O. Paweł Krupa: Palenie książek to bezmyślność. To obraz jakiejś nieprawdopodobnie głębokiej słabości

Anita Czupryn
O. Paweł KrupaDominikanin, historyk mediewista, studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie. Były dyrektor Instytutu Tomistycznego. W latach 1997-2010 był członkiem Commissio Leonina, przygotowującej krytyczne wydanie dzieł św. Tomasza z Akwinu. Jest kapelanem sióstr dominikanek w Radoniach.
O. Paweł KrupaDominikanin, historyk mediewista, studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie. Były dyrektor Instytutu Tomistycznego. W latach 1997-2010 był członkiem Commissio Leonina, przygotowującej krytyczne wydanie dzieł św. Tomasza z Akwinu. Jest kapelanem sióstr dominikanek w Radoniach. fot bartek syta / polska press
Przeczytałem „Harry’ego Pottera”. Szalenie mi się podobała ta książka. Uważam, że jest nieźle napisaną bajką. Pytanie, dlaczego obok „Harry’ego Pottera” nie spalono Andersena, braci Grimm czy Tolkiena, na którego nawet kaznodzieje się powołują? - mówi o. Paweł Krupa w rozmowie z Anitą Czupryn.

Prawie połowa Polaków czyta horoskopy. Trzy miliony ludzi w ostatnim roku odwiedziło wróżki, jasnowidzów, wiedźmy czy innych magów. Rynek ezoteryczny trzyma się u nas mocno - rocznie na wróżbitów Polacy wydają 2 miliardy złotych. Skąd taka potrzeba w katolickim kraju?
Przyczyn pewnie jest kilka. Chesterton mówił, że jeśli ludzie przestaną wierzyć w Boga, to nie pojawi się niewiara, tylko zaczną wierzyć w byle co. Człowiek ma w sobie pragnienie nadprzyrodzoności. Na tym, nawiasem mówiąc, „przejechały” się te rewolucje, które myślały, że jeśli wyrugują Boga z kultury, jeżeli wyrugują religię, to pojawi się coś w rodzaju oświeconego ateizmu.

Ale się nie pojawiło.
Najlepiej przekonali się o tym Francuzi, którzy mienią się kartezjańskim społeczeństwem, filozoficznym i właśnie areligijnym. Tymczasem - bardzo to jest ciekawe - wszystkie statystyki u nich wyglądają dokładnie tak jak u nas. Trudno powiedzieć, żeby chrześcijaństwo we Francji było dominującą religią czy kulturą, raczej istnieje ono w niszy. Ale okazuje się, że wszystkie „madame Soleil”, astrologowie, wróżbici, szamani, podejrzani znachorzy, cieszą się wielką popularnością. W moim przekonaniu, jest to kryzys wiary religijnej w poważnym tego słowa znaczeniu.

Czyli?
Krótko mówiąc, jest to odwrót od religijności racjonalnej, w naszym przypadku od chrześcijaństwa, a powody tego można mnożyć. A pustka, która powstaje, nie wypełnia się oświeconym ateizmem, ale zabobonem. Kolejny powód owego zainteresowania magią i odwrotu od religijności, to - jak mi się wydaje - obecne w człowieku pragnienie, żeby wszystko załatwiać szybko, bezboleśnie i bez specjalnego naszego udziału.

Kiedy pytam, dlaczego ludzie chodzą do wróżek, słyszę, że dla niektórych seans z wróżką jest jak psychoterapia. Miła i niewymagająca. Wróżka zajrzy w przyszłość i powie, co nas czeka, oczyści, odpędzi uroki. Pójście do spowiedzi wymaga jednak od nas pracy.
Ależ oczywiście, że tak. I to jest właśnie kolejna przyczyna: wszelkiego rodzaju magia czy jasnowidztwo to coś, co ma w sposób ode mnie niewymagający załatwić mi jakąś sprawę. Skoro ci ludzie mówią, że idą do wróżki, bo jest to rodzaj terapii, a jednocześnie są przecież racjonalni i wiedzą, że jasnowidzenie nie istnieje, to można by zapytać, dlaczego w takim razie nie idą do psychoterapeuty. Odpowiedź jest prosta: psychoterapeuta też zaprosi do jakiejś pracy. Powie, że trzeba się z czymś zmierzyć, zainwestować w jakiś rodzaj pracy nad sobą, zaangażować się. Pójście do wróżki to jest tak naprawdę ersatz; świadczy o samooszukiwaniu się. Mówimy, że jesteśmy racjonalni, ale wcale tacy nie jesteśmy, bo gdybyśmy przez chwilę pomyśleli, to zrozumielibyśmy, że używamy jakiegoś zastępczego środka, jakiejś podróbki czegoś poważnego. Wróżka to nie jest psychoterapeuta, a my mamy ochotę, żeby stało się jak w bajce „Stoliczku nakryj się”. Ktoś mi poda magiczne rozwiązanie, poda talizman, odczyni nade mną jakiś urok. Wydaje mi się, że na bardzo podobnej zasadzie dokonała się rzecz obserwowana w ciągu ostatnich 15-20 lat w samym Kościele, mam na myśli wzrost popularności egzorcyzmów.

No właśnie - ale to nie tylko egzorcyzmy. To jest też wiara w magiczność innych rzeczy. W cudowne działanie wina gidelskiego, którym wystarczy się posmarować i choroba zniknie, na przykład.
W winie gidelskim kąpie się cudowną figurkę Matki Bożej, wiem coś o tym, bo robi to dominikański klasztor w Gidlach. Wino gidelskie jest rozdawane ludziom, tylko że są oni przy tym jasno informowani, że to nie ono czyni cuda, tylko nasza modlitwa i nasza wiara. I ojcowie bardzo tego pilnują, aby to nie przeradzało się w magiczno-zabobonny zabieg; wino jest pewnym zewnętrznym znakiem, ale modlimy się do Pana Boga o interwencję: uzdrowienie czy nawrócenie. Co oczywiście nie przeszkadza, niestety, że ktoś może używać tego wina w taki właśnie zabobonno-magiczny sposób. Ale wrócę do popularności egzorcyzmów. Jeżeli mamy problemy, nie możemy sobie poradzić z jakimś nałogiem czy z poczuciem winy i ktoś powie: „Jedyne, co ci proponuję, to spojrzenie prawdzie w oczy, że dokonałeś czegoś złego i musisz ponieść konsekwencje, oraz nadzieję, że możesz otrzymać przebaczenie i się nawrócić”, to łatwiej pomyśleć: „Wszystko to najwyraźniej pochodzi od złego ducha, wobec czego pójdę do księdza egzorcysty. Ksiądz egzorcysta wykona nade mną modlitwę, wypędzi złego ducha i nie będę miał już pokus, poczucia winy, nie będę się już musiał mierzyć z jakimiś trudnymi sprawami w moim życiu, bo to jest jakaś zewnętrzna siła, która we mnie weszła i każe mi robić coś złego. Ksiądz to usunie i już nie będę musiał z tym walczyć”. To podejście nie tylko antypsychologiczne, ale też podejście antyreligijne, dlatego, że prawdziwa religijność wymaga naszego zaangażowania, wymaga prawdy, wymaga zmierzenia się z samym sobą w zaufaniu, że Bóg mnie w tym na pewno wspomoże. Jeżeli idę w dobrym kierunku, to na pewno pomoc od Niego uzyskam, ale część pracy muszę wykonać sam. Nie jest tak, że wystarczy wyjąć z człowieka jakiś zepsuty moduł i wszystko będzie już działało.
Ale na tej zasadzie dziś działa świat - szybkich napraw, doraźnej pomocy, lekarstwach, które od razu przynoszą poprawę.
Żyjemy w kulturze instant - wszystko musi być natychmiast. Rozpuszczalna kawa, szybko chodzący internet, punktualne pociągi i przede wszystkim żadnych kolejek. W momencie, kiedy przychodzę do lekarza i mam wyciągnąć numerek, już się zaczynam denerwować. Jeszcze nie wiem, ile będę czekał, ale sam fakt, że będę, już mnie denerwuje. W życiu osobistym działają dokładnie te same mechanizmy. To Skaldowie śpiewali kiedyś: „Oj dana, dana, nie ma szatana, a świat realny jest poznawalny”. Jest coś takiego, że w tym realnym, materialnym, sprawdzalnym, technicznym świecie, człowiek ma w sobie głód czegoś nadprzyrodzonego i czasem go realizuje w taki pomylony sposób.

Dziś nawet naukowcy, religioznawcy zwracają uwagę na to, że mimo że mamy XXI wiek, mamy nowe technologie, to i tak wiele osób nie tylko wierzy w magię, ale też tą magią się posługuje. Jak to zrozumieć?
To jest niezrozumiałe i niemądre. Wielkie dzieła literatury jak „Doktor Faust”, w którym na sposób magiczny i to w kontakcie ze złem człowiek usiłuje osiągnąć jakiś swój cel, pokazują, że to, co dzieje się w magii, to rodzaj autosugestii i działania na siebie samego przede wszystkim. „Chcę zmusić świat do tego, aby działał tak, jak ja sobie życzę”, ale w rzeczywistości to ten człowiek, który tak chce, jest pierwszym podmiotem tych zabiegów magicznych, jego umysł i percepcja się zmieniają. To autosugestia z poczuciem wyższej sprawczości. Proszę zauważyć, że Kościół nigdy nie wypowiada się na temat skuteczności magii oraz na temat, czy magia jest koniecznie związana z szatanem. Natomiast mówi o tym, że wszelkie tego typu działania, które tak naprawdę są działaniami na nas samych, mogą być niebezpieczne psychicznie i duchowo. Możemy się duchowo zrujnować przez tego typu zabiegi.

Jakie zabiegi ma ojciec na myśli?
Podam przykład. Jestem mediewistą i miałem raz spotkanie w duszpasterstwie akademickim na temat przyjaźni duchowej w średniowieczu. Skończyłem, wydawało mi się, ciekawy wykład, poprosiłem o pytania. Pierwsze pytanie, jakie pada, jest od młodego człowieka: „Proszę ojca, chciałem zapytać, czy figurka Buddy, którą mi ktoś przywiózł z Tybetu, może mi zaszkodzić?”. Na samym początku lekko się zdenerwowałem, no bo dawałem wykład na zupełnie inny temat! Pytam więc: „A z czego jest zrobiona ta figurka?”. Student ze zdziwieniem: „A czy to jest ważne?”. Odpowiadam: „Ważne, bo jeśli z jakiegoś radioaktywnego materiału, to może panu zaszkodzić. Jeśli jest metalowa, może panu spaść na głowę i też zaszkodzi”. Wyczuł, że kpię i powiedział: „Ojciec się śmieje, a ja mówię o zagrożeniach duchowych”.

Co mu ojciec odpowiedział?
W jaki sposób kawałek kamienia, drewna czy metalu może mu duchowo zaszkodzić? Jak to jest możliwe? To czysty absurd. Ale powiedziałem, jak ta figurka może mu zaszkodzić. „Ma pan egzamin, ale zamiast się do niego uczyć, pije pan piwo i ogląda seriale. Rano idzie pan na egzamin, przechodzi koło tej figurki i myśli: »Pogłaszczę ją po brzuszku, bo mówili, że jak się tak zrobi, to przyniesie szczęście«. Na egzaminie dostaje pan trójkę. Zdaje pan egzamin. I myśli: »O, Budda przyniósł mi szczęście. To ja będę tego Buddę jednak głaskać po brzuszku«. W ten sposób, oczywiście, że wchodzi pan w magiczne praktyki. Oczywiście, że daje się pan zwieść. Ale to nie ta figurka pana zwiodła, tylko pana głupie myślenie”.

To czego przejawem było palenie kilka dni temu w Gdańsku książek, drewnianych figurek?
To czysty absurd.

Jak się spali książki, to się wypędzi złego ducha?
Oczywiście, że nie. Pomijając fakt, jak kojarzy nam się palenie książek. To Heinrich Heine napisał, że gdzie się pali książki, tam dojdzie w końcu do palenia ludzi. W 1933 roku na placu przed Biblioteką Uniwersytecką w Berlinie palono wszystkie nieprawomyślne książki - książki żydowskie, nowoczesne, książki, które nie zgadzały się z ideologią nazizmu, aby w ten sposób wyswobodzić kraj z tych wszystkich żydowsko-wolnomyślicielskich zabobonów. Zatem to, co się wydarzyło w Gdańsku, tak się kojarzy; niczego to nie wyplenia, natomiast mści się na słowie, które zostało napisane, a do którego zasadniczo powinniśmy mieć szacunek. Ja akurat przeczytałem „Harry’ego Pottera” od pierwszego do siódmego tomu. Szalenie mi się podobała ta książka. Uważam, że jest nieźle napisaną bajką. Pytanie, dlaczego obok „Harry’ego Pottera” nie spalono Andersena, braci Grimm, Clive’a Staplesa Lewisa, którego katolicy bardzo lubią, czy Tolkiena, na którego nawet kaznodzieje się powołują? Tam przecież także wszystko jest magiczne. Natomiast palenie książek, których idee mi się nie podobają, bo tam obok „Harry’ego Pottera” była też książka o feng shui, czy czymś innym, to wyraz okropnej słabości. Jeśli boję się napisanej książki do tego stopnia, że ją palę, to znaczy, że nie potrafię podjąć z nią dyskusji. Nie potrafię zrobić tego w mądry, racjonalny sposób, nie potrafię użyć wiary nadprzyrodzonej, mocy płynącej z wysoka. To jest, niezrozumiałe dla mnie - człowieka wierzącego, przyznanie się do słabości wobec napisanego słowa, nawet wrogiego wierze czy Kościołowi. Skądinąd dziwne, że nie spalono tam innych książek: dzieł Stalina, „Mein Kampf” czy „Złotych myśli Mao” - czy tylko Harry Potter i afrykańska maska zagrażają wierze? Palenie książek to świadectwo bezmyślności. My jesteśmy wezwani do tego, że jeśli coś jest złe, to mamy pokazać, gdzie jest to zło i odwołać się przede wszystkim do rozumu i do wiary, aby z nim walczyć, a nie palić książki! To obraz jakiejś nieprawdopodobnie głębokiej słabości.

Szymon Hołownia napisał, że trzeba być z innej planety, żeby nie wiedzieć, jakie konotacje w naszej kulturze budzi palenie książek. I że Kościół sam się kompromituje.
Kompromitacja to jedno. Natomiast drugie, co mnie interesuje jako chrześcijanina, jako duszpasterza, to wprowadzanie - i widoczne to jest coraz szerzej - jakiejś dziwnej manichejskiej wizji świata.
Czyli jakiej?
Takiej, w której dwóch równorzędnych bogów walczy o człowieka - jeden jest dobry, a drugi jest zły. A człowiek jest jak bierna laleczka, maskotka, o którą oni się biją. Jako że człowiek jest bezbronny i samotny, to musi uciekać się do metod typu magia lub egzorcyzm - w zależności od tego, po której stronie tej wojny chce się znaleźć. Ale na litość boską! Jeśli jestem ochrzczony, staram się żyć zgodnie z Ewangelią, to nie ma porównania między Chrystusem a szatanem. To jakby porównywać nieskończoność z zerem. Wiadomo, że diabeł będzie ludzi kąsał, ale on jest zwyciężony w Chrystusie. Tymczasem pod pozorem duchowości, zagrzewania do walki, wpycha się ludzi w lęk, u podstaw którego tkwi przekonanie, że sakramenty i wiara nas nie ochronią. Trzeba jeszcze spalić książki, posypać mieszkanie solą poświęconą czy zrobić jeszcze coś innego.

Dlaczego ludziom, którzy są ochrzczeni, chodzą do kościoła, praktykują, potrzeba jeszcze innego wsparcia, innej ochrony? Dlaczego oddawanie się w opiekę Bogu nie działa, więc szukają innej, wierzą wróżbitom?
Jeśli tak jest, to znaczy, że my, kaznodzieje, jeszcze długo nie będziemy bezrobotni. Jeżeli dzisiaj, po 12 latach nauczania katechezy w systemie szkolnym, młodzi ludzie nie są w stanie powiedzieć 10 przykazań po kolei, to rodzi się pytanie, czego oni się na tej katechezie uczą. Co tam się dzieje, skoro oni nie wiedzą takich rzeczy? Nie ma wiedzy religijnej. Mam wrażenie, że bardzo często kształtuje się w młodych wiarę „przeżywacką”.

To znaczy?
To znaczy, że trzeba przeżyć, doświadczyć, jechać po emocjach. Trzeba czuć. Ale gdzie w tym wszystkim jest wiedza religijna? Ta wiedza również jest nam potrzebna. I to nie pseudowiedza, która mówi, że z książek diabeł wychodzi i łapie nas za gardło. Tylko taka, która dotyczy prawdy o sakramentach, o zbawieniu w Chrystusie, o wierze, o teologii. Tego nam potrzeba. Przed I wojną światową pracę maturalną z religii pisał nasz błogosławiony dominikanin, ojciec Michał Czartoryski. Praca nosiła tytuł: „Spory chrystologiczne pierwszych pięciu wieków Kościoła”. Podejrzewam, że gdybym dzisiaj zaczął mówić maturzyście o sporach chrystologicznych, to mógłby zacząć się zastanawiać, czy go nie obrażam, bo zupełnie by nie zrozumiał, o czym mówię. I tu, myślę, dotykamy źródła spraw, o których mówimy. Tkwi ono w przerażającej ignorancji dotyczącej treści naszej wiary, tego, w co wierzymy i jak wierzymy. Tu jest problem. Nie zapominajmy też o tym, że my w Polsce jesteśmy społeczeństwem wiejskim. I ten wiejski zabobon, oparty na pradawnych zwyczajach, wciąż jest w nas mocno zakorzeniony. W mojej rodzinie, bardzo katolickiej, nie witano się przez próg. Wiązano czerwoną wstążeczkę na kwiatku, żeby dobrze rósł…

… czerwoną kokardkę przy łóżeczku nowo narodzonego dziecka, żeby chroniła od złych oczu.
Tak jest. To są zwyczaje, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy, że je powtarzamy. Moja babcia na noc zasłaniała lustra, bo nocą w lustrze diabła można zobaczyć.

Moja pluła przez lewe ramię.
Pluje się, jak się zobaczy czarnego kota - tu jestem specjalistą (śmiech).

Traktowałam to w kategoriach rodzinnych zwyczajów.
I folkloru. No właśnie. I nagle przychodzi ktoś i mówi, że przez to wpuszcza się do siebie szatana. Człowiek zapomina, że jest ochrzczony, że był u komunii świętej. To jest działanie lękiem. Powiedzmy sobie szczerze - gdybym ogłosił, że za tydzień u dominikanów na Służewie będzie konferencja o Trójcy Świętej, to przyszłoby może z 50 osób. A gdybym powiedział, że będzie konferencja o diable, to przyjdzie tysiąc osób.

Dlaczego? Diabeł jest ciekawszy?
Wygląda na to, że tak to działa. Mam też wrażenie, że niektórzy księża, widząc, że im mało ludzi przychodzi do kościoła, też idą w tym kierunku, bo to im podnosi frekwencję. Dziś bardzo modne są modlitwy, msze o uzdrowienie. Miałem niedawno taką rozmowę. Ktoś zarzucił mi, że ja to krytykuję, a przecież uzdrowienia się tam dokonują. Odpowiedziałem, że dokonują się też gdzie indziej i mam na to najnowszy przykład. Znajoma, matka piątki dzieci, idzie na operację usunięcia torbieli. Trochę się obawia, bo nigdy nie wiadomo, jak będzie. Przychodzi do kościoła, odbywa spowiedź, namaszczenie chorych, jedzie do szpitala. Dzwoni do mnie następnego dnia. Ja zaskoczony, bo przecież miała leżeć na stole operacyjnym. A ona mówi: „Właśnie wychodzę ze szpitala. Lekarze uznali, że ta torbiel jest tak nieznacząca, że nie będą jej ruszać. Tak się zmniejszyła”. Chwała Bogu! Jak widać, uzdrowienia zdarzają się nie tylko na mszach o uzdrowienie, tylko o tym się mniej mówi. A niejeden powie, że podczas emocjonalnej modlitwy o uzdrowienie, podczas specjalnego nabożeństwa, to nie duch, ale pobudzone hormony działają na ludzki organizm. Ja wierzę w cuda, ale celem chrześcijanina nie jest długie i zdrowe życie na tej ziemi, tylko zmartwychwstanie i życie wieczne. Jeszcze, jak odprawiałem msze święte w Warszawie, na Służewie, o godzinie 14 w niedzielę, to raz w miesiącu, od października do czerwca, „czternastkę” łączono z modlitwą o uzdrowienie. Otóż we wrześniu, przychodzi po mszy do mnie, do zakrystii, kobieta i pyta: „Proszę ojca, to dzisiaj nie będzie modlitwy o uzdrowienie?”. Odpowiadam, że zaczynamy od października. A ona na to: „No wielka szkoda, proszę ojca. Bo ja nawet koleżankę przyprowadziłam ze sobą, bo to taka wspaniała rzecz jest”. Miałem ochotę jej powiedzieć: „Droga pani, właśnie uczestniczyła pani w zbawczej ofierze Chrystusa. Czy pani nie uważa, że jest to jednak dość silny środek ozdrowieńczy”? Naprawdę musimy bardzo uważać, abyśmy również w duszpasterskich działaniach, które mają w naszych wiernych pobudzać wiarę, naprawdę pobudzali wiarę nadprzyrodzoną w Jezusa Chrystusa, a nie emocje, które z wiarą nadprzyrodzoną czasami mają niewiele wspólnego.
Ale to emocje powodują, że takie nabożeństwa są atrakcyjne. I o to chodzi - o tę atrakcyjność, która miałaby przyciągać ludzi do kościoła.
Przypomniała mi się w związku z tym kolejna anegdota. Jeden z moich braci chodził po kolędzie, odwiedza jakąś panią, a ona mówi: „Ja tak bardzo lubię chodzić do was na msze o uzdrowienie; jak ten ojciec idzie z monstrancją przez kościół, to po prostu, no! Kiedy podszedł do mnie, to natychmiast poczułam się uzdrowiona. Tylko nie wiem, z czego. Czy ojciec mógłby mi powiedzieć, z czego ja zostałam uzdrowiona?”.

(Śmiech).
Pod moim współbratem ugięły się nogi, wpadł w lekką panikę, ale Duch Święty przecież działa. Brat zwraca się więc do kobiety z pytaniem: „A co pani poczuła?”. Odpowiedziała: „Poczułam taki spokój serca”. Odpowiedział: „To znaczy, że została pani uzdrowiona z niepokoju serca”. Bardzo dziękowała.

Cudowna historia (śmiech).
Ja naprawdę wierzę w cuda. I wierzę, że modlitwa może cudów dokonywać. Nie neguję tego, bo negowałbym działanie Pana Boga w tym świecie. Natomiast te różne praktyki mają naszej wierze nadprzyrodzonej pomóc, a nie ją zastępować. Bo jeżeli tak będzie, to zaczniemy traktować wiarę na sposób magiczny. To znaczy: dokonam pewnego rytualnego obrzędu, który ma mi wywołać taki skutek. Tymczasem wiara polega na tym, że ja, uczestnicząc w obrzędach, jestem gotów przyjąć to, co Bóg mi da. Na tym polega różnica. To nie ja zmuszam Boga, aby robił tak, jak chcę, tylko otwieram się na to, żeby zadziałał tak, jak On chce. Niekoniecznie po mojej myśli. Ale ja w Niego wierzę i Jemu ufam.

POLECAMY:






















emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl