Obyczaje. Tajemne życie mężów, smutny żywot żon

Łukasz Czarnecki
„Moralność pani Dulskiej”, Teatr Telewizji 1992 r., reż. Tomasz Zygadło. Na zdjęciu: Anna Seniuk (w roli pani Dulskiej) i Janusz Michałowski jako Felicjan Dulski
„Moralność pani Dulskiej”, Teatr Telewizji 1992 r., reż. Tomasz Zygadło. Na zdjęciu: Anna Seniuk (w roli pani Dulskiej) i Janusz Michałowski jako Felicjan Dulski Archiwum
Symbolem dziewiętnastowiecznych „strasznych mieszczan” stała się dla Polaków stworzona przez Gabrielę Zapolską postać Anieli Dulskiej, chciwej i pełnej obłudy kobiety z klasy średniej, terroryzującej swego męża. Jakkolwiek wady tej pani, obywatelki Krakowa lub Lwowa (w zależności od adaptacji), są satyrycznie wyolbrzymione, to ówczesne damy dzieliły z nią wiele cech. O tym, że Felicjan Dulski nie był w swej niedoli osamotniony, informują zachowane do naszych czasów wiersze, piosenki czy anegdoty, których bohaterami nader często są mężowie pantoflarze.

Dobrane małżeństwo było wtedy rzadkością, związki rzadko zawierano z miłości, a absurdalne z naszego punktu widzenia zasady poważnie ograniczały przedmałżeńskie kontakty pomiędzy obydwiema płciami.

W efekcie młodzi małżonkowie, stając na ślubnym kobiercu, właściwie się nie znali - a gdy przekonywali się, jakimi cechami charakteru obdarzona jest ich druga połówka, było już za późno. Najgorzej miały kobiety - rozczarowani małżeńskim pożyciem mężczyźni mieli ciche społeczne przyzwolenie na dyskretny skok w bok (winą za zdradę obarczano ich żony), kobieta musiała być posągiem cnót wszelakich.

Kobiecy los

Życie dziewiętnastowiecznej Polki było w gruncie rzeczy ponure i przygnębiające - prawie nic nie mogła robić sama, zawsze towarzyszyć musiał jej mężczyzna. Zanim wyszła za mąż, byli to ojciec lub brat, a po ślubie małżonek. Kontrolę nad jej majątkiem sprawował mąż, a ona musiała poświęcać własne aspiracje, by dbać o jego wygody.

Tak działo się zresztą nie tylko w Polsce, cały świat epoki wiktoriańskiej działał w ten sposób. Nic dziwnego, że wiele kobiet odreagowywało swą niewesołą sytuację, przemieniając się w urządzające małżonkom awantury zołzy pokroju pani Dulskiej.

Młodzi stając na ślubnym kobiercu nie znali się, a gdy przekonywali się, jaka jest druga połówka, bywało już za późno

Jednak nawet terroryzowa-ny w swoim gospodarstwie domowym przez wiecznie wykłócającą się i szantażującą go atakami histerii żonę, mąż miał nad nią przewagę - zawsze mógł wyjść i zagłębić się w świecie męskich rozrywek, do którego jego połowica nie miała wstępu. Przyjrzymy się zatem, jak bawili się panowie Dulscy.

Kawa i gazety

Naszą podróż rozpoczniemy od odwiedzenia niewinnego miejsca, jakim była kawiarnia.

Tu właśnie w kłębach tytoniowego dymu spotykali się dziewiętnastowieczni dżentelmeni, by odpocząć od swych małżonek. Do większości z nich kobiety absolutnie nie miały wstępu, choć zdarzały się lokale umożliwiające pokrzepienie się filiżanką kawy również przedstawicielkom płci pięknej, o ile oczywiście znajdowały się one pod opieką męża bądź ojca.

Co mógł tu porabiać Felicjan Dulski, gdy udało mu się wreszcie wymknąć spod żoninego pantofla?

Ledwie przekraczał próg ulubionej kawiarni, zachodziła w nim metamorfoza - z człowieka, który we własnym domu bał się zabierać głos w jakiejkolwiek sprawie, przeistaczał się w mistrza elokwencji. Zgromadzone przy nakrytych ceratą lub szarym papierem stolikach towarzystwo składało się w przeważającej mierze z takich domorosłych retorów perorujących na tematy wszelakie. Tematyki rozmów dostarczały prenumerowane przez właściciela lokalu gazety. Do najciekawszych tytułów ustawiano się w kolejkach, a niektórzy, co bardziej zaborczy goście, przyszedłszy odpowiednio wcześnie, zgarniali całą pulę czasopism, zabierali do swego stolika i bez pośpiechu pogrążali się w lekturze, niejednokrotnie powolnym tempem czytania doprowadzając pozostałych, oczekujących na lekturę bywalców, do szewskiej pasji.

Dyskutowano o polityce, filozofii, wojnach, odkryciach geograficznych, a gdy pula podniosłych tematów się wyczerpywała, przechodzono do zwykłych plotek.

Przysłuchując się prowadzonym przy stolikach rozmowom, można było mieć wrażenie, że oto zebrali się w kawiarni mężowie stanu i wielcy wodzowie, każdy z dysputantów miał bowiem własne, jedyne słuszne zdanie o biegu spraw światowych i gotów był prowadzić o nie istne erystyczne boje.

Nie samym jednak gadaniem i kawą człowiek żyje. Czasem zaschnięte gardło żąda mocniejszych trunków, a burczący brzuch strawy. Na szczęście dla Felicjana w XIX-wiecznych kawiarniach serwowano także alkohol i całkiem konkretne jedzenie. Kiedy więc pan Dulski zapoznał się już z dawką najnowszych wiadomości ze świata i wyraził swoje zdanie na ich temat, mógł bez problemu pokrzepić się w ulubionym lokalu piwem bądź wódką i wrzucić coś na ząb.

Karty na stół!

Jedną z najulubieńszych męskich rozrywek owych czasów były gry hazardowe. Szczególną popularnością cieszyły się karty, chętnie grywano choćby w wista czy faraona. O popularności tych gier świadczy najlepiej fakt, że gdy Bolesław Prus ogłosił rozpoczęcie pracy nad „Faraonem”, wielu mniemało, iż będzie to powieść z życia hazardzistów.

Jeśli dżentelmen był panem we własnym domu, wówczas mógł zaprosić do siebie kolegów i zasiąść do karcianego stolika w swoim mieszkaniu. Nie wszyscy jednak mieli ten luksus. Takim nieszczęśnikom na ratunek śpieszyli właściciele kawiarń, umożliwiający grę w swych lokalach. Niektórzy nawet przeznaczali na karciane rozgrywki osobne sale.

Istniały też kluby hazardowe, których bywalcy grali w karty w sposób nałogowy, by nie rzec - szalony. Namiętny karciarz, przekroczywszy drzwi takiego klubu, mógł nie wracać do domu przez kilka dni z rzędu, gdy bowiem w końcu dopadało go zmęczenie, a gło-wa i powieki zaczynały ciążyć, mógł skorzystać z przeznaczonej do odpoczynku sofy, przespać się, zregenerować siły, a potem znów zasiąść do stolika i poświęcić trwonieniu majątku.

Nogi, nogi roztańczone

Nie każdemu do szczęścia wystarczały kawa, gazety, wielogodzinna gadanina i hazard. Niektórzy spragnieni mocniejszych wrażeń dżentelmeni, zwłaszcza ci młodsi, preferowali bardziej zmysłową atmosferę. W sukurs temu zapotrzebowaniu przychodziły, działające od lat siedemdziesiątych XIX wieku tzw. cafe chantant.

Czym były owe ochrzczone tym francuskim terminem lokale? W dzisiejszych czasach najbliższym ich odpowiednikiem są kluby ze striptizem. Podobnie jak dziś główną ich atrakcją były skąpo ubrane (jak na ówczesne warunki) młode kobiety.

W cafe chantant można było podziwiać odziane w różowe trykoty tancerki wykonujące kankana. Wbrew powszechnemu mniemaniu, atrakcyjność tego typu występów brała się nie ze względu na piękną rzeźbę nóg artystek, lecz wypływała z faktu, że w XIX wieku kobiety nie nosiły majtek. W efekcie widzowie podziwiający żywiołowo tańczące na scenie dziewczęta mieli okazję podziwiać ich pośladki i inne miejsca intymne.

Oprócz tancerek do owych przybytków rozkoszy klientów przyciągały też występy szansonistek, czyli śpiewaczek i monologistów, czyli pradziadków dzisiejszych kabareciarzy. Niektórzy właściciele „lokali śpiewających” odznaczali się tak wielką fantazją, że sprowadzali do nich nawet cyrkowców i gimnastyków.

Na podziwianiu pięknych pań często się nie kończyło. Wiele tancerek czy szansonistek po zakończonym występie przystępowało do procederu, który kwitnie i dzisiaj w niektórych nocnych klubach. Dosiadały się do co dostatniej reprezentujących się gości i zaczynały naciągać ich na szampana i posiłek. W efekcie niejeden miłośnik kobiecych wdzięków kończył wesoły wieczór z wyjątkowo wysokim rachunkiem.

Na nieuczciwy ów proceder lepiej było się nie skarżyć, jeśli ktoś wzbraniał się z płaceniem, właściciel lokalu słał za nim do domu panów o smętnych obliczach, którzy wywiedziawszy się, gdzie delikwent mieszka, dzwonili do drzwi i informowali jego żonę o tym, gdzie spędził wieczór małżonek. Jako że nawet najbardziej liberalna dziewiętnastowieczna dama rzadko przechodziła nad taką wiadomością do porządku dziennego, lepiej było oszczędzić sobie wstydu i dłuższej awantury i dostawszy astronomiczny rachunek, zagryźć zęby i przed opuszczeniem erotycznej kawiarni uregulować płatność.

Płatna miłość w Krakowie

Dziewiętnastowieczne małżeńskie życie seksualne wyglądało wyjątkowo nieciekawie. Jako że powszechnie uważano, iż cnotliwa niewiasta pozbawiona jest pragnień erotycznych, coś takiego jak edukacja seksualna w ogóle nie istniało. Młodzi mężczyźni byli uświadamiani przez starszych kolegów, ich rówieśniczki szły jednak przez życie zupełnie nieświadome tej strony natury człowieka. Dlatego dla większości panien młodych noc poślubna była przeżyciem traumatycznym, porównywalnym do gwałtu. Mówiąc całkiem szczerze, ówczesny stosunek niewiele się różnił od przestępstwa seksualnego i gdyby w dzisiejszych czasach mężczyzna potraktował w łóżku swoją partnerkę w sposób, w jaki praktykowano seks w XIX wieku, to z całą pewnością trafiłby za kratki.

Opisywana epoka była czasem wielkiej pruderii. Rozmawianie o sprawach intymnych uważano za niegodne człowieka i wszelkie tego typu kwestie zamiatano pod dywan.

Natura jednak nie zna próżni - narastającą w ówczesnych ludziach frustrację seksualną należało jakoś wyładować. I choć nie mówiono o tym głośno, to mężczyznom (znowu tylko im) dawano przyzwolenie na szukanie erotycznej satysfakcji poza łożem małżeńskim.

Prostytucja kwitła

Szacuje się, że w połowie XIX wieku w stolicy największego imperium ówczesnego świata - Londynie - pracowało blisko 80 000 prostytutek. Liczba ta robi tym większe wrażenie, jeśli uświadomimy sobie, że zbliżonych rozmiarów była ówczesna populacja Krakowa.

Właśnie - Kraków. Jak wyglądał świat pracowników płatnej miłości w naszym mieście?

Do liczby pracujących na Wisłą wesołych panienek nie udało mi się co prawda dotrzeć, ale wiele o sytuacji pod Wawelem mówi fakt, że pod koniec XIX stulecia Kraków nazywano miastem „księży, żołnierzy i prostytutek”.

O łatwości znalezienia dziewczęcia lekkich obyczajów świadczy najlepiej anegdota poświęcona znanej krakowskiej kawiarni Sauera. Otóż lokal ten, jako jeden z niewielu w mieście, był otwarty również dla kobiet. Znajdowała się w nim nawet specjalna sala, do której mężczyźni mieli wstęp tylko w kobiecym towarzystwie.

Pewnego dnia do lokalu zawitał dżentelmen, który nie mogąc znaleźć miejsca w sali ogólnej, usiadł przy stoliku w części koedukacyjnej. Jako że złamał tym samym obowiązujące zasady, został wyproszony przez kelnera. Mężczyzna co prawda posłusznie wyszedł, ale po kilku minutach wrócił w towarzystwie prostytutki, usiadł z nią przy dopiero co opuszczonym przez siebie stoliku i zażądał kawy.

Prostytucja kwitła. Pod koniec XIX stulecia Kraków nazywano miastem „księży, żołnierzy i prostytutek”

Paniom uprawiającym najstarszy zawód świata nie pozwalano jednak biegać samopas. By założyć dom publiczny, trzeba było uzyskać pozwolenie na rozpoczęcie takiej działalności gospodarczej i spełnić szereg stawianych przez władze wymagań, choćby takich jak to, które głosiło, że burdelmamą może być wyłącznie kobieta o nienagannym prowadzeniu. Zarabiające nierządem kobiety musiały też mieć specjalne książeczki zdrowia i dwa razy w tygodniu poddawać się oględzinom lekarskim.

Mimo obostrzeń higienicznych obwarowujących zawód prostytutek korzystający z ich usług klienci sporo ryzykowali. XIX wiek jest okresem, kiedy powszechną grozę budził nieuleczalny wówczas syfilis oraz inne mniej zjadliwe, ale również bardzo nieprzyjemne choroby weneryczne. Ze sławnych ludzi, którzy padli ich ofiarą, wymienić można Stanisława Wyspiańskiego czy Aleksandra Fredrę. Ten drugi miał więcej szczęścia, bo złapał lżejszą przypadłość i przeżył.

Bywalec domu publicznego ryzykował nie tylko własne zdrowie. Zagrożona była również jego rodzina. Niejeden mąż szukający rozrywki w ramionach służek płatnej miłości nie dość, że sam złapał syfilis, to jeszcze zaraził nim swoją żonę.

Ofiarami straszliwej przypadłości stawali się zatem nie tylko zawdzięczający ją wyłącznie sobie rozpustnicy, ale także ich małżonki. Co gorsza, tym ostatnim często odmawiano nawet prawa do informacji, na co są chore. Autorytety moralne ze świata medycznego spierały się bowiem, czy lekarz kurujący pacjentkę zarażoną przez męża chorobą weneryczną powinien ją oświecić na temat źródła jej niedyspozycji. Większość owych moralistów twierdziła, że jest to absolutnie niewskazane, bo może zakłócić mir ogniska domowego.

Dziewiętnastowieczni dżentelmeni mieli szereg sposobów na odreagowanie niezbyt udanego życia rodzinnego. O wiele gorzej wyglądała sytuacja skrępowanych konwenansami kobiet, te liczyć mogły głównie na ucieczkę w świat literatury. Nieszczęśliwe żony zaczytywa-ły się w romansach, obcując w ten sposób ze szczęściem, jakiego nie dane było im zaznać w prawdziwym życiu. Jednak nawet i tu ich wolność była ograniczana, zdarzali się mężowie, którzy osobiście dobierali książki, jakie ich małżonka mogła czytać.

Życie w XIX w. wygląda dobrze tylko w filmach i literaturze. W rzeczywistości nie było tak stylowo i sympatycznie. Nie ma więc za czym tęsknić i idealizować ówczesnego świata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Obyczaje. Tajemne życie mężów, smutny żywot żon - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl