Okrucieństwo, pijaństwo i pazerność. Jak czerwonoarmista Nikulin pomaszerował zdobyć Berlin

Nikołaj Nikulin
- W Armii Czerwonej królowały głupota i cynizm dowodzących - wspomina ofiara sowieckiej machiny wojennej Nikołaj Nikulin w książce "Sołdat. Od Leningradu do Berlina. Frontowa prawda w opowieści szeregowego żołnierza Armii Czerwonej". Oto jej fragment.

W tych wspomnieniach staram się prawidłowo zapisać wszystkie nazwiska i być jak najbardziej dokładnym w opisie faktów. Jednakże podać pełnego nazwiska majora G. nie mogę. On jeszcze żyje, ma się dobrze, a zdarzenie, w którym brał udział, dotąd nie jest dla mnie jasne.

Rzecz miała miejsce w lutym 1944 w Prusach Wschodnich, w Allensteinie. Dopiero co błyskawicznym ruchem przetoczyliśmy się przez całą Polskę od Warszawy do granicy północnej. Armia była przerzucana dzień i noc na świetnie wyposażonych ciężkich transporterach, amerykańskich studebakerach. Siedziałem na pakach i skrzyniach z dobytkiem, wiał silny wiatr, sypał śnieg. Trzęsło na wybojach, łapałem się za skrzynki i starałem się nie dotknąć ręką noszy. Były mocno przywiązane grubym sznurem wokół ładunku, a na nich leżał trup samobójcy. Żołnierz zastrzelił się dwa dni temu, prowadzone było śledztwo i ciała pilnowano, by przeprowadzić sekcję, której nie zdążono wykonać w poprzednim miejscu postoju.

Polska była rozgrabiona, zburzona i zniszczona wskutek okupacji niemieckiej. Warszawa zmieniła się w góry ruin, których piwnice były zapełnione ciałami zabitych Polaków. Mogiły były wszędzie - na ulicach i na skwerach. Polskie wsie wyglądały żałośnie.

- Nic nie ma! - twierdzili wystraszeni mieszkańcy. - Nic nie ma! Masło, jajka, mięso - wszystko Niemiec zabrał - powtarzali.

- Gdzie macie ustęp? - spytał jeden żołnierz.

- Nic nie ma! Wszystko Niemiec zabrał…

Prusy Wschodnie na odwrót - wyróżniały się zamożnością, dostatkiem i porządkiem. Dobrze wyposażone gospodarstwa z maszynami rolniczymi, wszystko zelektryfikowane, w bogatych domach bauerów obowiązkowo były pianina i porządne meble, a obok szopy z klitkami i łóżkami dla robotników ze wschodu. W chlewach i oborach pełno utuczonej trzody. Żyć nie umierać…

Miasta bogate, czyste, zbudowane solidnie. W Allensteinie znaleźliśmy masę żywności i gratów wywiezionych ze Związku Radzieckiego, które czekały w magazynach jako zapasy. Znaleźliśmy też konserwy z Holandii, Belgii i Francji. Co prawda, trochę przyprażyły się podczas pożaru, ale dało się je zjeść. Żołnierze zaczęli pić spirytus, popijając go gęstą śmietanką… Pamiętam, że na parapecie pewnego domu leżało półtorej setki złotych monet z mennicy kaiserowskiej. Długi czas nikt ich nie brał. Żołnierze nie wierzyli, że dożyją końca wojny i nie chcieli obarczać się zbędnym balastem.

W wielu domach znajdowaliśmy utensylia wojenne: ordery, mundury, esesmańskie noże z napisem "Krew i honor", naramienniki, akselbanty i wszelki inny blichtr. Rzeczywiście, Prusy Wschodnie były gniazdem militaryzmu, ale wojskowi aktywiści faszystowscy zdążyli uciec. Została głównie ludność cywilna - kobiety, starcy, dzieci. To oni zbierali żniwo porażki.

Wkrótce zaczęto ich ustawiać w kolumny i odsyłać na dworzec kolejowy - jak mówiono, na Syberię.

W domu, w którym stacjonowaliśmy, na samej górze, na poddaszu, mieszkała około trzydziestoletnia kobieta z dwojgiem dzieci. Jej mąż zginął na froncie, trudno byłoby jej uciekać - z niemowlakiem daleko by nie zaszła, więc musiała zostać.

Żołnierze dowiedzieli się, że jest dobrą krawcową, nosili jej materiały i zmuszali ją do szycia spodni. Wielu chciało zadać szyku, a i obdarli się dokumentnie przez zimę. Od rana do wieczora Niemka szyła na maszynie. Za to dawano jej obiady, chleb, czasem cukier. Nocą zaś wielu żołnierzy szło na górę, żeby zajmować się miłością. I tego Niemka bała się odmówić, pracowała do rana, nie zmrużywszy oka… Gdzie miała się podziać? Pod jej drzwiami zawsze stała kolejka, której nie można było rozpędzić.
W tym czasie leczyłem kolejną ranę w naszej kompanii sanitarnej. Pewnego razu z nową partią rannych przybył tu major G. Znałem go od dawna i uważałem za jednego z niewielu pozytywnych bohaterów wielkiej tragedii pod nazwą "wojna". Major był sympatyczny, dobrze wykształcony, w każdym razie na pewno w swojej dziedzinie - był nieźle wyszkolonym artylerzystą.

Wyróżniał się nieprzeciętną odwagą. Opowiadano mi o jego szalonych wyprawach na tyły niemieckie, kiedy 2 Armia Uderzeniowa wpadła w sierpniu 1942 w okrążenie pod Siniawinem. Jednym słowem - przykładny oficer. Służyłem pod jego rozkazami kilka miesięcy i nabrałem do niego wielkiego szacunku. Teraz znów się spotkaliśmy. Niemiecki odłamek wyrwał majorowi G. solidny kawałek mięśnia z ramienia. Rana była duża, ale niegroźna, nie wpłynęła na ogólny stan jego zdrowia.

Był, jak zawsze, postawny, rumiany, pogodny, dziarski i nie przewalał się z boku na bok na łóżku szpitalnym, a spędzał dnie, spacerując po mieście i interesując się wszystkim wokół.

Ten dziwaczny wypadek miał miejsce pewnego późnego wieczoru. Siedziałem w swoim pokoju i nagle usłyszałem na górze strzały z pistoletu. Przeczuwając coś niedobrego, rzuciłem się po schodach, otworzyłem szeroko drzwi i zobaczyłem straszną scenę. Major G. stał z dymiącym pistoletem w ręce, przed nim siedziała Niemka, trzymając w jednej ręce martwe dziecko, a drugą zakrywając swoją ranę. Pościel, poduszki, pieluchy - wszystko było we krwi. Kula przeszyła główkę dziecka i uwięzła w piersi matki. Major G. był absolutnie spokojny i trzeźwy. Za to stojący obok lejtnant cały się wił i syczał:

- No, zabij, zabij ją!

Lejtnant był pijany w sztok - szara twarz, sine wargi, załzawione oczy, zaśliniony. Tak upijają się alkoholicy w ostatnim stadium alkoholizmu. Zrozumiałem, że podpuszczał majora. Być może miał cel - urządzić prowokację i sklecić sprawę? Przecież był ze Smiersza, a ścieżki i metody tej organizacji są zagadkowe. Tak czy owak, major G. ciągle trzymał pistolet w ręce. Niczego nie rozumiejąc i niewiele myśląc, nieoczekiwanie dla siebie walnąłem majora w ucho. Pewnie doszedłem do wniosku, że dostał pomieszania zmysłów i moje uderzenie powinno go oprzytomnić. Tak bywało na pierwszej linii, kiedy młodzi żołnierze tracili głowę ze strachu w pierwszej walce. Solidny policzek przywracał im rozum i zdrowy rozsądek. Kiedyś trzasnąłem młodego lejtnanta, który narobił w spodnie w czasie ataku, i później był mi za to wdzięczny.

Nie byliśmy jednak na pierwszej linii i wyszło inaczej. Major G. spokojnie włożył pistolet z powrotem do kabury, a lejtnant podniósł krzyk: "Aaa, uderzył oficera!" - wrzeszczał radośnie, jakby tylko na to czekał. Zrozumiałem, że wplątałem się w paskudną historię. Uderzyć oficera - niesłychany czyn. Nikogo nie będzie interesować, że zrobiłem to ze szlachetnych pobudek. W latach 1941-42 bez ceremonii postawiono by mnie pod murem. Teraz w najlepszym wypadku mogłem liczyć na kompanię karną.

W czasie II wojny światowej rękoczyny w naszym wojsku nie zdarzały się. W każdym razie ani nie słyszałem o tym, ani nie widziałem na własne oczy niczego podobnego. Żołnierza można było rozstrzelać za tchórzostwo, za nieposłuszeństwo, ale uderzyć - co to, to nie! Spróbuj uderzyć, a w pierwszej walce zarobisz kulkę w potylicę. Konieczność dzielenia niebezpieczeństw, pójścia razem na śmierć wyrabiała wzajemny szacunek i rękoczyny się nie zdarzały. Tym bardziej nie zdarzył się przypadek, żeby żołnierz podniósł rękę na oficera. Inna rzecz wyżsi dowódcy. Oni mieli swoje zasady, które nas nie dotyczyły. Pewnego razu widziałem, jak pijany generał, dowódca czołgistów, łupił grubym, sękatym kijem swoich pułkowników i majorów. Później oni resztę wyjaśnili między sobą…

Następny akt dramatu rozegrał się na klatce schodowej piętro niżej. Scena była niema, ale wspaniała, w duchu tragedii szekspirowskiej. Dwaj sanitariusze powoli znosili trupka dziecka, oświetlając sobie drogę kopcącymi pochodniami. W otwartych drzwiach sali operacyjnej widać było lekarza w białym fartuchu, który przygotowywał się do wyjęcia kuli z piersi matki. Z drzwi po przeciwnej stronie dwóch ludzi uzbrojonych w karabiny maszynowe wyprowadzało mnie - bez pasa, bez pagonów. Mieli mnie odstawić do więzienia.
Znalazłem się w wilgotnej piwnicy, w której spędziłem noc i dzień. Pod wieczór zostałem dokądś zabrany. Na przesłuchanie - pomyślałem. Żeby tylko nie tłukli! Jednak znów szczęście się do mnie uśmiechnęło. Dowódca ze Smiersza długo na mnie patrzył, a potem powiedział:

- Idź, a na drugi raz nie pajacuj. I nikomu ani słowa. Ani słowa!

Oddano mi pas, pagony i na tym się skończyło. Później, analizując wszystkie okoliczności, zrozumiałem, że dowództwo znalazło się w nie lada kłopocie. Lejtnant widocznie wykazał się zbyt dużą gorliwością i przesadził. Pachniało skandalem. Major G. był wzorowym oficerem, ja zaś byłem weteranem dywizji, do tego dopiero co dostałem order. Sprawę postanowiono zatuszować, jakby się nic nie stało.

Co się zdarzyło naprawdę? Dlaczego major G. strzelał? Jeśli strzelałby lejtnant, nie zdziwiłbym się. Lejtnantowi ze Smiersza podobne rzeczy przynależą wraz z funkcją i charakterem, ale major… Wtedy go potępiałem, a teraz, po wielu latach, nie mogę nadal zrozumieć.

Być może major G. napatrzył się na okrucieństwo Niemców? Jak my wszyscy widział ogromną mogiłę z zabitymi jeńcami rosyjskimi, którą odkryliśmy w Woronowie. Widział trupy naszych zamęczonych i palonych dzieci. Zapewne dobrze wiedział, że zwycięstwa Niemców w latach 1941-42 w znaczącym stopniu były skutkiem ich okrucieństwa: bez ceremonii zabijali wojskowych i cywilów, starych i młodych. Możliwe, że to uczyniło majora bezwzględnym i postanowił się zemścić. Poza tym maleńki synek Niemki za dwadzieścia lat mógłby zostać żołnierzem i pójść na nową wojnę z nami…

Być może major G. wiedział, że okrucieństwo to nieodłączny towarzysz historii ludzkości od czasów biblijnych i częściej cierpi niewinny niż ten, który zawinił. Być może zrozumiał, że wielcy reformatorzy rodzaju ludzkiego - Iwan Groźny, Hitler, Stalin i wielu innych - rośli w siłę dzięki okrucieństwu, niszcząc swoich i obcych, wrogów i zwolenników, bez różnicy, byle szerzyć swoje idee i umacniać swoją władzę.

Więcej go nie spotkałem, ale niedawno się dowiedziałem, że major G., teraz już pułkownik, przez długi czas służył w różnych sztabach, potem wykładał w Akademii Wojskowej, a obecnie jest na emeryturze. Nie osądzam go, ale wspominam z odrazą (...).

Skróty od redakcji

Nikołaj Nikulin, "Sołdat. Od Leningradu do Berlina. Frontowa prawda w opowieści szeregowego żołnierza Armii Czerwonej", Carta Blanca, Ośrodek KARTA, Warszawa 2013

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl