Mirosław Drzewiecki: Najważniejsze to całe życie się uczyć i wyciągać wnioski

Dorota Kowalska
Mirosław Drzewiecki dziś patrzy na politykę z dystansem. I cieszy się, że nie jest w środku tej absurdalnej wojny polsko-polskiej
Mirosław Drzewiecki dziś patrzy na politykę z dystansem. I cieszy się, że nie jest w środku tej absurdalnej wojny polsko-polskiej Fot. Piotr Krzyżanowski
Jego życie zatoczyło koło. Do polityki przyszedł z biznesu. Potem przez 20 lat walczył na pierwszej linii politycznego frontu, by po aferze hazardowej wrócić tam, skąd przyszedł. Dzisiaj mówi, że trzeba iść naprzód, przeszłość zostawić za sobą.

Mirosław Drzewiecki wciąż w biegu. Trudno go złapać, tym bardziej przed świętami, a tu jeszcze dopadło go choróbsko. Zapraszali go do telewizji, musiał odmówić. Lekarz mu kazał odpoczywać, żadnych podróży do Warszawy. Skoro tak mówi lekarz... Spokojniejszy jest, nabrał dystansu.

Ma rodzinę: żonę, dwóch dorosłych synów, w maju urodzi mu się drugi wnuk. Więc ma po co i dla kogo żyć. Ale nie ukrywa: afera hazardowa to był dla niego duży cios. I szok.

- Przyglądam się zamieszaniu medialnemu towarzyszącemu zakończonemu procesowi Mariusza Kamińskiego i jego współpracowników i po raz kolejny nasuwa mi się refleksja: dziki kraj - uśmiecha się porozumiewawczo.

Zastanawia się chwilę.

- Politycy tworzący prawo w Polsce podważają wyroki niezawisłego sądu! Czy to nie jest kuriozalne? Sędzia, który niedawno był bohaterem PiS, bo przecież nakazał prokuraturze dalsze prowadzenie cywilnego wątku śledztwa katastrofy smoleńskiej, z dnia na dzień przeistoczył się w "młodego karierowicza, wydającego haniebne wyroki". Czyli - orzeczenia sądu korzystne dla Prawa i Sprawiedliwości są prawe i sprawiedliwe, niekorzystne: haniebne i polityczne. Chciałbym zwrócić też uwagę na, zapomniane w tym całym zamieszaniu, ofiary Mariusza Kamińskiego i systemu stworzonego przez CBA: na złamane kariery, rozjechane życiorysy i zrujnowane zdrowie, że nie wspomnę o milionowych odszkodowaniach płaconych za "błędy" Mariusza Kamińskiego i jego ludzi. Odszkodowaniach płaconych z kieszeni podatników - nie ukrywa poirytowania.

Osobiście też pozwał Kamińskiego. Za to, że powiedział, iż Platforma miała być finansowania przez mafię, kiedy Drzewiecki był skarbnikiem.

- Proces karny wygrałem. Po czterech latach. Mariusz Kamiński został skazany na 5000 zł grzywny za pomówienie publiczne i naruszenie w bezprawny sposób moich dóbr osobistych. Drugi proces, cywilny, jest w toku. Pozwałem go, ponieważ chodzi o moje dobre imię, nie pozwolę na bezkarne oszczerstwa. Nieważne, ile czasu mi to zajmie - deklaruje.

- Ma Pan żal do Mariusza Kamińskiego? - pytam.

- To na pewno nie jest kwestia żalu. Chodzi o ekstremalne oburzenie na bezprawie. Nie można mówić o "żalu" do kogoś, kto w bezwzględny sposób, nielegalnie wykorzystując daną mu władze, używa jej do walki politycznej, wyrządzając przy tym niewyobrażalną krzywdę - tak opowiada.

- Może był Pan nieostrożny? - dopytuję jeszcze.

- Nie byłem ani ostrożny, ani nieostrożny. Nie żyję w takich kategoriach. Postępuję właściwie i czujność rewolucyjna nie jest mi potrzebna - też się uśmiecha.

Kiedy wybuchła afera hazardowa nie bał się. Wiedział, że nie ma żadnej afery, a przynajmniej żadnej, która byłaby jego udziałem.

- Poczułem raczej wściekłość. I bezsilność. Po ludzku: wściekły byłem, że coś takiego można było uszyć. Afera hazardowa została ostatecznie wyjaśniona i zamknięta przez prokuraturę jako niemająca miejsca - opowiada.

Ale kiedy wybuchła, wcale nie było łatwo.

Dziś patrzy na politykę z dystansem. I cieszy się, że nie jest w środku tej absurdalnej wojny polsko-polskiej

- Synowie są dorośli, mają dystans do polityki, ale to było jak uderzenie młotem pneumatycznym w nasze życie - wspomina.
Przeszedł przez to wszystko dzięki rodzinie, często podkreśla, że rodzina jest dla niego najważniejsza, i przyjaciołom. A także świadomości, że nie ma sobie nic do zarzucenia.

- Czasami w takich sytuacjach telefon milknie - zauważam.

- O tak, takie sytuacje to świetny test na relacje międzyludzkie. Na szczęście nie przeżyłem wielu rozczarowań. Constans został zachowany. A ci, którzy przestali dzwonić? Dziś mi ich nie brakuje - mówi. Nie tęskni do polityki?

- Większość moich przyjaciół i znajomych to politycy, więc moje życie, siłą rzeczy, kręci się wokół polityki. Wszystkie nasze spotkania zaczynają się i kończą polityką. Nie mam więc okazji, żeby zatęsknić. Bywa też tak, że jestem zadowolony, iż mogę patrzeć na to wszystko trochę z boku, że nie jestem w środku wojny polsko-polskiej: to ułatwia obiektywny punkt widzenia - zauważa.

Inna rzecz, że Platforma jest już inna niż kiedyś.

- Wszystko się zmienia, świat idzie naprzód, więc również Platforma przez lata ewoluowała, zmieniała się i trudno się temu dziwić. To naturalna kolej rzeczy.

On po odejściu z polityki wrócił tam, skąd do niej przyszedł. Prowadził przecież firmy, więc wrócił do biznesu. Nie było łatwo, 20 lat był liniowym zawodnikiem w polityce, ale rodzinne firmy, które miał ze wspólnikami, trwały. Tyle że czasy są inne, inna Polska, więc musiał się tego biznesu uczyć trochę od nowa. Wciąż zapraszają go do telewizji, udziela wywiadów. Komentuje bieżące sprawy polityczne, jako były minister sportu, często wypowiada się na temat sportu i sportowców. Proszą, żeby przyszedł, jeśli ma czas - nie odmawia. Tyle że żyje poza czynną polityką.

Jego historia zatoczyła koło.

Bo też Drzewiecki do polityki przyszedł z biznesu i nad piłkę nożną, ulubioną dyscyplinę dworu Donalda Tuska, preferuje golf, sport bardziej snobistyczny i elegancki. Drzewiecki, który dwa razy znalazł się na liście najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost", urodził się w tej samej wsi co Waldemar Pawlak: Modelu w gminie Pacyna w powiecie gostynińskim. Od małego miał żyłkę do biznesu i uchodził za dzieciaka, który doskonale liczy pieniądze. Rodzice ministra przez 40 lat prowadzili sklep spożywczy w Łodzi. Mały Mirek najpierw ważył towary, potem obliczał ceny zakupów, ale jak przystało na człowieka zapobiegliwego, pieniędzy zarobionych w sklepie rodziców nie wydawał, a wpłacał na książeczkę oszczędnościową. W szkolnych konkursach na mistrza oszczędzania zawsze zajmował pierwsze miejsce, więc już jako student chętnie ruszał na saksy, bo zawsze można z nich było przywieźć jakąś konkretną walutę. W 1977 roku przywiózł 3 tysiące dolarów. Marzył mu się fiat mirafiori, ale zwalczył pokusę i kupił za tysiąc dolarów malucha. Ci, którzy znają Drzewieckiego jeszcze z czasów łódzkich, nie mają wątpliwości, że to człowiek, który doskonale radzi sobie w biznesie. Razem z Andrzejem Pawelcem, znanym łódzkim biznesmenem, zakładali w Łodzi Klub Kapitału Łódzkiego, który był miejscem spotkań miejscowych biznesmenów. Bo w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rodził się prywatny biznes, Drzewiecki założył firmę krawiecką: szył ubrania, produkował dodatki odzieżowe, dzianiny, sprowadzał tkaniny z Dalekiego Wschodu. W najlepszych latach jego firma zatrudniała prawie pół tysiąca pracowników. Interes szedł doskonale, więc Drzewiecki otworzył jeszcze restaurację Wiedeńską przy prestiżowej łódzkiej ulicy: Piotrkowskiej.

Ale na biznesowych interesach ministra sportu jest kilka rys, których ukryć się nie da. W 1998 roku w należącej do niego firmie, która zajmowała się haftem komputerowym, policja znalazła 400 wykrojów dresów i czapek z logo znanych marek, a na dodatek 160 dyskietek z zapisem tych znaków. Drzewiecki tłumaczył, że nic o sprawie nie wie. Twierdził, że zlecenie miała przyjąć zatrudniona w firmie na pół etatu rencistka. Sąd przyznał rację Drzewieckiemu. Rencistka zapłaciła grzywnę. Na domiar złego jego kawiarnię Wiedeńską upodobali sobie ludzie z łódzkiego półświatka, a w mediach pojawiły się informacje, że on sam doskonale zna bossów łódzkiej ośmiornicy. Jeden z przestępców Maciej W. pseud. Waluś miał nawet powiedzieć prokuratorowi, że osobiście sprzedawał Mirosławowi Drzewieckiemu działki kokainy.

Drzewiecki stanowczo zaprzeczał tym rewelacjom i twierdził, że nigdy nie kupował kokainy od "Walusia". Ale, widać zniechęcony sugestiami, jakoby miał się bratać z przestępczym półświatkiem Łodzi, zamknął restaurację przy ul. Piotrkowskiej. Jeden z łódzkich dziennikarzy przypomina o jeszcze jednej biznesowej inwestycji ministra Drzewieckiego: kupnie miejscowej gazety "Wiadomości Dnia". - Na kolegium redaktorskim zapewniał, że zamierza w gazetę inwestować, że nie będzie jej sprzedawał. Oczywiście sprzedał - opowiada dziennikarz. I dodaje, że Drzewiecki to typowy biznesmen: miły i sympatyczny wyłącznie dla tych, którzy mogą mu się przydać. Nieprzydatnych ignoruje. Ale w Łodzi był zawsze człowiekiem szanowanym.
Trudno się więc dziwić, że w końcu ręce wyciągnęła po niego polityka. Drzewiecki, prawnik z wykształcenia, zaczynał w Kongresie Liberalno-Demokratycznym. W wyborach do Sejmu pierwszej kadencji Kongres potrzebował na swoje listy dynamicznych przedsiębiorców. Drzewiecki pasował jak ulał. - Był bardzo aktywny, organizował mecze oldbojów, grywał w piłkę z Janem Krzysztofem Bieleckim, przewodniczącym KLD, więc zaproponowano mu kandydowanie z okręgu łódzkiego - opowiada jeden z polityków PO.

Razem grywali na stadionie jego ulubionego Widzewa Łódź, któremu od najmłodszych lat Drzewiecki kibicował. Gdy Widzew w drugiej połowie lat 90. święcił triumfy, przyszły minister sportu często bywał na trybunach jako gość honorowy. Oglądał spotkania z tzw. gabinetu prezesów, w którym zawsze podczas meczów organizowano wystawny bankiet. W gabinecie prezesów bywali ludzie z prawej i lewej strony sceny politycznej, bo oprócz Drzewieckiego Widzewowi kibicował też Leszek Miller. Huczne bankiety ze stadionu przenosiły się zwykle do siedziby łódzkiego SPATiF-u, którego współwłaścicielami byli prezesi Widzewa. A na stołach, oprócz dobrych trunków, nie mogło zabraknąć kiszonych ogórków, których Drzewiecki jest smakoszem.

- To prawda, zawsze kupował je w dużych ilościach do hotelu sejmowego. Ogórki jedliśmy wszyscy, ale on zawsze płacił za nie sam - opowiadał mi swego czasu poseł Stefan Niesiołowski, krajan Drzewieckiego, bo jak on mieszka w Łodzi. - Drzewiecki to człowiek niesłychanie otwarty, towarzyski, bardzo łatwo nawiązuje kontakty z innymi - charakteryzował byłego ministra sportu poseł Niesiołowski. Potrafi być duszą towarzystwa. Sympatyczny, uśmiechnięty, szybko zyskuje sympatię innych. To on podczas kolacji czy lunchów pierwszy sięga po rachunek i płaci zarówno za panie, jak panów. Jako jeden z najbogatszych posłów, miłośnik cygar, markowych garniturów i właściciel apartamentu na Florydzie zawsze wie, jak się zachować.

Po Kongresie Liberalno-Demokratycznym przyszedł czas na Unię Wolności, a potem na Platformę Obywatelską. 13 stycznia 2006 r. Drzewiecki został rzecznikiem w gabinecie cieni PO odpowiedzialnym za sport. Pełnił też funkcję skarbnika partii. A od 16 listopada 2007 r. - ministra sportu i turystyki w rządzie Donalda Tuska. Ale w Sejmie Drzewiecki nie był zbyt aktywny: w ciągu 12 lat posłowania zaledwie czterdzieści razy wypowiadał się z trybuny sejmowej, zgłosił cztery interpelacje i dwa zapytania poselskie do ministrów. Co niektórzy dziwili się, że przyjął tekę ministra, bo robota nigdy nie paliła mu się w rękach. Ale jego zwolennicy podkreślają, że bardzo się rozwinął. Przeprowadził twardą ręką przygotowania do Euro 2012 i to on tak naprawdę wziął się do realizacji projektu "orliki". Ministerstwo sportu to był jego żywioł, świetnie się tu czuł, świetnie dogadywał ze sportowcami. Nie wszyscy jednak są tak euforyczni w ocenie dokonań ministra Drzewieckiego. I wyliczają jego wpadki: Pierwsza, chyba najbardziej dotkliwa, to szumne zapowiedzi zrobienia porządków w PZPN, które zakończyły się totalną klęską ministra. Druga: horrendalne nagrody przyznane szefom spółki PL 2012. Jest jeszcze kilka pomniejszych i mały skandal obyczajowy, bo chyba tak można nazwać informacje o tym, że Nowy Rok 2000 Drzewiecki spędził w stanowym areszcie na Florydzie. Jak wynika z notatek tamtejszej policji: za pobicie żony, którą chwycił za szyję, a potem rzucił na ziemię.

Ale burze wokół osoby Mirosława Drzewieckiego nie szkodziły mu zbytnio. Był cały czas przy Tusku. Jako skarbnik czuwał nad finansami partii i wiedział o nich wszystko. To przez jego ręce przechodziło tysiące faktur w czasie kampanii wyborczych. Znał się na biznesie, wiedział, jak co załatwić. Zawsze można się było do niego zwrócić z prośbą o radę i zawsze poradził.

Pozwałem Mariusza Kamińskiego, ponieważ chodzi o moje dobre imię, nie pozwolę na bezkarne oszczerstwa

Dała mu radę dopiero afera hazardowa. Przypomnijmy, aferę ujawniono 1 października 2009 po opublikowaniu przez "Rzeczpospolitą" artykułu Cezarego Gmyza i zawartych w nim stenogramów nagrań rozmów szefa klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Zbigniewa Chlebowskiego z biznesmenem z branży hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem, które prawdopodobnie zostały uzyskane z Centralnego Biura Antykorupcyjnego. W rozmowach uczestniczyli też m.in. lobbysta Jan Kosek i znajomi Chlebowskiego, pośredniczący w umawianiu spotkań. Według stenogramów Sobiesiak twierdził, że w tej sprawie rozmawiał również z ministrem sportu i turystyki Mirosławem Drzewiecki

Rozmowy dotyczyły projektowanego art. 47a ust. 2 ustawy, który wprowadzał do 31 grudnia 2015 m.in. 10 proc. dopłaty na cele sportowe dla kasyn, salonów gier i automatów od niskich wygranych. Dopłata miała być w części przeznaczona na budowę Narodowego Centrum Sportu. CBA złożyło doniesienie do prokuratora generalnego w sprawie "zagrożenia interesu ekonomicznego Państwa w związku z przygotowywaniem projektu ustawy o zmianie ustawy o grach i zakładach wzajemnych", prognozując ewentualne straty budżetu państwa z tytułu nieobjęcia automatów o niskich wygranych dopłatą, na 469 mln zł. 2 października na stronach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów opublikowano kalendarium prac prezesa Rady Ministrów w związku z informacjami o nieprawidłowościach związanych z rządowymi pracami nad projektem zmian ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych.

Drzewiecki na specjalnie zwołanej konferencji prasowej musiał się tłumaczyć ze swojego udziału w aferze hazardowej i znajomości z Ryszardem Sobiesiakiem, biznesmenem żywo związanym z kasynami i wszystkim, co obok nich. Drzewiecki twierdzi, że Sobiesiaka zna jakieś 10 lat, czasami zamienią ze sobą kilka zdań i tyle. Nie wie nawet, gdzie tamten mieszka, chociaż sam gościł Sobiesiaka u siebie w domu. Na pytanie dziennikarzy, co taki biznesmen robił w domowym zaciszu ministra sportu, Drzewiecki odpowiedział, że przywiózł mu kije golfowe z Ameryki, bo w Polsce dobrych nie ma.

Chyba nie przekonał premiera, sam podał się do dymisji. I na jakiś czas zniknął z polityki. Mówiło się, że może wróci na Wiejską, ale w 2011 nie ubiegał się o ponowny wybór do Sejmu. Tego samego roku umorzono śledztwo w sprawie afery hazardowej.

W jednym z pierwszych wywiadów, jakiego udzielił Drzewiecki po wybuchu afery, zapytałam go, czy czegoś żałuje.

- Gdybym mógł cofnąć czas, to, jak każdy człowiek, w wielu sytuacjach postąpiłbym inaczej. Ale szkoda czasu i życia na rozpamiętywanie przeszłości. Trzeba wyciągnąć wnioski i iść dalej - tak odpowiedział wtedy. Dzisiaj powtarza właściwie to samo: "Najważniejsze, to żeby cały czas się w życiu uczyć. Uczyć i wyciągać wnioski".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl