Olga Szomańska: Moja prawdziwa twarz coraz bardziej brzmi znajomo

Rozmawiał: Wacław Krupiński
Olga Szomańska: W Teatrze Variété czuję się jak w rodzinie, jak w domu
Olga Szomańska: W Teatrze Variété czuję się jak w rodzinie, jak w domu Fot. Piotr Smoliński
Rozmowa. Znana i lubiana polska wokalistka i aktorka opowiada nam o wcielaniu się w mężczyzn, o śpiewaniu u Piotra Rubika, o wzruszającym występie podczas Światowych Dniach Młodzieży i pracy w krakowskim Teatrze Variété.

- Olga Szomańska to już ktoś, kogo twarz brzmi znajomo?

- Coraz bardziej tak. Ciekawe jest to, że duże rzesze publiczności pamiętały mnie z oratoriów Piotra Rubika, a nie łączyły z serialem, w którym gram od ponad dwóch lat - „M jak miłość”. I dopiero dzięki programowi „Twoja twarz brzmi znajomo” ludzie zaczęli kojarzyć, że ta, co w piosence „Niech mówią, że to nie jest miłość” klaskała u Rubika, wciela się w tym serialu w Marzenkę Laskowską.

- W telewizyjnym show „Twoja twarz brzmi znajomo” zaśpiewała Pani brawurowo przebój Tiny Turner „GoldenEye”, dostając pierwszą nagrodę. Lubi Pani takie wchodzenie w cudzą skórę?

- Jestem aktorką, zatem na scenę nie wychodzi Olga Szomańska, ale fryzjerka z „Legalnej blondynki” w Teatrze Variété, Deloris van Cartier w musicalu „Zakonnica w przebraniu” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu czy Danusia w rock-operze „Krzyżacy”.

- Ale to są role, którym przydaje Pani cech swoich, jako Tina Turner musi Pani być kopią, odwzorować maksymalnie wiernie oryginał.

- I dlatego na początku miałam duże obawy; wręcz - mimo iż nie tylko gram, ale i dubbinguję filmy, mam zatem łatwość zmieniania głosu - bałam się, że sobie nie poradzę. Ale już ten pierwszy sukces sprawił, że z każdym odcinkiem czułam się coraz lepiej i weszłam w tę zabawę tak bardzo, iż przyglądając się sobie, już ucharakteryzowanej, w lustrze, nie widzę siebie. Gdy wjeżdżam windą do studia już jestem postacią, którą mam pokazać. To całkiem fajne uczucie; na co dzień nie mam okazji być mężczyzną - czy to Bryanem Adamsem czy Bruno Marsem. Ciekawe doświadczenie. Nagle wychodzą ze mnie cechy, o które bym się nie podejrzewała. Chociaż na co dzień wolę być kobietą.

- „Tu es Petrus”, oratorium Piotra Rubika i Zbigniewa Książka, to był pomost, który dał Pani mocne odbicie do dalszej kariery?

- Absolutnie tak, a w ogóle się tego nie spodziewałam. Dopiero, gdy po premierowym koncercie staliśmy na scenie w kieleckiej Kadzielni, a było to krótko po śmierci Jana Pawła II, przeżyłam coś niesamowitego. Byłam młodą dziewczyną, w spódnicy, uszytej przez mamę, a przede mną niemal 10 tysięcy zachwyconych ludzi. A był to dopiero początek - jeździły za nami po Polsce rzesze fanów, płyta się sprzedawała w wyjątkowych ilościach. Później dostaliśmy z Przemkiem Brannym nagrody na festiwalach w Opolu i Sopocie. Wspaniały czas. Zarazem jednak sukces oratoriów Piotra Rubika zaszufladkował mnie, a przecież już miałam za sobą występy w teatrach muzycznych, w tym w Romie. Dopiero moja płyta „Nówka” przypomniała, że nie tylko śpiewam w oratoriach.

- Bo to jednak teatr, a zwłaszcza musical są Pani najbliższe.

- Zdecydowanie. Już jako czterolatka sadzałam wszystkich na fotelach w domu i grałam spektakl; puszczałam płyty Rosiewicza czy Rodowicz, do których tańczyłam oraz śpiewałam.

- Koncerty z oratoriami oklaskiwanymi przez wielotysięczną publiczność, każą mi zapytać o Pani niedawne doświadczenie podczas Światowych Dni Młodzieży, kiedy to na Błoniach śpiewała Pani dla dwóch milionów słuchaczy!

- Zdecydowałam się na ten koncert mimo obaw i sugestii najbliższych, że może być zamach terrorystyczny, a ja jestem młodą mamą. Czułam jednak, że nie może mnie tam nie być. I to był jeden z najważniejszych koncertów w moim życiu. Z jednej strony praca z Adamem Sztabą, z drugiej - czuwanie dla papieża Franciszka. I ten tłum przed nami. Czułam się taka maleńka. Niewyobrażalne doświadczenie, o którym długo nie mogłam zapomnieć Jak my wszyscy. I Mietek Szczęśniak, i Andrzej Lampert, i Krzyś Antkowiak, i Beata Bednarz czy Kuba Badach bardzo długo rozpamiętywaliśmy to niezwykłe przeżycie.

- Janusz Szydłowski, dyrektor wspomnianego już Teatru Variété, z którym współpracuje Pani od początku, mówi o Pani „moja gwiazda”. Czuje się Pani gwiazdą tego krakowskiego teatru?

- Nie, natomiast od pierwszych chwil czuję się w tym teatrze świetnie - jak w rodzinie, w domu. To miejsce niezwykle dla mnie ważne. A dyrektor Szydłowski jest jedną z nielicznych osób w moim życiu, które postawiły na mnie i mocno we mnie wierzą. I jesteśmy sobie wierni.

- Po musicalu „Legalna blondynka” dostała Pani role w „Variete film show” i w „Rewii variete”. A trafiła tu Pani…

- …zgłosiwszy się na casting. W moim zawodzie nieustannie szuka się okazji do grania. I cały czas jest się egzaminowanym, wychodząc z kolejnym numerkiem na piersi, by walczyć o rolę. W Krakowie castingi już trwały, gdy zostałam zaproszona. Spotkałam się wtedy pierwszy raz twarzą w twarz z Januszem Józefowiczem, który spojrzał na mnie i powiedział: „Jesteś fryzjerką”. To było wspaniałe.

- I jak się pracowało z reżyserem, który ma opinię, iż w pracy łatwy nie jest?

- Mnie fantastycznie. Szanowaliśmy się nawzajem. On pewnie wiedział, że już mam doświadczenia sceniczne, a ja spokojnie odbierałam jego krzyki, wiedząc, że są one trochę z przymrużeniem oka, tak dla podtrzymania panującej o nim opinii.

- W „Rewii variete” jest już Pani diwą wieczoru - w przepięknych strojach, z masą wspaniałych piór, z kamieniami Swarovskiego - do tego schody.

- W kostiumach, które są tak niewyobrażalnie piękne, każda kobieta czuje się fantastycznie. I ten wspaniały repertuar - przeboje Christiny Aguilery, Madonny, Jennifer Hudson, Cher, Beyoncé, Britney Spears. To ikony wokalistyki, łączące śpiew i taniec. I do takiego zawodowego tańca tygodniami przygotowywał mnie Krzysztof Tyszko, bym mogła się znaleźć wśród zawodowych tancerek rewiowych. To była ciężka praca, wręcz harówa. Aż - może to nie zabrzmi głupio - sama sobie zaimponowałam, że oto osiągnęłam kolejny etap, że się udało. Udowodniłam sobie, że, gdy ktoś postawi mi wysoko poprzeczkę, będę ją pokonywała tak długo, aż przekroczę. I to na tyle swobodnie, by widz nie widział, ile mnie to kosztowało potu, łez i zmęczenia. Cała ta rewia jest tak przygotowana - wykonawcy, oprawa choreograficzna, muzyczna, pióra, kostiumy, światła… Wszystko po to, by widz, poczuł się choć troszkę jak w Moulin Rouge. By zabawił się i odpoczął.

- I to już są Pani interpretacje tych przebojów, nie imitacje tychże wokalistek.

- Śpiewając covery, choćby nagrane na płytę piosenki Anny German, nigdy nie naśladuję oryginału, a staram się, by to były moje interpretacje. No chyba że to jest program „Twoja twarz brzmi znajomo”. Tam musi być jeden do jednego, zatem trzeba swoje konie poskromić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Olga Szomańska: Moja prawdziwa twarz coraz bardziej brzmi znajomo - Dziennik Polski

Wróć na i.pl Portal i.pl