Na misji każdy dzień może skończyć się piekłem [ZDJĘCIA]

Beata Kapusta
Na misji każdy dzień może skończyć się piekłem
Na misji każdy dzień może skończyć się piekłem Archiwum 17WBZ
- W Kambodży widziałem dzieci bez rączek i nóżek. Po takim przeżyciu człowiek docenia to, co ma we własnym kraju. Inaczej postrzega rzeczywistość – mówi podporucznik Daniel Krutow, oficer 15 batalionu Ułanów Poznańskich (15bUP) z 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej, stacjonującej w garnizonach Międzyrzecz i Wędrzyn.

Międzyrzecka brygada jest jedną z kilkunastu w Polsce jednostek, których żołnierze wyjeżdżają na misje pokojowe i stabilizacyjne do odległych zakątków świata. Szkoli się tu wyspecjalizowaną armię, między innymi strzelców, saperów i logistyków. Członkowie brygady byli m.in. w Afganistanie, Bośni i Iraku. Niektórzy z nich w obszary konfliktów wyjeżdżali kilkakrotnie. Tak jak podporucznik Daniel Krutow, który na misjach był pięciokrotnie. Pierwszy raz – w Kambodży w 1993 roku. Później przyszedł czas na Jugosławię, Syrię, Bośnię i Afganistan. Jak sam przyznaje, działania tam, gdzie jest wojna, zawsze mogą zaskoczyć. Misja, która powinna być spokojna, zmienia się w piekło. – W latach 90. byłem na misjach ONZ. Mają one zupełnie inną specyfikę niż misje stabilizacyjne prowadzone przez NATO. Stabilizacyjne są bojowe.

Bojowe, czyli…? – Bardziej dynamiczne, krwawe – Krutow chwilę się zastanawia. – Bardziej agresywne – wtrącają chórem koledzy.

Obecność wojsk w Kambodży miała być maksymalnie humanitarna, ale ... – Byliśmy ostrzeliwani przez Czerwonych Khmerów dwie godziny tak intensywnie, że w końcu musiał ewakuować nas helikopter. Było bardzo niebezpiecznie – wspomina. – Amerykanie, z którymi zazwyczaj jeździmy na ćwiczenia, mówią wprost, że nie jesteśmy w stanie wyszkolić się w trakcie pokoju. Na ziemi nietkniętej wojną nie możemy zaaranżować wszystkich sytuacji, jakie są na misjach.

Dowódca załogi kapral Paweł Pastusiak z 7. Batalionu Strzelców Konnych Wielkopolskich (7.BSKW) w Iraku spędził sześć miesięcy, w Afganistanie – pięć. – Misja to dla nas, żołnierzy, zdobywanie doświadczenia w formie bojowej, sprawdzenie własnych umiejętności. To wyzwanie, to testowanie siebie – przekonuje. W wojsku jest od dziewięciu lat. Armia nie była jego marzeniem, ale zawodowym wyborem. Na początku służby nie myślał o wyjazdach. Kiedy jednak przełożeni pytali, kto byłby gotowy wziąć udział w misji, zgodził się bez namysłu. W międzyrzeckiej brygadzie większość ,,misjonarzy” to ochotnicy. Tak jak porucznik Piotr Sromala (oficer 7.BSKW), który w Afganistanie był w 2011 roku. Gdy w oddziałach prowadzono rozmowy, nie trzeba go było długo przekonywać. – Przed samym wyjazdem było wiele myśli, ale na pewno nie takich, w których chciałbym cofnąć czas. Byłem raczej ciekawy tego, co nas spotka. Wojna może być formą edukacji. Pomaga zrozumieć obcą kulturę – wspomina.

Każdy żołnierz wyjeżdżający z Polski na misję przechodzi szkolenia. Trwają około sześciu miesięcy. Obejmują przygotowanie strzeleckie, taktyczne i np. górskie. Żadne ćwiczenia i zajęcia z psychologiem nie mogą jednak przygotować na chroniczny stres. Taki, który trzyma człowieka i nie chce puścić. Niektórym pomaga rozmowa ze współtowarzyszami. – Każdy ma inną psychikę i inny sposób na radzenie sobie z misją – kapral Pastusiak przywołuje chwile sprzed kilku lat. – Dla mnie lepsze było przeżywanie wszystkiego na bieżąco i życie z dnia na dzień niż myślenie na zapas. Bo przecież wszystko może się zdarzyć. U każdego kiedyś w końcu przyjdzie taki krytyczny moment załamania, zwątpienia czy strachu. Dlatego w wolnej chwili najlepiej zająć się swoimi zainteresowaniami – radzi. Żołnierze na misji szukają pozorów normalności i odreagowania. Chociaż czasu wolnego jest bardzo mało, każdy próbuje robić to, co lubi. Najczęściej wybierają więc sport, czytanie, muzykę. Normalność jest na wagę złota, bo w każdej chwili może przyjść rozkaz, który te pozory zwyczajności odbiera. – Można dostać rozkaz wyjazdu w teren i wrócić do bazy po dwóch dniach, bo sytuacja tak się rozwinie. Kiedy wyjeżdżamy na patrole, zaopatrzenie zabieramy średnio na 2-3 dni. W razie potrzeby są zrzuty – dodaje kapral Marcin Majchrzak z 7.BSKW, dwukrotny ,,misjonarz” z Afganistanu. Łącznie spędził piętnaście miesięcy w prowincji Ghazni jako żołnierz Zgrupowania Bojowego Bravo. – Byłem kierowcą KTO Rosomak, działałem w składzie patrolu bojowego. Ten kraj to ciągła strefa zagrożenia. Tam ataki, sytuacje krytyczne są codziennością. Wszędzie można było natknąć się na minę. Talibowie przecież cały czas na kogoś polują – żołnierzy afgańskich, zagranicznych. Baza Warrior, w której stacjonowałem, była regularnie ostrzeliwana. Mogliśmy określić z dokładnością zegarka pory, w których zostaniemy zaatakowani. Z biegiem czasu staje się to tak normalne, że człowiek przestaje o tym myśleć – opowiada.

W rozmowach między sobą żołnierze przyznają, że Afganistan to dwieście odcieni szarości. Wielu miało wrażenie, że tam czas zatrzymał się sto lat temu. – W Afganistanie jest bardzo dużo dzieci. Czasami miałem wrażenie, że wyrastają spod ziemi. Poza tym na miejscu zaskoczyła mnie noc. Kiedy księżyc robi się naprawdę mały, jest tak ciemno, że nie widać niczego. Ludzie wbrew pozorom są bardzo podobni do nas. Polacy mają obraz konserwatywnego muzułmanina, który tylko się modli, a w rzeczywistości ci ludzie wcale tacy nie są – stwierdza kapral Majchrzak.

Dla porucznika Dawida Butlaka z 1. Batalionu Piechoty Ziemi Rzeszowskiej (1.BPZR), który do Afganistanu przyleciał z IX zmianą, ciężki był już początek misji. – Po około dwóch tygodniach mieliśmy prawie godzinny kontakt ogniowy. Skoro był to drugi tydzień, a już działy się takie rzeczy, zaczęliśmy się zastanawiać, co może nas czekać później. Po takiej akcji „na świeżo” człowiek mimowolnie spodziewa się najgorszego – wspomina chwile grozy.

Dla osoby, która nigdy nie była na misji, zaskakujące może być podejście żołnierzy do strachu. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że w miejscu, w którym jest wojna, nie można zupełnie się nie bać. Porucznik Butlak nie wstydzi się mówić o strachu. – Każdy się boi, to normalne. Jest obawa, że się nie wróci. W Afganistanie byłem dowódcą plutonu. Jeden z moich żołnierzy nie wytrzymał stresu i rozłąki z rodziną. Swoje zrobiło też pewnie to, że widział, jak jego kolega został ranny. W efekcie musiał wrócić do kraju – opowiada.

Kapral Majchrzak nie czuje strachu, mówi wprost, że bycie żołnierzem to praca jak każda inna. Tłumaczy, że przecież w fabryce maszyna może komuś przygnieść rękę, a na budowie można spaść z rusztowania. – Zdarzały się przypadki, gdy ktoś chwilowo panikował. Wtedy nie ma wyjścia, trzeba... „dać z liścia”. To zazwyczaj pomaga – mówi.

Na misji każdy jest odpowiedzialny za życie drugiego człowieka. Podpułkownik Grzegorz Kaliciak – dowódca batalionu dowodzenia Strzelców Wielkopolskich, był dwa razy w Iraku i raz w Afganistanie. W Iraku w 2004 roku dowodził obroną City Hall (ratusza miasta Karbala), jedną z najbardziej spektakularnych wygranych przez Polaków bitew. – Dowódca, wyjeżdżając na misję, chce wrócić ze wszystkimi swoimi żołnierzami. Z Iraku wróciliśmy wszyscy, w Afganistanie straciliśmy czterech ludzi. Wszyscy o nich pamiętają – wspomina. – Decyzje, które mogą zaważyć na czyimś życiu, podejmuje się trudno, ale po to właśnie się szkoliliśmy, żeby wydawać rozkazy.

Na misji bardzo ważny jest sen. Każdy żołnierz musi pamiętać o tym, by spać.

– Kiedy pojawia się kryzys, trzeba złapać oddech, najlepiej się wtedy wyspać – mówi kapral Majchrzak. Podpułkownik Grzegorz Kaliciak wspomina z kolei niemiłosiernie wysoki temperatury. – W Iraku było bardzo gorąco – do 40 stopni. Przy takich upałach mundur pod kamizelką cały czas jest mokry – mówi podpułkownik.

Na misji brakuje też... polskiego jedzenia. Posiłki są monotonne, to najczęściej kurczak pod każdą postacią i frytki. Najtrudniejsza jest jednak rozłąka z rodziną i tęsknota. – Wrażenia przy każdym połączeniu telefonicznym są nie do opisania – rozwesela się kapral Pastusiak. – Czuje się wielką radość z tego, że po drugiej stronie ktoś czeka na mój szczęśliwy powrót.

Podpułkownik Kaliciak, wyjeżdżając na misję w 2007 roku, miał miesięcznego syna. Kiedy wrócił, dziecko skończyło już osiem miesięcy. – Różnica w rozwoju takiego malucha była niewyobrażalna – opowiada. – Gdy jechałem do Afganistanu po raz drugi, synek był już duży. Rozumiał, co się dzieje, więc trzeba mu było powiedzieć, że taty nie będzie – Kaliciak przerywa na chwilę i próbuje wyjaśnić: – O rodzinie myśli się w szczególny sposób, stając twarzą w twarz ze śmiercią. Dopiero po tym, jak się oberwie, do człowieka zaczyna docierać, że przecież mógł już nie zobaczyć ukochanej kobiety i dziecka. W sytuacjach mniej kryzysowych nie wolno o tym myśleć zbyt często, bo psychicznie można się wykończyć.

Momenty, w których żołnierze otarli się o śmierć, pozostają w pamięci na zawsze. – Wracaliśmy z operacji w górach. Pod naszym pojazdem wybuchł ładunek – podpułkownik Kaliciak odtwarza dramatyczne wydarzenia. W wyniku wybuchu doznał wstrząsu mózgu i obrażeń klatki piersiowej. – Przez 5-6 minut byłem nieprzytomny, więc nie pamiętam momentu od razu po wybuchu. Wiem, co działo się później. Nie mogłem się ruszać, ale widziałem, jak wyglądała sytuacja, akcja ratunkowa, transport do helikoptera. Ranny na misji żołnierz nigdy nie będzie sam. Wsparcie okazuje mu cała jego jednostka.

Niekoniecznie trzeba być rannym, by poczuć obezwładniającą bezsilność. W Iraku kapral Pastusiak kilka razy doświadczył krytycznych sytuacji. Dwa razy zdarzył się ostrzał bazy. Kapral wszystko doskonale pamięta.

– Najpierw słychać wystrzały, które są bardzo specyficzne. Po wystrzale pojawia się gwizd. Kiedy go usłyszysz, zrozumiesz, co się dzieje – mówi.

Wojna to dla żołnierza po prostu praktyka. Cywile często zastanawiają się, jaki jest jej sens. Żołnierze natomiast wykonują rozkazy.

– Nie jesteśmy od oceniania decyzji politycznych, stanowimy instrument państwa w rejonie konfliktu – szybko dyskusję na ten temat ucina porucznik Piotr Sromala, ale od razu się poprawia: – Sens jest zawsze wtedy, gdy pomoże się choćby jednej osobie. Na misjach jeździliśmy ze wsparciem. Nie sposób wymienić konkretnych miejscowości, w których służyliśmy tubylczej ludności. Nie robiliśmy nic wielkiego, to były bardzo podstawowe gesty.

,,Misjonarze” nie czują się bohaterami. Dla nich niesienie pomocy jest stałym elementem codziennego krajobrazu.

– Często po prostu dostarczaliśmy pomoc medyczną, środki, pomagaliśmy przy budowie dróg i szkół – kolejni uzupełniają słowa poprzedników. – Dla tych dzieciaków buty, kurtki czy nawet zwykłe długopisy są powodem do ogromnej radości. W Afganistanie za bogatego uznaje się gospodarza, który ma na stanie dwa worki mąki albo kilka kóz. Dlatego, by ujrzeć uśmiech dziecka, wystarczyła piłka, paczka żelków czy puszka żywnościowa – dla nas rzeczy, o których nie myślimy, a dla tych dzieciaków coś, czego nigdy w życiu nie miały. Nasza radość była wtedy tak duża jak radość tego obdarowanego malca, bo można mu było pomóc. Sens wojny można określić przez to, ilu ludziom się pomogło. A pomagało się codziennie – mówią wspólnym głosem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 5

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

B
Baca
Obstawiam że to jednak stary podoficer, który niedawno kurs oficerski ukończył, oficerowie to nie szeregowi, raczej prędzej niż później awansują
ż
żółnierz
o sobie zawsze myśleli i dawali sobie wszystko bawili i bawią się tak to jest ,wykorzystać a potem pozbyć się problemu
ż
żółnierz
zgadzam się z tobą w 100% o nas zapomnieli
N
Nick
20-dziscia lat sluzby i w stopniu podporucznika to odpowiednik podporucznika w komunistycznej armii bez przynaleznosci do partii. Szlacheckie pochodzenie takze nie pozwalalo na awans. Ale w kraju, ktorego prezydent rozdaje odznaczenia po calym swiecie, jak cieple bulki, zolnierze sa traktowani jak przyslowiowe "... kolo...". Wstyd i hanba.
t
tej
Kto "na misji" ten misjonarz.
Wróć na i.pl Portal i.pl