Opowieść Inki, sopocianki, świadka historii XX wieku

Dorota Abramowicz
Październik 1983 roku, spotkanie po przyznaniu Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla. Inka Musidłowska, z papierosem w dłoni, stoi tuż za przyszłym prezydentem
Październik 1983 roku, spotkanie po przyznaniu Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla. Inka Musidłowska, z papierosem w dłoni, stoi tuż za przyszłym prezydentem Archiwum prywatne
Rozmowa o życiu z Marią Józefiną Musidłowską, zwaną Inką, płynie jak wartki strumień. Zmienia rytm, zakręca, czasem zawraca. Z powojennego Sopotu zaglądamy do secesyjnego Wiednia, zahaczamy o Gródek pod Warszawą w czasach okupacji, by na krótko osiąść w elitarnym internacie dla dziewcząt w USA i wpłynąć na konspiracyjne spotkanie.

Kot siada na listach Mirona Białoszewskiego, potem wskakuje na półkę. Najpierw więc będzie o kocie.

Odkąd pamięta, zawsze domowe zwierzęta pochodziły ze schroniska. Nawet w trudnych czasach stanu wojennego, gdy mięso było na kartki, Inka i Konrad Musidłowscy w sopockim mieszkaniu trzymali dwa „azylowe” dogi.

Kiedy Inka wróciła po kilkuletnim pobycie w Otwocku do Trójmiasta, odwiedziła schronisko, by przygarnąć kota. - Wszystko było w porządku, póki miła dziewczyna nie poprosiła o dowód - opowiada Inka. - Spojrzała na datę urodzenia, policzyła, że skończyłam osiemdziesiątkę i przestało być przyjemnie. Okazało się, że jestem za stara na adopcję.

Pożaliła się przyjaciółce, która niebawem podarowała jej kotkę z hodowli rasy devon rex, o niecodziennym wyglądzie i karbowanej sierści. Najdziwniejsze w tym wszystkim było, że kotka miała już nadane tuż po urodzeniu imię - Inka.

Niewykluczone, że to przypadek. Albo i nie.

Rodzice

Matka, Maria Magdalena Beth, zwana Marylką, była piękną kobietą. - Urodziła się w Wiedniu, w zamożnej żydowskiej rodzinie - wspomina Inka. - Dziadek był radcą dworu u cesarza Franciszka Józefa, zajmowali siedmiopokojowe mieszkanie, w którym mieściła się kancelaria dziadka. Po drugiej stronie ulicy mieszkała Marlena Dietrich.

Na ścianie pokoju wisiał portret Marylki w błękitnym płaszczu w gwiazdy namalowany przez symbolistę Gustava Klimta. Obraz zaginął w czasie wojny po tym, jak z mieszkania wypędzono żydowskich właścicieli. Do tej pory go nie odnaleziono. Ale to temat na inne opowiadanie.

Marylka została żoną Marcina Weinfelda, cenionego warszawskiego architekta, który m.in. wraz z prof. Stefanem Bryłą zaprojektował w stylu art deco gmach przedwojennego wieżowca Towarzystwa Ubezpieczeń Prudential.

Marcin Weinfeld był człowiekiem wielu talentów. Studiował dziesięć lat, najpierw dyrygenturę, potem pianistykę, na koniec architekturę. W rodzinie opowiadano, że dziadek postanowił przerwać studencko-artystyczne życie syna, mówiąc: - Marciszku, gdybyś miał zostać drugim pianistą jak Artur Rubinstein, pewnie byś już nim był!

I tak sprawił, że Marcin został znanym architektem.

Inka, urodzona w 1934 roku, wspomina, że rodzice nie mieli dla niej czasu. Tata miał swoją pracę, mama była malarką, krążącą po świecie. - Mało znałam mamę, chyba nawet jej nie lubiłam - mówi Inka.

Dobrze, że była przy niej Jadzia. Druga mama, matka chrzestna. Dobry, odważny człowiek.

Drzewko dla Jadzi

Jadzia Kowalska pochodziła z Kutna, była pielęgniarką. Została zatrudniona przez Weinfeldów do opieki nad Inką. Kiedy przyszła wojna, Jadzia uratowała Inkę. - Mówiła, że jestem jej córką - opowiada Inka Musidłowska. - Ukrywałyśmy się w Gródku pod Warszawą, w majątku profesora Bryły. Mieszkałyśmy w fornalskim domku.

Profesor działał w strukturach podziemnego państwa polskiego. Aresztowany 16 listopada 1943 r. wraz z całą rodziną, został trzy tygodnie później rozstrzelany na Pawiaku.

Pamiątką po najściu Niemców na majątek w Gródku jest dziura w czaszce Inki. Kiedy hitlerowcy rozpoczęli przeszukiwanie dworu profesora, przerażona Jadzia wepchnęła przybraną córkę do piwniczki. Piwniczka była prawie całkowicie wypełniona workami z ziemniakami , drzwi przygniotły małą, metalowy skobel wbił się w główkę. Jadzia-pielęgniarka musiała ratować nieprzytomną Inkę. Niemcy do domku nie weszli.

Kiedy Jadzia opiekowała się Inką, rodzice dziewczynki walczyli o przetrwanie.

Matkę ratował zakochany w niej, młodszy o 16 lat malarz Władysław Brzosko. Jak potem policzyli, musieli przeprowadzać się 37 razy. Każdą przeprowadzkę poprzedzała denuncjacja.

Ojciec został zatrzymany wiosną 1940 r. w warszawskiej kawiarni podczas łapanki. Trafił do Dachau jako więzień polityczny. Przetrwał obóz dzięki opiece zakonników - kapucynów i franciszkanów, którzy zachowali w tajemnicy jego pochodzenie. Zakonnicy podarowali Marcinowi medalik z Matką Boską Ostrobramską, który Weinfeld przekazał córce. Bo w czasie wojny Inka - córka ateistów - została ochrzczona.

- Matką chrzestną była Jadzia, ojcem Władek Brzosko - mówi Inka. - Jeszcze jako nastolatka byłam żarliwą katoliczką. Potem to się zmieniło, przez pewnego księdza, który nie umiał utrzymać rąk przy sobie. A medalik ukradziono mi w elitarnym amerykańskim internacie.

Do internatu zaraz wrócimy. Teraz trzeba skończyć opowieść o Jadzi, która po wyjściu za mąż pracowała w pogotowiu w Kutnie i nadal utrzymywała kontakt z Inką.

- Nie mogłam mamie wybaczyć, że do końca życia zwracała się do Jadzi tak, jak przed wojną - wzdycha Inka. - Mówiła „panno Jadziu”. Jadzia odpowiadała jej „pani Mario”. A przecież Jadzia mnie uratowała, była naszą najprawdziwszą rodziną.

W Alei Sprawiedliwych Instytutu Jad Waszem Jadwiga Kowalska, po mężu Sobczak, ma swoje drzewko.

Ameryka tam i z powrotem

Kończyła się wojna. Ojciec doczekał wyzwolenia obozu przez żołnierzy generała Pattona. Maryla znów przejęła opiekę nad Inką.

Nie było bezpiecznie. W Sochaczewie przyszli w nocy uzbrojeni ludzie. - Żydzi wychodzić! - krzyczeli. Było ciemno, wskoczyły z matką do studni, przetrwały. Tamtej nocy zginęły cztery rodziny żydowskie. Więc kiedy dziś Inka słyszy o honorowaniu „wyklętych”, którzy mieli na rękach krew ocalałych z Holocaustu, to ją zwyczajnie trafia szlag.

Ale to też temat na inną opowieść. Trzeba tylko podać nazwisko ludzi, którzy je wtedy uratowali. Mieli piekarnię, nazywali się Kaczmarkowie. Najbardziej zapamiętała Stasię Kaczmarek.

Wsiadły z mamą do pociągu, dojechały do Trójmiasta. Inka widziała morze ruin w Gdańsku, z jedyną ocalałą bazyliką św. Mikołaja (do niej też będziemy wracać). Zamieszkały w Sopocie, najpierw przy Grunwaldzkiej, potem przy Wybickiego 23.

- Dotarł do nas ojciec i rodzice podjęli decyzję o rozstaniu - wspomina Inka. - Tata potem znalazł kilkadziesiąt lat młodszą żonę. A mama, doświadczona wojennymi przeżyciami, postanowiła wyjechać ze mną z Europy. Sponsorował nas bardzo bogaty brat mamy. Byłam nieszczęśliwa, że muszę rozstać się z Jadzią.

W Nowym Jorku zatrzymały się w mieszkaniu znajomego - ówczesnego attache kulturalnego polskiej ambasady, Czesława Miłosza, z którego rodziną poznali się w Sopocie. - Mieszkanie było wolne, bo Miłosza przenieśli do Waszyngtonu - opowiada Inka. - Jak go zapamiętałam? Jako niegrzecznego, ale bardzo zabawnego człowieka.

Matka Inki uznała, że najlepszym wyjściem będzie wysłanie córki do dobrej szkoły z internatem. Szkoła była szalenie droga (czesne - 600 dolarów miesięcznie) i mieściła się w stanie Massachusetts. Przez dwa lata Inka, której oprócz „Trędowatej” zabrano wszystkie polskie książki (łącznie z „Trylogią” od ojca), nauczyła się biegle angielskiego.

W 1952 r. mama Inki podjęła decyzję o powrocie do Sopotu. Nie dlatego, że córka bardzo tęskniąc za Jadzią wierciła jej dziurę w brzuchu, ale głównie z powodów finansowych. Brat-sponsor był schorowany, w dodatku ożenił się z młodszą od siebie kobietą, która miała mu urodzić dziecko.

Miłość

Nie był to najlepszy czas na powroty. Stalin jeszcze żył, a dla reżimu piętnującego wszystko, co związane ze „zgniłym Zachodem”, nastolatka z doświadczeniem amerykańskiej szkoły była podejrzana. Inni uczniowie bali się z nią rozmawiać, trzymała się więc z drugą „zadżumioną”, hrabianką Różą Plater.

Nadeszła odwilż. Studiowała w szkole plastycznej, przesiadywała w Spatifie, przyjaźniła się z Elą Chwalibóg, żoną Zbyszka Cybulskiego, samym Cybulskim, założycielami Teatrzyku Bim-Bom - Jackiem Fedorowiczem i Bogumiłem Kobielą. - Byłam narzeczoną Kobieli - wspomina. - Pewnego dnia powiedziałam, że bardzo go lubię, ale nie mogę z nim być. Zakochałam się na śmierć i życie. W moim późniejszym mężu, Konradzie.

Konrad Musidłowski był jakby z innej bajki. Skończył technologię drewna, miał czterech braci, teść był dyrektorem wiejskiej szkoły, mama zajmowała się domem.

I rozumiał Inkę, jak nikt inny.

Nie wahała się ani chwili, gdy ukochany dostał pracę w Czarnej Wodzie na Kociewiu. Rzuciła wszystko. Na wsi wzięli ślub, przyszła na świat ich córka Maria Monika (późniejsza dziennikarka), tu Inka przetrwała anysemicką nagonkę 1968 r. Mąż był nawet gotów z nią wyjechać, ale matka nie chciała opuszczać Sopotu. Ostatecznie w 1972 roku zostawili wieś i zamieszkali z panią Marylą.

Konrad zmarł w 2011 roku.

- Byłam w życiu bardzo szczęśliwa - mówi Inka.- Znalazłam człowieka, którego pokochałam.

Białoszewski

Oryginały listów Mirona Białoszewskiego oddała do Instytutu Badań Literackich. Wiersze też. Na stoliku, po którym chodzi kot, leżą tylko kserokopie.

- Miron był moim ukochanym pisarzem - Inka kładzie przede mną kolejne kartki. - Przyjeżdżał dwa razy w roku do Sopotu, dużo ze sobą rozmawialiśmy, często do nas pisał. Mam po nim kubek i grzałkę.

„Ballada sopocka” Białoszewskiego jest o ich domu. W ogrodzie przy Wybickiego 23 pochowano jedenastu Niemców i ich psa. Popełnili samobójstwo na wieść o wejściu Armii Czerwonej. „Kiedy zwyciężający mieli wejść, Sędzia - Niemiec, pan willi Podobno niewinny, Pani, dzieci, niańka, Kuzyni, służąca, ogrodnik - Razem jedenaścioro - Zebrali się w stołowej sali I siedząc, jedząc połykali Cyjanek”... - pisał poeta.

- Słyszał od nas, że w domu straszy - opowiada Inka. - Drzwi się zamykały, garnki przesuwały. Raz nawet zobaczyliśmy ducha.

Miała ponad 20 lat, opalała się we wgłębieniu, gdzie nic nie rosło, a pod ziemią leżeli Oni. Drzwi do mieszkania zamknęła, w otwartym oknie postawiła telefon. I nagle zobaczyła stojącego w oknie mężczyznę.

Jak wszedł? Zerwała się z koca, pobiegła naokoło domu do drzwi. Zamknięte. Klucz, otworzyła jeden zamek, potem drugi. Mężczyzna nadal stał przy oknie. Wtedy do domu weszła mama z Władkiem Brzoską. - Kogo wpuściłaś do domu? - krzyknęła mama. A mężczyzna... rozpłynął się w powietrzu. Nic dziwnego, że potem poeci chwytają za pióro.

Mikołaj
Początek stanu wojennego, strajkuje stocznia. Do domu wpada córka, Maryla, studentka ATK. - Ruszcie d..., trzeba coś robić! - krzyczy od drzwi.

To ruszyli. Inka pojechała do dominikanów, do ojca Sławomira Słomy. - Powiedziałam, że jestem Żydówką, a on na to: Co mnie to obchodzi? Masz maszynę do pisania? To przepisz 100 sztuk ulotek, jak zachować się w razie internowania.

I tak się zaczęła przygoda Inki ze św. Mikołajem, podziemiem i Duszpasterstwem Środowisk Twórczych. Spotkania, akcje pomocowe, dyskusje do rana. Na zdjęciach widać, jak stoi z papierosem za Wałęsą w dniu, kiedy dostał Nobla, lub siedzi obrócona plecami do Lecha Kaczyńskiego. - Biegałam też do ks. Jankowskiego, chociażby po pomoc dla rodzin zwalnianych stoczniowców - wspomina. - Nie był to tytan intelektu, miał wady, kręcili się wokół niego chłopcy, większość z własnej woli, dziewcząt nie widziałam. W tamtych czasach Jankowski był jednak potrzebny. Dziś oceny przychodzą zbyt łatwo.

Wróćmy do kościoła św. Mikołaja, który zobaczyła w maju 1945 roku. Od lat zgodnie z obietnicą przynosiła tu w podzięce Matce Boskiej Lwowskiej różę za upadek komuny. Kiedy bazylika zaczęła się zapadać, Inkę ścisnęło serce.

- Nie wierzę, że minister kultury pomoże kościołowi. Nie mam o nim wysokiego mniemania - mówi.

Historie nieopowiedziane

Jest ich o wiele więcej. O filmowej opowieści z trasy Gdańsk-Tczew. O spotkaniu ze Stanisławem Mikołajczykiem. O przygodzie z własnym, gdyńskim pubem. O ludziach, których znała: Kazimierzu Kutzu, ks. Józefie Tischnerze, Hannie Krall, która pisała o niej w swojej książce, o politykach, pisarzach, malarzach.

- Wydaje się, że zna pani wszystkich...

- To nie było takie trudne - odpowiada Inka. - W końcu jestem świadkiem XX wieku. Jego dobrych i złych lat. Zresztą dziś też żyjemy w czasach, które nie są lepsze niż wcześniejsze. Może tylko mniej śmiertelne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Opowieść Inki, sopocianki, świadka historii XX wieku - Plus Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl