Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Obozy pracy dla żołnierzy - zamiast internowania

Tomasz Słomczyński
Kopali doły, potem je zasypywali. Na zdjęciu - budowanie niepotrzebnych nikomu mostów pontonowych
Kopali doły, potem je zasypywali. Na zdjęciu - budowanie niepotrzebnych nikomu mostów pontonowych archiwum
Nie było walenia do drzwi w środku nocy. Najczęściej przychodziły listy. A w nich wezwania do odbycia ćwiczeń wojskowych. Bo oficjalnie to były tylko ćwiczenia wojskowe. O represjach nie może być mowy. Słyszą to od trzydziestu lat. Nie byli przecież internowani. Dla wielu nie są bohaterami stanu wojennego. I muszą tłumaczyć, że "ćwiczenia" przygotowane były specjalnie dla "ekstremy Solidarności", że są tacy, którzy pobyt na tym dziwnym poligonie przypłacili życiem.

Józef Pintera: - Skierowanie miałem do JW 1636 w Chełmnie - miejsce zbiórki: koszarowce, teren jednostki wojskowej. Zdziwiło mnie, że nie ma tu żadnej komisji lekarskiej. Wśród nas byli ludzie w gorsetach gipsowych chroniących urazy kręgosłupa, w gipsowych opatrunkach po zabiegach operacyjnych, na wózku inwalidzkim, chorzy. Co to ma być za wojsko? Był tam oficer w stopniu majora, z-ca dowódcy ds. politycznych. "Co wy tu nam za kit wciskacie o jakichś ćwiczeniach wojskowych?". Zdenerwował się: "Jesteście nieformalnie internowani. Tu nauczymy was rozumu".

Józef Pintera oraz 303 innych działaczy podziemia przez cztery dni przebywało w koszarach w Chełmnie. Dostali zużyte mundury, stare koce. W dzień wymarszu, sto metrów za bramą, Józef zemdlał. Koledzy jeszcze próbowali go nieść przez sto metrów, potem już nic nie pamięta. O tym, że przeszedł wtedy zawał serca, miał się dowiedzieć znacznie później.

- Świadomość odzyskałem na poligonie. Pierwsze słowa, które dotarły do mojej świadomości, mówił jakiś oficer: "Nie wolno bez zgody przełożonych opuszczać terenu obozu. Na wale są uzbrojone patrole wyposażone w ostrą amunicję i mają rozkaz użycia broni w stosunku do każdego, kto będzie usiłował przekroczyć wał przeciwpowodziowy".

Czytaj także: Nie znamy wszystkich ofiar stanu wojennego

9 listopada 2011 roku od prokuratora IPN usłyszeli zarzuty dwaj byli wysoko postawieni funkcjonariusze SB: były zastępca ministra spraw wewnętrznych i zarazem były szef Służby Bezpieczeństwa Władysław C. oraz były dyrektor Departamentu V Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Józef S. Podejrzani są o to, że w okresie od 21 października 1982 do 16 lutego 1983 roku popełnili zbrodnię przeciwko ludzkości, będącą jednocześnie zbrodnią komunistyczną, polegającą na stosowaniu represji wobec 304 pokrzywdzonych - poprzez bezprawne powołanie ich na trzymiesięczne ćwiczenia wojskowe do 9 Pomorskiego Pułku Pontonowego w Chełmnie.
Podejrzani nie przyznali się do popełnienia zarzucanego im przestępstwa.

- W najbliższym czasie do podejrzanych dołączy były wiceminister obrony narodowej i szef Sztabu Generalnego, gen. Florian S. - informuje prok. Mieczysław Góra z bydgoskiego IPN.
Józef Pintera: - Nasze obozowisko znajdowało się przy Wiśle, z jednej strony był wał, z drugiej rzeka. Wąski pas podmokłego terenu, który w każdej chwili mógł zostać zalany przez wezbrane wody. Mieszkaliśmy w starych namiotach, nieokopanych, bez podpinek - podpinki miała kadra, była też podpinka w namiocie izby chorych. W namiotach były piecyki tzw. kozy. Dostaliśmy na początku węgiel i przez pierwszych 14 dni paliliśmy węglem. Piecyki mogły być rozpalane tylko od 20 do 5 rano. Dowódca obozu kazał do siebie mówić "Duce" - jak do Mussoliniego.

Później, kiedy bliżej poznam pana Józefa, dokona on krótkiej charakterystyki dowódcy obozu: metr sześćdziesiąt wzrostu, tępy cymbał, szkolony w Moskwie tajny współpracownik, potrafił na "ćwiczeniach" przykładać czołgającym się opozycjonistom pistolet do głowy.

Pan Józef opowiada o łazience: drewniane koryto i kilka kranów. Tylko zimna woda. Jak ktoś nie umył się od razu, spóźnił się, to już w ogóle się nie umył, bo woda zamarzała.
- Po około dwóch tygodniach zabrali nam węgiel. Pytaliśmy żołnierzy, dlaczego? "Podziękujcie kolegom z kopalni Wujek. Nie ma węgla, wasi koledzy górnicy strajkują". Więc zbieraliśmy chrust, gałęzie, tym paliliśmy, jak ktoś miał swoje łóżko dalej od pieca, to marzł.

"Wojskowe ćwiczenia" trwały większą część zimy - od listopada do lutego.

Europa, w tym również Moskwa, odbierała sygnał od peerelowskich władz: sytuacja w Polsce się stabilizuje. Rozpoczynały się przygotowania do wizyty Jana Pawła II. Wiadomo było, że wkrótce wszyscy internowani zostaną wypuszczeni do domów - tak, żeby wysłać informację w świat: w Polsce Ludowej nie ma więźniów politycznych. Sejm uchwalił nową ustawę o związkach zawodowych. W myśl jej przepisów nie mogło być mowy o reaktywowaniu Solidarności. I tu władza miała największy problem: na początek listopada zaplanowano strajk generalny w całej Polsce - w ramach protestu przeciw nowej ustawie. A internować już nikogo nie było można.

Czytaj także: Walczy o unieważnienie wyroku z 1983 roku

Szef SB Władysław Ciastoń mówił tuż przed rozpoczęciem akcji, w październiku 1982 roku: "Chciałbym zwrócić towarzyszom uwagę, że istnieje możliwość pozbycia się niektórych z tych osób, przez wcielenie ich do służby wojskowej lub powołanie na okresowe ćwiczenia". Tego samego dnia dyrektor Departamentu V MSW, płk. Józef Sasin zalecał komendantom wojewódzkim MO: "Proszę wytypować osoby rekrutujące się głównie z dużych zagrożonych zakładów, podejrzane o: inspirowanie i organizowanie ostatnich strajków i zajść ulicznych...".
Józef Pintera: - Chcieli nas upokarzać na każdym kroku. A my wieszaliśmy zrobione z patyków krzyże nad łóżkami w namiotach. Zrywali je. Robili to przez gazetę, żeby zamanifestować, jak bardzo brzydzą się krzyżem, jaka to ohyda. Wtedy myśmy robili krzyże z kamieni przed namiotami. Oczywiście rozrzucali te kamienie. W tym miejscu, gdzie stał obóz - podmokły teren - często była mgła. Na wale świecili szperaczami, stali tam żołnierze z ostrą amunicją w magazynkach. Kilku z nas zaryzykowało, wykradli się z obozu, żeby wyciąć drzewo. Potajemnie udało im się z tego zbić krzyż, miał 3 metry wysokości. Postawili go na placu apelowym. Podczas obchodu wypatrzył go oficer dyżurny, wpadli we wściekłość. Zaraz go usunęli.

W obozowych opowieściach wciąż pojawia się nazwisko: Henryk Załoga. Był kierowcą PKS ze Szczecina. To on wpadł na pomysł z krzyżem. Dobrał zaufanych ludzi. Dół został wykopany, podczas gdy wszyscy z przymusu oglądali dziennik telewizyjny (w jednym z namiotów był telewizor).
Józef Pintera: - Czuliśmy, że krzyż pobudza ich sumienie.

Podczas jednego z wyjazdów do koszar Henryk Załoga wyskoczył na zakręcie z samochodu i udał się do proboszcza chełmskiej fary. Opowiedział o obozie nad Wisłą. Kiedy star wracał, on wskoczył w umówionym miejscu na pakę z powrotem i wrócił do obozowiska. Nie uszło to uwadze obozowych donosicieli - "tewusów" [od skrótu TW - tajny współpracownik - przyp. red.].

Czytaj także: Prezydent Gdańska o stanie wojennym

Nie było żadnych takich obozów. Czesław Kiszczak, kiedy to mówi w programie Anity Gargas "Misja specjalna" , jest spokojny, siedzi w fotelu, spod swetra wystaje niebieski kołnierzyk koszuli, za nim boazeria, wiszą na ścianie obrazy. Miły starszy pan stara się być rzeczowy.

- Jest to kolejne kłamstwo, które ma zohydzić stan wojenny w oczach społeczeństwa. W ubiegłym tygodniu rozmawiałem na ten temat z Wojciechem Jaruzelskim. Kategorycznie temu zaprzeczył. Rozmawiałem z ówczesnym szefem Sztabu Generalnego WP gen. Florianem Siwickim, również zdecydowanie temu zaprzecza, mówi, że jest to plotka, nieprawda... Śmiali się z tego wszyscy.

Starszy pan zaciska wargi. Trwa to ułamek sekundy.
- Nic nie wiedzą, a powinni wiedzieć...
Znowu zaciśnięcie ust.
- Jaruzelski nic nie wie...

Józef Pintera: - Mieszkańcy Chełmna myśleli, że w obozowisku zgromadzeni są pod strażą groźni przestępcy - takie informacje rozsiewała esbecka propaganda. Ksiądz, po spotkaniu z Henrykiem Załogą, przekazał ludziom podziemia informację, że mieszkańcami obozu są działacze opozycji. I wydało się to, co esbecja tak bardzo chciała ukryć. Nasza sytuacja się zmieniła. Mieszkańcy Chełmna przekazywali nam w umówionych miejscach paczki - żywność, witaminy, lekarstwa... To było coś niesamowitego! Poza tym część żołnierzy, którzy nas pilnowali, mieszkała w miasteczku. Musieli czuć presję ze strony swoich sąsiadów, rodzin - jako ci, którzy są strażnikami w obozie dla opozycjonistów. Wiadomość poszła dalej - Radio Wolna Europa podała do wiadomości ich nazwiska... W ten sposób, dzięki przekazaniu informacji o naszym pobycie, sytuacja w obozie się poprawiła - kadra nie była już tak brutalna. Ale nie dla wszystkich. Ten, któremu to zawdzięczaliśmy - Henryk Załoga, był jeszcze bardziej maltretowany - z zemsty.

Co było w paczkach od mieszkańców Chełmna? Od Zbigniewa Plucińskiego dowiem się, ile radości może sprawić słoik smalcu.

Być może gen. Kiszczak nie sądził, że kiedykolwiek jego zeznania przed prokuratorem IPN ujrzą światło dzienne. A może po prostu przestraszył się odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Tak czy inaczej, śledczemu mówił co innego niż dziennikarzowi:
- Ćwiczenia wojskowe wykorzystano jako pretekst do tego, aby odizolować element ekstremalny i wichrzycielski od środowisk w dużych aglomeracjach miejskich, w ten sposób władza chciała zachować spokój w państwie... - twierdzi Kiszczak.

Z akt śledztwa wynika, że Wojciech Jaruzelski jednak wie:
- Faktycznie intencją było odizolowanie osób, które według organów bezpieczeństwa zagrażały porządkowi publicznemu - przyznaje Jaruzelski.

Zbigniew Pluciński nosi w klapie marynarki takiego samego orła w koronie, jak Józef Pintera. Żeby spotkać się z dziennikarzem, wziął dzień urlopu. Przyszedł z zeszytem, otwiera go, nie bardzo wie, od czego zacząć, tyle jest do opowiedzenia: - Nie bili nas, to nie o to chodzi. Represją była praca, ponad siły, upokarzająca. Kazali wykopać dół, dla ukrycia skota - transportera opancerzonego. Głęboki na dwa metry. Kopaliśmy więc. To było tuż nad brzegiem Wisły. Po wykopaniu dołu, głębokiego na metr, pojawiała się woda. Kopaliśmy dalej, stojąc w tej wodzie. Jeśli ktoś na chwilę oparł się na łopacie, zaraz na miejscu pojawiał się oficer. Zastanawiam się, dlaczego nie odpuszczali... Co im zależało, że ktoś sobie chwilę odpocznie. To nie byli "zwykli" żołnierze, tylko wyselekcjonowana przez kontrwywiad kadra. Oni chyba wierzyli w to, że my jesteśmy niebezpieczni.

W IPN słyszę, że sytuacja "żołnierzy" była trudniejsza niż internowanych - ci ostatni mieli znacznie więcej praw. Kiedy padł rozkaz: "czołgać się", to trzeba było się czołgać. Rozkaz to rozkaz. Za niewykonanie rozkazu, obrazę oficera, groził sąd wojskowy.
Zbigniew Pluciński: - Apele na mrozie, w śniegu, trwały po kilkadziesiąt minut. Niektórzy musieli stać w tenisówkach. Musztra. Doły, które jednego dnia kopaliśmy, następnego zasypywaliśmy. Jeden z nas, później opowiadał, że jak wrócił do domu, drzwi otworzyła mu córka. Powiedziała: "Mamo, jakiś pan przyszedł!". Schudł 20 kilo. Racje żywnościowe były takie, że praktycznie cały czas byliśmy głodni.
Jak wynika z ustaleń IPN, w listopadzie 1982 roku, w całej Polsce do armii - do tzw. "pododdziałów specjalnych", wcielono ok. 1700 osób. Byli to w 99 proc. działacze Solidarności i KPN. W całym kraju planowano powołać "do wojska" działaczy opozycji z 597 zakładów pracy - łącznie 4752 osoby. Z datą 30 grudnia 1982 roku zawieszono stan wojenny. Opozycjoniści, którzy byli internowani - w sposób "klasyczny", ośrodkach internowania, byli już wtedy w domach. Natomiast wcieleni do wojska mieli przed sobą jeszcze ponad miesiąc pobytu w obozie. I nikt się o nich nie upominał, ani Europa, ani USA, ani Watykan.
W Chełmnie przebywało 304 opozycjonistów, głównie z Gdańska i Gdyni - pracowników stoczni. Oficer kontrwywiadu wojskowego wykorzystał do ich inwigilacji dziesięciu tajnych współpracowników.

Józef Pintera: - Inną formą protestu był głodówka. Trwała piąty dzień, kiedy przyjechała do mnie żona. Powiedzieli jej, że może mnie odwiedzić, ale tylko pod warunkiem, że nakłoni mnie do przerwania głodówki. Nasza rozmowa była bardzo krótka. Oczywiście nie byliśmy sami, przy nas stał strażnik - podoficer. Powiedziałem jej, że nie przerwę głodówki. Natychmiast, kiedy się zorientowali, że nic nie wskórają, wyprowadzili ją. Nie mogliśmy porozmawiać. Zdenerwowałem się.
W namiocie izby chorych poczułem się bardzo źle. Wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy zemdlałem. Obudziłem się w szpitalu w Chełmnie. Dostałem jakiś zastrzyk, doktor wypytała mnie o to, co się działo. Nie bardzo mogłem mówić, byłem półprzytomny. Pamiętam jeszcze, że mówiła do oficera, że podejrzewa zawał serca i natychmiast muszę być położony na oddziale intensywnej terapii. Kłócili się... On krzyczał, że ja jestem "wojskowy", że jeżeli to jest konieczne, to mnie przetransportują do szpitala wojskowego, ona protestowała.... Potem znowu straciłem przytomność. Ocknąłem się w obozie, z powrotem w namiocie - izbie chorych, pod opieką dwóch lekarzy, w tym doktora Ł.

Józef Pintera jest dziś inwalidą II grupy. Ma rozległą martwicę dolnej ściany lewej komory serca. Martwica powstała na skutek tamtego zaniedbania. Ostatnio przeszedł operację na sercu ratującą życie.
Dr Ł. jest dziś ordynatorem kardiologii w jednym z wojskowych szpitali.
- Co byście chcieli powiedzieć tym, którzy się tam nad wami znęcali?
Zbigniew Pluciński: - Chciałbym ich zapytać, czy oni coś zrozumieli.
Józef Pintera: - Nie, nie zrozumieli. Oni dalej myślą, że są w porządku. Nie ma sensu z nimi rozmawiać.

Prokurator Mieczysław Góra: - Nie będziemy stawiać zarzutów tym, którzy pilnowali opozycjonistów w samym obozie. Winni są ci, którzy dokonali nadużycia władzy, wydając rozkazy - ci, którzy doprowadzili do powstania tych obozów.

"Wykonywaliśmy rozkazy" - powiedzą wojskowi. Ale byli i tacy, którzy pozostali ludźmi: jeden oficer odmówił surowego ukarania tych, którzy postawili krzyż w obozie. Drugi publicznie zaprzeczył kłamstwu, które miało spowodować, że Józef trafiłby przed wojskowy sąd. Dla obydwu kariery w wojsku się skończyły.
Pytam Pintery i Plucińskiego, czy wiedzą, co dziś porabiają żołnierze, którzy ich pilnowali.
Józef Pintera: - Jeden przykład: Z., podoficer w naszym obozie, zgodził się na współpracę z kontrwywiadem podczas naszych "ćwiczeń", został "tewusem". Zaraz po tym, jak nas wypuścili, ekspresowo awansował na pułkownika. Został dowódcą jednostki. Dziś pobiera pułkownikowską emeryturę.
Rozmowa schodzi na pieniądze. Przepisy o represjonowanych przez komunizm nie obejmują wcielonych do wojska. Polskie prawo nie traktuje ich jak internowanych. Od ministra sprawiedliwości Józef otrzymał medal pamiątkowy.

W zadbanym domu na wsi pod Bydgoszczą czeka na nas szczupła kobieta, jest onieśmielona wizytą, z początku miała wątpliwości, czy rozmawiać z dziennikarzem, bo nie wiedziała, "jak to zostanie odebrane".

Małgorzata Załoga: - Cóż ja mogę o Heńku powiedzieć... Jak go poznałam, to był to człowiek pełen energii, żywiołowy, nie mógł na miejscu usiedzieć. I taki był, aż go zabrali do tego obozu. Nie poznałam go, jak wrócił z Chełmna. Nie ten człowiek. Palił strasznie dużo. Budził się w nocy, nie mógł spać. Zawsze przygnębiony, nerwowy strasznie. Nie chciał opowiadać o tym, co działo się w obozie. Kiedyś tylko powiedział, że udało mu się do księdza dostać, żeby lekarstwa dla chorych załatwić. A kiedy wspominał Wigilię tam, te życzenia, jakie sobie składali, to łzy mu leciały. A nie był taki, żeby zaraz płakać.

Kiedy pani Małgorzata to mówi, spoglądam w stronę pana Józefa, widzę jak ukradkiem wyciera oczy.
- Pierwsze wrzody pojawiły się zaraz po powrocie z obozu. Było ich niewiele. Ale z czasem coraz więcej. Zbierała się ropa. Wie pan... Przed pobytem w tym obozie to nawet kataru nie miał. W ogóle nie chorował. Gdyby był chorowity, to bym w ogóle nie pomyślała, że to przez ten obóz, a tak... Ja nie mam wątpliwości, że on to coś stamtąd przywlókł.

Operacja w 1986 roku pomogła Henrykowi zahamować postęp choroby. Organizm jednak był zakażony. Minęło dziesięć lat. Choroba wróciła ze zdwojoną siłą. Ostatnich piętnaście lat życia to okres, w którym rocznie przechodził 2-3 operacje. Dostawał wtedy rentę w wysokości 600 zł. Nie wstawał z łóżka, nie wychodził z domu. Ropnych wrzodów było coraz więcej, zaatakowały narządy wewnętrzne. Henryk Załoga zmarł z wycieńczenia w 2009 roku. Miał 53 lata.
Zostawił dwóch synów - obydwaj chorzy, na rencie w wysokości 550 zł. Pani Małgorzata mówi, że jej pensja to "znacznie poniżej średniej krajowej". Przetrwać pomagają jej dary z Caritasu i zapomogi z Solidarności.

W drodze powrotnej od pani Małgorzaty Zbigniew Pluciński stwierdza:
- Przegraliśmy.
- Co przegraliście?
- Tę walkę przegraliśmy. Oni ciągle są górą. Oni ją wygrali.
Józef Pintera jest przewodniczącym Stowarzyszenia Chełminiacy 1982, które zabiega o pośmiertne nadanie odznaczenia - Krzyża Wolności i Solidarności dla Henryka Załogi.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki