Miłość z Erasmusa

Karolina Kowalska
Erasmus uczy i... łączy. Dziś to stypendium Unii Europejskiej nazywa się największym międzynarodowym biurem matrymonialnym. O Polkach, które na Erasmusie poznały mężów i bułgarsko-holenderskiej miłości stypendystów bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim pisze Karolina Kowalska

Xavier, bohater francuskiego filmu Cedrica Klapisha "Smak życia", przed wyjazdem na stypendium do Barcelony jest wystraszonym maminsynkiem bez pomysłu na życie. Rok w mieszkaniu z międzynarodowymi studentami Erasmusa uczy go samodzielności, radości życia i postępowania z kobietami. Wreszcie jedna ze współlokatorek zostaje jego dziewczyną. Zostają jedną z wielu międzynarodowych erasmusowych par. Erasmus, uruchomiony przez Unię Europejską w czerwcu 1987 roku, to najpopularniejszy program stypendialny dla studentów szkół wyższych w Europie. Co roku tysiące studentów z całej Unii wyjeżdżają na semestr lub rok akademicki na uniwersytet w innym kraju. Erasmus zapewnia im stypendium i intensywny kurs języka danego kraju. Jego obyczaje poznają już na własną rękę. Tak jak "Erasmusów" z innych krajów, z którymi dzielą akademik, notatki z wykładów i zdziwienia obcą kulturą. Co roku na takich stypendiach rodzi się mnóstwo międzynarodowych związków, które kończą się ślubem.

Związek mocno naukowy
26-letnia Ania Pinczewska, doktorantka chemii na Uniwersytecie w Southampton, śmieje się, że poznany na Erasmusie Ross pomógł jej podjąć jedną z najważniejszych decyzji zawodowych. Poznali się w pubie, miesiąc przed końcem jej stypendium na Uniwersytecie w Loughborough w Środkowej Anglii. - Przez następny miesiąc widywaliśmy się niemal codziennie, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że nic z tego nie będzie. Przynajmniej ja tak myślałam - przyznaje Ania, od kilku miesięcy zaręczona z Rossem.

Nie wiedziała, że po powrocie do Polski nie będzie mogła zapomnieć Anglika. I że kiedy odwiedzi ją miesiąc później w rodzinnym Poznaniu, poczuje do niego coś więcej niż sympatię. - To przypieczętowało moją decyzję o studiach doktoranckich w Wielkiej Brytanii. Co prawda z Erasmusa wróciłam zachwycona tamtejszymi metodami badawczymi i możliwościami, jakie dawały brytyjskie programy naukowe, ale nadal coś trzymało mnie w kraju - byłam związana z mężczyzną, który nie chciał opuszczać Polski. Dzięki Rossowi zdałam sobie sprawę, że w moim związku nie wszystko układało się tak, jak powinno. Zdecydowałam się na rozstanie - opowiada Ania. Następnego dnia złożyła podanie o przyjęcia na studia doktoranckie w Southampton.

Zamieszkała tam dwa lata temu, najpierw sama, potem z Rossem. Dziś, kiedy wracając po kolejnym ciężkim dniu w laboratorium, wtula się w męskie ramię brytyjskiego narzeczonego, czuje się spełniona i szczęśliwa. - Gdyby nie on, nie rozpracowywałabym dziś substancji, z których produkowane są elektrody do urządzeń dla diabetyków, nie uczestniczyłabym w czymś tak fascynującym - mówi. Choć tego, że robiłaby doktorat, akurat jest pewna. Stypendium "Erasmusa" od początku do końca traktowała jako inwestycję w wiedzę.

- Nie spodziewałam się spotkać tam miłości. I choć wokół mnie co chwila pojawiały się nowe pary, byłam skoncentrowana na nauce - mówi. W Sout-hampton nie czuje się obco. Oprócz niej studiuje tu około 20 Polaków i regularnie robią sobie polskie wieczorki. Ross przywykł już do brzmienia polskiego języka, ale nie próbuje się go uczyć. Owszem, rozumie pojedyncze słowa, przydatne podczas pobytów w Polsce. Na przykład bigos, który - to już wie - musi koniecznie zrobić babcia lub mama.

Miłość Polki i Rumuna
Kulinarną polską tajemnicę przekazała mężowi także Ania Nicolau, od roku pracownica Instytutu Polskiego w Bukareszcie. Za pięć miesięcy na świat przyjdzie jej pierwsze dziecko, którego płeć wciąż pozostaje tajemnicą. Za to znane jest obywatelstwo: polsko-rumuńskie. Potomek to owoc erasmusowej miłości Ani i Costine'a. Uczucia, które zaczęło się w Sofii i przetrwało trzy lata związku na odległość, żeby rozkwitnąć w Rumunii, gdzie Ania mieszka od roku.

Wyjeżdżając w 2005 roku na stypendium na Uniwersytet Sofijski, prędzej spodziewałaby się poznać Bułgara. Ale Rumuna? Nigdy w życiu. Był listopad. Dwa miesiące wcześniej Ania, studentka III roku bibliotekoznawstwa i informacji naukowej na Uniwersytecie Warszawskim, przyjechała do Sofii na stypendium Sokrates Erasmus. Wieczorem koleżanka z Kazachstanu, stażystka w sofijskiej firmie, wyciągnęła ją na imprezę. Atmosfera zabawy, mnóstwo ludzi, a gdzieś między nimi wielkooki brunet. - Przyglądał mi się przez cały czas, ale nie odważył się podejść. Ja także zwróciłam na niego uwagę, ale wyznaję zasadę, że to mężczyzna powinien odezwać się pierwszy. Już wychodziłam, kiedy podbiegł i zapytał, czy jeszcze się spotkamy. Wbrew moim zasadom dałam mu numer telefonu - wspomina Ania. Dwa dni później z rozpalonymi policzkami wracała ze spotkania z Costinem.

Na spacerze po Sofii okazało się, że przyciągnęło ich coś więcej niż atrakcyjność fizyczna. Przegadali kilka godzin. - Wiedziałam, że zakochałam się na amen i już nic nigdy nie będzie takie samo - mówi. Zanim dwa dni później Costine wrócił do Rumunii, przegadali jeszcze jeden wieczór. Potem zostały im telefony, SMS-y i mejle. Znów spotkali się dopiero w sylwestra, potem w lutym. Ale już wtedy, umęczeni nocnymi podróżami z Bukaresztu do Sofii i z Sofii do Bukaresztu, wiedzieli, że ich uczucie to coś więcej niż zauroczenie.

Dzisiaj Ania uważa, że na stypendium skorzystała najbardziej, jak to możliwe. Nie tylko poznała męża (z Costinem pobrali się w grudniu), zwiedziła Bałkany, ale i skorzystała naukowo. Uniwersytet w Sofii prowadził świetne zajęcia z zakresu nowoczesnych baz danych. Wiedza i umiejętności tam zdobyte procentują do dziś.

Kiedy we wrześniu 2005 roku wylądowała na lotnisku w Sofii, nie spodziewała się Wersalu. - Sofia na obrzeżach wygląda gorzej niż Warszawa, ale centrum jest wspaniałe. Szybko okazało się, że to bardzo tanie miasto, a za stypendium w wysokości 260 euro miesięcznie Ania może sobie pozwolić nie tylko na opłacenie akademika i podręczników, ale całkiem wystawne życie. - Kiedy znajomym na Erasmusie w Holandii z o wiele wyższego stypendium ledwo starczało na zakwaterowanie, ja mogłam sobie pozwolić na podróże i codzienne jedzenie na mieście - opowiada pani Nicolau.

A jeść było gdzie. W dzielnicy Studencki Grad, przypominającej ogromny kampus, można przebierać w pubach, kafejkach i restauracjach. W mieście pełnym studentów trudno było narzekać na samotność. Z Costinem od początku rozmawiali po angielsku. Teraz, kiedy Ania mieszka w Bukareszcie i z racji pracy zmuszona jest do używania rumuńskiego, coraz częściej porozumiewają się językiem Costine'a.

Jak poznałem waszą matkę
27-letnia Beata Aanstoot (z domu Czapska) po niderlandzku mówi już na poziomie średnio zaawansowanym. Tak głosi jej holenderski certyfikat językowy - odpowiednik brytyjskiego First Certificate. Odkąd półtora roku temu zaczęła uczyć się ojczystej mowy Arend-Jana, coraz rzadziej używają angielskiego. Od sierpnia na niderlandzki przejdą pewnie na dobre - wprowadzają się bowiem do swojego pierwszego domu Deventer pod granicą niemiecką, a Beata zaczyna pracę w holenderskiej firmie. Na razie załatwia dokumenty i wspomina podróż poślubną w Rzymie.
Historia erasmusowej miłości Aanstootów znana jest w dwóch wersjach - romantycznej (Arend-Jana) i pragmatycznej (Beaty). Pierwsza głosi, że poznali się już na litewskim lotnisku, podczas zbiórki międzynarodowych studentów informacji naukowej przed turnusem Szkoły Letniej 2005. Druga, że do wzajemnej prezentacji doszło dopiero na zajęciach, a sprowokowało ją "bezczelne gapienie się Arend-Jana". - Postanowiłam zapytać tego Holendra, dlaczego tak uporczywie się na mnie gapi. Podeszłam i nawiązałam rozmowę - wspomina Beata. O tym, że zostanie żoną rok starszego studenta Saxion Hoge-school w Deventer, dowiedziała się dwa dni później.

- Bez przerwy robił mi zdjęcia. Zapytałam, czy nie lepiej uwieczniać zabytki. "W końcu widzimy się pierwszy i ostatni raz". A on mi na to, że chce kiedyś pokazać naszym dzieciom, jak ich mama wyglądała w wieku 23 lat - relacjonuje pani Aanstoot. - Moja reakcja? Parsknęłam śmiechem! Jednak kiedy po dwóch tygodniach mieli się rozstać, było jej żal. Przez następne dwa tygodnie pisała do Arend-Jana mejle, których on nie odbierał, bo akurat był na wakacjach. Kiedy wrócił, odpisał na wszystkie. Od tego czasu codziennie przez trzy godziny rozmawiali przez Skype'a, mejlowali, wysyłali SMS-y.

Spotkali się dopiero w październiku, na ślubie kuzyna Beaty. Wtedy dowiedziała się, że Arend-Jan stara się o stypendium Erasmusa na Uniwersytecie Warszawskim. W lutym na pół roku miał zamieszkać w Warszawie. - Od tego czasu nasz związek stał się faktem, a ja zdałam sobie sprawę z siły tego uczucia. Kiedy na sylwestra odwiedziłam Jana w Holandii, byłam przedstawiana jako jego dziewczyna - mówi Beata. Chociaż na Okęciu wylądował w samym środku srogiej zimy, Warszawa jawiła się Arend-Janowi jako raj na ziemi. Nareszcie był z Beatą i jego szczęścia nie był w stanie zmącić ani dwudziestostopniowy mróz, ani odległość między jego mieszkaniem na Bródnie a domem Beaty w Rembertowie. Zajęcia na Wydziale Bibliotekoznawstwa traktował jako miły, choć kształcący, przerywnik w spotkaniach z ukochaną.

- Następne trzy lata wspominam jako bezustanne podróże między Holandią a Polską i codzienne, kilkugodzinne rozmowy przez Skype'a. Im dłużej się znaliśmy, tym bardziej potrzebowaliśmy swojej obecności. Nie było mowy o znudzeniu - opowiada pani Aanstoot. Przez ostatni rok widziała się z Arend-Janem w każdy weekend. - W piątek o 16.15 wsiadałam w samolot i wracałam w niedzielę o 23. W lutym tego roku, w przypływie irytacji, zapytałam go, jak długo będziemy jeszcze tak jeździć tam i z powrotem. A on wyjął telefon i zapytał: "Lato ci pasuje? To weźmy ślub" - śmieje się Beata. Zaręczyli się 30 kwietnia w Budapeszcie, a szóstego czerwca, w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej w Rembertowie, zostali małżeństwem.

Uczucie po warszawsku
Ich ślub po trzech latach sprowadził do Warszawy Sjoerda Grobbena i Petyę Petkovą, miłosnych beneficjentów stypendium na UW i serdecznych przyjaciół Aastoonów.

Sjoerd do Polski przyjechał za Arend-Janem. Chciał na własne oczy przekonać się, co takiego mają w sobie Polki, że potrafią doprowadzić do szaleństwa tak zrównoważonego człowieka. Jego sercem zawładnęła jednak Bułgarka. - Poznaliśmy się w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie spędzałem dużo czasu, pomagając Arend-Janowi w konstruowaniu strony internetowej uczelni. Na dole, w kawiarence, umówiłem się z Bułgarką, poznaną rok wcześniej na Litwie. A ona przyszła z Petyą. Był 15 lutego, dzień po walentynkach - opowiada Sjoerd, od półtora miesiąca mieszkaniec bułgarskiego Brodna, gdzie przeniósł się, by być blisko Petyi. Tamtego popołudnia nie mogli się ze sobą nagadać, ale kiedy całe towarzystwo wznosiło ostatni toast drinkiem "Teraz Polska", nie wymienili się telefonami.

- Widywaliśmy się przy różnych okazjach, zawsze było miło, ale dopiero 14 kwietnia, równo po dwóch miesiącach, zdaliśmy sobie sprawę, że łączy nas coś więcej. Tego wieczoru bawiliśmy się w nieistniejącym już klubie Czarny Lew na Dobrej. Tańczyliśmy i nagle zaczęliśmy się całować. Od tego momentu byliśmy nierozłączni - wspomina Sjoerd. Byli nierozłączni, ale mieli poczucie tymczasowości. Obojgu wydawało się, że po powrocie z Warszawy łatwo o sobie zapomną. Przeliczyli się. Już ostatnia noc w Polsce zapowiadała, że rozstanie nie będzie łatwe. - Siedzieliśmy przy moście Świętokrzyskim, obserwując wschód słońca i myśleliśmy o tym, jakie to straszne, że się rozjeżdżamy. To był moment niezwykle wzniosły - przyznaje Sjoerd. Tej nocy obiecał Petyi, że odwiedzi ją w Grecji, gdzie wybierała się dwa miesiące po powrocie z Warszawy. To tam uświadomili sobie, że erasmusowe uczucie to coś trwałego.

Przez następne trzy lata kursowali między Holandią, gdzie Sjoerd zdążył skończyć studia biznesowe na Uniwersytecie Saksońskim, a Bułgarią. Wreszcie zdecydowali się razem zamieszkać. Na początku maja Sjoerd wprowadził się do mieszkania Petyi w Brodnie. Pracuje jako handlowiec w belgijskiej firmie - To kolejny krok. Stawiamy go ostrożnie, pełni obaw, czy się uda. Na razie jest lepiej, niż moglibyśmy sobie życzyć - uśmiecha się Holender. O małżeństwie na razie nie myślą. Ale wcale go nie wykluczają. - Tym bardziej że Erasmus na warszawskim Wydziale Bibliotekoznawstwa wygenerował już tyle ślubów - żartuje Sjoerd.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl