Niedawno pojawiły się informacje, że zagrał pan w polsko-ukraińskim serialu kostiumowym „Kawa z kardamonem”. Będzie hit na miarę „Zniewolonej”?
- Nasze ambicje są trochę wyższe. Realizatorzy chcą, by gatunkowo był to pełnokrwisty melodramat, a nie telenowela. Na razie trwają jeszcze rozmowy z potencjalnymi nadawcami tej produkcji. Najbliższe tygodnie przyniosą ostateczną odpowiedź na to, jaką będzie miała ona formę.

- Ukraińska prasa, pisząc o tym serialu, nazywa pana „polskim symbolem seksu”. Jak pan dzisiaj reaguje na takie określenia?
- Najgorsze jest to, że pojawienie się obok mojej osoby jakiejkolwiek partnerki, od razu elektryzuje prasę i tu, i tam. (śmiech) A w wielu filmach partnerowały mi wspaniałe i piękne aktorki. Ostatnio Olga Pogodina, Katia Gusiewa czy Alona Babienko. W Polsce to samo: kiedy zagrałem z Małgosią Foremniak w jednym przedstawieniu, od razu zaczęto mnie z nią parować. Cóż: plotkarska prasa tak już ma, że musi generować takie historie bez ustanku. I co ja mam z tym zrobić?

- W Polsce ma pan ciągle wizerunek amanta. Próbuje pan z tym walczyć?
- Ta opinia jest powtarzana od wielu lat. I ja nie mam tu nic do powiedzenia. Jeżeliby chociaż powstawały u nas filmy, które wykorzystywały taki mój wizerunek, to nawet bym się na niego zgodził. Tymczasem u nas, kiedy się określa kogoś mianem „amanta”, to ma on już całkowicie przechlapane i w niczym nie zagra. Tak to odbieram. Odnoszę wrażenie, że nikt w polskim kinie nie potrzebuje aktora w tym typie. Czyli moja rada dla młodszych kolegów po fachu: „Broń Panie Boże, nie dajcie się zaszufladkować jako amanci”. (śmiech)

- Trochę pana tak ustawił w naszym kinie pamiętny film „Quo Vadis”. Ciekaw jestem jak pan ocenia dzisiaj jego wpływ na swą karierę – jako pozytywny czy negatywny?
- I jedno, i drugie. Ten film pomógł mi zagrać moje pierwsze role za granicą – we Francji i w Rosji. W Polsce było różnie. Widownia lubi ten film, ale w środowisku został on doceniony dopiero z biegiem lat. Początkowo spotkał się bowiem u nas z pewnym ostracyzmem. Myślę jednak, że za jakieś dziesięć lat będzie oglądany jako klasyk kina Jerzego Kawalerowicza. Mnie jednak ten film w Polsce nie pomógł i moja kariera została tu wyhamowana. Dlatego jakieś 60% mojej filmografii, zarówno role pierwszo-, jak i drugoplanowe, to produkcje zagraniczne.

- Sukcesy za granicą nie mają wpływu na pana pozycję w kraju?
- Już Rej powiedział: „Polacy nie gęsi, swój język mają”. To w ogóle nie jest wymierne. Ale cóż: trzeba po prostu robić swoje. Dla mnie jedną z najcenniejszych rzeczy jest samorealizacja. Dzięki temu jesteśmy fajniejsi i mądrzejsi w życiu prywatnym.

- To, że gra pan w różnych krajach, sprawia zapewne, że sporo pan podróżuje. Jak pan znosi życie na walizkach?
- To jest cena, o której się często zapomina. Niektórzy sobie wyobrażają: „A wy to tam macie fajnie, podróżujecie sobie z kraju do kraju, zwiedzacie”. Tymczasem plan zdjęciowy to praca najczęściej na całe dwanaście godzin. Wraca się do hotelu około północy, a trzeba się jeszcze umyć i nauczyć roli na następny dzień. To bardzo intensywny czas, szczególnie, gdy gra się wiodącą rolę. Na to życie między planem a hotelem pozostaje niewiele czasu. Dlatego czas realizacji filmu kojarzy mi się z minimalnym życiem towarzyskim czy rodzinnym.

- No właśnie: pana siostra Dorota też jest aktorką. Wspomagacie się nawzajem?
- Wspieramy się, czasem się kłócąc, czasem dyskutując. Dorota gra teraz w „39 i pół”, a do tego realizuje nowy plan na życie: zajęła się treningiem osobistym. Dla mnie pozostaje jednak ciągle jedną z najważniejszych osób, z którymi warto przedyskutować rolę i wysłuchać jej uwag. Choćby po to, by wyrobić sobie nową perspektywę na scenariusz czy książkę.

- Pana syn po doświadczeniu pracy przy „Zrodzonych do szabli”, też pójdzie w stronę filmu?
- Ma takie plany. Jestem obecnie w fazie przygotowania się do dwóch filmów pod kątem produkcyjnym. I na pewno będę chciał skorzystać z usług Pawła Deląga Juniora.

- Pochodzi pan z Krakowa. Znajduje pan czas, aby choć na chwilę wpaść do rodzinnego miasta?
- Bardzo często zaglądam do Krakowa. Mam tam rodzinę i przyjaciół. Nie ma nic lepszego niż przespacerować się Kanoniczą, potem Plantami, w kierunku Barbakanu lub Placu Szczepańskiego. Mimo, że to miasto staje się mi coraz bardziej obce przez tłumy turystów. Tego Krakowowi nie zazdroszczę, bo traci przez to swój charakter. Ja oczywiście pamiętam najbardziej to miasto z lat 80. i 90., kiedy żyłem między Szkołą Teatralną, Jaszczurami, Pod Baranami, Krzysztoforami, a Starym Teatrem czy Teatrem Słowackiego. To tam mogłem oglądać wspaniałych aktorów: Jana Peszka, Jerzego Trelę, Annę Polony, Annę Dymną. To były fantastyczne miejsca, w których działy się niesamowite rzeczy. Tam przeżywałem swe pierwsze wzruszenia zawodowe. Kraków mnie ukształtował. Ja jestem stamtąd.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Paweł Deląg: Nie chcę już być amantem polskiego kina - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl