Mikołaj Trzaska: Nie mam wrodzonego talentu. Nigdy nic nie przychodziło mi łatwo i chyba to właśnie najbardziej mnie kręciło

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Mikołaj Trzaska z Jackiem Olterem na pianinie i Olem Walickim na kontrabasie
Mikołaj Trzaska z Jackiem Olterem na pianinie i Olem Walickim na kontrabasie archiwum prywatne
Za każdym razem, kiedy biorę saksofon – mam opór, a ten pierwszy dźwięk jest taki straszny... Mam wrażenie, że cały czas się przedzieram przez jakiś mur. Czasem on jest z cegieł, a czasem to są jakieś splątane chaszcze. Chęć bycia w tym, przechodzenia przez te różne przeszkody, czyni tę moją pracę najbardziej atrakcyjną – mówi Mikołaj Trzaska, saksofonista, klarnecista, kompozytor, autor muzyki do filmów Wojciecha Smarzowskiego.

Opublikowałeś właśnie 630 stron autobiografii, a raczej wywiadu rzeki pt. „Wrzeszcz!”. I tak jak cesarz Józef II po premierze „Uprowadzenia z seraju” miał jakoby powiedzieć: „Za dużo nut, Mozart”, to ja zapytam: Nie za dużo słów, Trzaska?

Tak naprawdę było tego jeszcze o 200 stron więcej, ale ostatecznie udało się to skrócić. To, że ta książka jest takim ciągiem, słowotokiem, wynika nawet nie z mojego gadulstwa, ale przede wszystkim z chęci pozbycia się tego bagażu, z którym żyję. Balastu, który niosłem.

Jest taki moment, kiedy po pięćdziesiątce patrzysz, że coś osiągnąłeś, masz tak zwany dorobek, ale i masz już do tego dystans, możesz to ocenić. W pewnym sensie, ja to wszystko z siebie po prostu musiałem wyrzygać. I po tym wszystkim czuję autentyczną lekkość, bo oczyściłem stajnię Augiasza. To było mi potrzebne, a Czytelnik… mnie nie interesuje.

Nie dbam o opinie Czytelnika – szczególna to reklama własnej książki. Gdybyś jednak był zainteresowany, to w moim odbiorze „Wrzeszcz!” to przede wszystkim opowieść o karierze, a jednocześnie kompleksie chłopaka z ASP, który zaczął grać na flecie prostym w zespole reggae, a potem przerzucił się na saksofon i znalazł się w Miłości, najbardziej obiecującym zespole młodego polskiego jazzu. Potem jeszcze osiągnął sukces solo, grał ze światowymi tuzami muzyki improwizowanej, ale cały czas, gdzieś z tyłu głowy, czai mu się myśl, że ktoś podejdzie i mu powie: Wiesz, Mikołaj, ale ta twoja technika to jednak nie do końca przekonuje.

I tak będzie zawsze. Do końca życia będę miał taką część, która myśli, że ta moja technika to tak nie do końca... A co do kariery, to nigdy w ten sposób nie myślałem o swojej drodze, i mam nadzieję, że nie pomyślę.

Słowo „kariera” zawsze mi się kojarzy z taką „krótką piłką”, która polega na tym, że gdzieś w świecie marketingowym wynurzasz się na powierzchnię, a potem już jesteś znany tylko z tego, że jesteś znany. Dla mnie to oznacza niebezpieczeństwo, a nie powód do dumy.

Kiedy spoglądam na tę swoją drogę twórczą z lotu ptaka, bo zdarza mi się też tę książkę czytać, to widzę opowieść o kimś, kto chciał mieć fajną historię w życiu i różnie kombinował. Różnych trudności jest tam rzeczywiście wiele, aż mi czasem żal tego bohatera, że on taki biedny. W co on się wpieprzył? Co nim kierowało, że rzucił wszystko: szkołę plastyczną, fajną pracownię i postanowił być muzykiem. Zadziwia mnie ta irracjonalność. Jestem za nim całym sercem, a z drugiej strony uważam, że to jakiś wariat, kompletnie nieodpowiedzialny facet. Jak myślę o tym teraz, jako pięćdziesięciolatek, to drugi raz bym się na to nie poważył. Chociaż – nigdy nie wiadomo.

Uciekłeś od pytania o kompleks samouka.

Z tym samoukiem to nie jest do końca prawda. Chciałbym być genialnym samoukiem, ale mam zbyt wielu mistrzów, żeby móc tak siebie nazywać. Harmonii uczył mnie Leszek Możdżer. Grałem z największymi saksofonistami świata. Zgoda, moja technika nie jest z gatunku tych, o których mówi się, że można nią wyrównać ścianę, czy wykończyć fugę w łazience. Ona jest bardzo osobista. Jak patrzę teraz na to, co robię, jak nagrywam płyty, to myślę sobie, że ta technika stała się moim językiem. I chwała Bogu, bo dzięki moim nauczycielom mogłem ten język rozbudowywać, wzbogacać.

Artystyście bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę maniery. Nauczysz się czegoś prostego albo efektownego, a potem tym czymś efektownym puszczasz „pył w głaza” i myślisz, że to ci zostanie do końca życia. Ale czas się zmienia.

Ty robisz się coraz starszy i zostajesz z tym jednym gadżetem, z jedną rzeczą, która przestała się już podobać. Dlatego, pracując, musisz wytworzyć język, który będzie na tyle uniwersalny, że się będziesz mógł kontaktować z innymi. Wtedy jest szansa, że ten język będziesz rozwijał. I to jest największy skarb tej pracy. Może jestem zarozumiały, ale uważam, że mnie się to udało.

Jest takie klasyczne pytanie, zadawane artystom: Jaki procent tego, co osiągnąłeś, zawdzięczasz iskrze bożej, a jaki ciężkiej pracy? Co Ty byś na nie odpowiedział?

Jeżeli iskrą bożą jest miłość do grania, to mnie się wydaje, że to jest najważniejsze. Przyznam się szczerze: jestem beztalenciem.

Nie mam wrodzonego talentu, który byłby mi pozwolił usiąść przed fortepianem i od razu zagrać coś świetnie. Nigdy nic nie przychodziło mi łatwo i chyba to właśnie najbardziej mnie kręciło. To mnie prowokowało i nadal prowokuje.

Do dzisiaj granie na saksofonie przychodzi mi z trudem. Za każdym razem, kiedy go biorę – mam opór, a ten pierwszy dźwięk jest taki straszny... Mam wrażenie, że cały czas się przedzieram przez jakiś mur. Czasem on jest z cegieł, a czasem to są jakieś splątane chaszcze. Chęć bycia w tym, przechodzenia przez te różne przeszkody, czyni tę moją pracę najbardziej atrakcyjną. Może można to nazwać talentem, ale ten talent jest poza mną. On leży bardziej w moim pragnieniu niż w moich możliwościach.

W kilku miejscach książki mówisz, że żałujesz przerwanych studiów w ASP. Czy to znaczy, że widziałbyś dla siebie inną ścieżkę?

Dwa lata temu, kiedy udzieliłem tego wywiadu, wielu moich przyjaciół robiło akurat doktoraty albo magisterki po latach. Pomyślałem, że przyjdzie pewnie taki moment, że nie będę miał tyle siły, ile teraz mam, żeby dmuchać w ten saksofon – bo to jest praca fizyczna – i kiedy będę chciał się podzielić tym, co przeżyłem. Więc uznałem, że szkoda, że nie skończyłem studiów, bo wtedy mógłbym się przytulić do jakiejś uczelni. Oczywiście, za chwilę mi ta myśl przeszła, bo mam tyle atrakcyjnej pracy, że na nic innego nie starczyłoby mi czasu. A jednak i bez dyplomu w końcu stałem się nauczycielem akademickim.

Jak to ci się udało?

Profesor Przylipiak, którego w Gdańsku znają wszyscy bywalcy DKF-ów, zaczepił mnie po jakimś moim spotkaniu na Festiwalu Filmów w Gdyni, które dotyczyło muzyki filmowej, i zapytał, czy bym nie chciał popracować ze studentami. Ja na to, że przecież nie mam wykształcenia, a on, że słyszał, jak mówię, i uważa, że się nadaję. Właściwie zmusił mnie do tego, za co jestem mu bardzo wdzięczny.

Gdzie można postudiować u Mikołaja Trzaski?

Na Uniwersytecie Gdańskim, na filmoznawstwie. Uczę podstaw udźwiękowienia filmu: czym się różni dźwięk filmu od muzyki w filmie, co ta muzyka znaczy, jakie są jej sensy...

Kolejny chyba ważny dla Ciebie motyw, bo często powraca na kartach książki, to ojciec i obawa, by nie dać mu okazji do wypowiedzenia sakramentalnego: „A nie mówiłem? Trzeba było się trzymać ASP”. Z jednej strony przedstawiasz Andrzeja Trzaskę jako niesztampowego artystę, wyluzowanego ojca, którego koledzy Ci zazdrościli, a z drugiej strony, jest to taka figura surowego sędziego, rzekłbym wręcz nieco mroczna.

Dziękuję, że zwróciłeś na to uwagę.

Ojciec jest bardzo ważną postacią w moim życiu. Od czasu, gdy postanowiłem, że nie będę artystą wizualnym, a na pewno nie będę malarzem, cały czas ciosał mi kołki na głowie. Nie wierzył we mnie, chociaż... nie wiem, czy rzeczywiście nie wierzył. Myślę, że on poddawał mnie próbie.

To jest fenomenalne, że on nie potraktował mnie jak gówniarza, tylko kogoś, z kim można toczyć pojedynek. Oczywiście, ja w swojej młodzieńczości nie dostrzegałem w tym jego troski. A potem i jemu nie było łatwo, bo przecież był bardzo przeciwny, żebym grał na tym saksofonie.

Kiedy – mimo tej swojej dziwności, amatorstwa – zacząłem osiągać na tym polu sukcesy, nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje. Był zdezorientowany, trochę zły. Ten czas, kiedy udzielałem tego wywiadu do książki, to są ostatnie lata życia ojca i tak naprawdę byliśmy wtedy ze sobą bardzo blisko. Wszystko, co tam mówię, mówię, widząc go ze wszystkimi plusami i minusami, ale doceniając każdy jego element. I jednocześnie, stojąc w obliczu tego, że kończy się ktoś, z kim byłem bez przerwy w stanie „zapasów”. Ktoś, komu musiałem ciągle coś udowadniać. A zarazem udowadniałem coś sobie.

Był twoim źródłem napędu.

Tak, totalnym źródłem napędu. Im bardziej on mówił, że się do tego nie nadaję, tym bardziej ja się starałem udowodnić mu, że się myli. Teraz nie ma go już od roku i naprawdę mi go brakuje.

O mamie opowiadasz znacznie mniej.

Tak, o ojcu jest więcej, o matce mniej. W gruncie rzeczy oni byli oboje bardzo podobni. To ludzie, którzy realizowali się przez pracę. Przy czym to nie było takie pokolenie, które to robiło, żeby zarabiać pieniądze. Ta praca była po to, żeby mieć pasję. Mama, jako lekarz, była pasyjna do bólu. Do dzisiaj spotykam ludzi, którzy przychodzą po koncercie, i mówią: Twoja mama mnie leczyła, Twoja mama mnie uratowała, wyleczyła z astmy, z alergii. To jest fenomenalne!

Mamie zawdzięczasz też istotny rys Twojej tożsamości – żydowskie korzenie. Dowiedziałeś się o tym stosunkowo późno. Jak to jest, kiedy w pewnym momencie okazuje się, że świat, o którym może coś tam wiedziałeś, ale traktowałeś jako obcy, jest Twoim światem?

Ojciec dał mi obecność, a mama dała mi historię. Historię, której nie znam i pewnie nigdy do końca nie poznam. Łamigłówkę, której nie jestem w stanie rozwiązać.

Jeżeli ktoś dowiaduje się, że jest Żydem w wieku kilkunastu lat, co jest bardzo popularne w naszej generacji żydowskich dzieci, to musisz dochodzić do swojej historii różnymi metodami. Ale – w przypadku ludzi, których krewni przeszli Holokaust – te informacje zawsze są postrzępione. Podejrzewasz, jak to było, coś dorysowujesz. To jest tak jak u Singera, że rozmawiasz z duchami.

Trochę musisz te duchy „powywoływać”. A jeszcze, jak masz saksofon albo klarnet, to kiedy grasz muzykę żydowską, ta historia pojawia ci się nie za pomocą faktów, ale poprzez emocje. I to, że jestem muzykiem, pomogło mi odbyć tę wędrówkę naprawdę bardzo głęboko. Jestem członkiem gminy żydowskiej, nawet jestem w radzie gminy, ale nigdy nie będę bardzo religijnym żydem, bo też nie urodziłem się w tej tradycji. Nie byłem obrzezany, nie miałem bar micwy. Oczywiście, lubię przychodzić na te święta, ale to, co mnie łączy z żydostwem, to jest coś zupełnie innego.

W przypadku polskich Żydów w moim wieku to jest najczęściej pamięć Holocaustu naszych dziadków. Ale my musimy iść dalej. Kiedy mówię „my”, mam tak naprawdę w głowie Mikołaja Grynberga, który jest moim rówieśnikiem i próbuje się z tym uporać, podobnie jak ja. On pisze książki, ja gram muzykę. Ale też stoimy na stanowisku, że już dosyć tego rozdzierania szat, dosyć katowania się. Próbujemy sobie znaleźć coś fajnego w tej zabawie.

Powiedziałeś kiedyś, że trudno Ci wyobrazić sobie, że ktoś o poglądach autorytarnych może być wrażliwym odbiorcą sztuki. Naprawdę tak myślisz?

Wiem, że było wielu wybitnych artystów, a nawet filozofów, takich jak Ezra Pound czy mój ulubiony filozof Emil Cioran, którzy fascynowali się faszyzmem. Znam też swoich kolegów artystów, którzy nie ukrywają sympatii do skrajnej prawicy.

A mówiąc to, o co zapytałeś, odwoływałem się do mojego sentymentu, choć niepozbawionego dystansu, do twórczości zaangażowanej. Jak na pierwszych płytach Boba Dylana albo w niektórych utworach Coltrane’a, z czasów, kiedy on opisywał historię przemocy na tle rasowym. Myślę też o Billie Holiday. O muzyce niewolniczej, gdzieś znad Missisipi. O protestsongach wielkich artystów, choćby Jacka Kaczmarskiego.

Dziś może można się z tego śmiać, młodsze pokolenie już na to za bardzo nie reaguje, ale kiedy słyszę „Obławę” (choć to przecież nie jego tekst) czy „Źródło” – są to przepiękne rzeczy, o niezwykłej sile. Ciary idą po plecach. Muzyka, która walczy o coś, co jest na ziemi, ale która ma też kontakt z duchem – to naprawdę ma sens.

Chociaż od zakończenia działalności zespołu Miłość minęły już ponad dwie dekady, nadal jest trochę tak, że kiedy mówimy Trzaska, myślimy od razu – Tymon. Jakoś to się do Ciebie przykleiło. Denerwuje Cię to?

Był czas, że mi to przeszkadzało, ale teraz – nie. Takiego przyjaciela nigdy później już nie miałem. My się naprawdę kochamy, mimo tej walki, tej wojny. Przeszkadza mi natomiast historia Miłości. Często słyszę zarzut, że dyskredytuję twórczość tego zespołu, chcę to z siebie zrzucić, jak coś, co mi siedzi na ramionach. I trochę tak jest.

Z perspektywy czasu oceniam, że jako muzyk byłem trochę za mało dojrzały, żeby grać w takim zespole, jak Miłość. I wiem, że środowisko jazzowe chyba do dzisiaj jest na mnie wściekłe, że taki zespół miał takiego ch...ego saksofonistę.

Dla środowiska jazzowego, które ceni sobie tradycyjny język, byłem drażniący. Nie pasowałem. Ale inaczej nie byłoby tego zespołu.

Mając w pamięci doświadczenie przyjaźni z Tymonem – tak intensywnej, inspirującej, twórczej, chwilami wręcz przekraczającej wszelkie granice – myślisz, że to jest takie doświadczenie, przez które należy przejść na pewnym etapie życia? Czy gdybyś zobaczył, że Twój syn ma takiego przyjaciela, nie próbowałbyś go trochę hamować, mówiąc mu: Pamiętaj, że jesteś osobny, nie stapiaj się za bardzo?

Stapianie się to jest cecha młodości. Ludzie się stapiają w związki. Po ślubie są sklejeni ze sobą jak dwa ślimaki. Dopiero potem zaczynają kombinować, że nie na tym polega sukces życia. Każdy prędzej, czy później musi się dowiedzieć, kim jest, jaka jest jego rola. Myślę, że to jest kapitalne, że ktoś może ciebie aż tak mocno inspirować.

Żeby się czegoś nauczyć, trzeba paść ofiarą jakiegoś absolutnego zauroczenia. Żeby się nauczyć grać dobrze jazz, trzeba znać albo wszystkie zwroty Johna Coltrane’a, albo wszystkie solówki Charliego Parkera. Trzeba paść ofiarą jakiejś kliszy, jakiegoś uwielbienia, żeby wszystko wyciągnąć od mistrza, a potem powiedzieć mu: Już mam Cię dosyć. I trzeba tego kogoś „zabić”, żeby się odsunąć. To jest absolutnie rozwojowe. A mój syn?

Mój ojciec był przerażony moim związkiem z Tymonem. Nie paliliśmy wtedy jointów, ale piliśmy zieloną herbatę i mój ojciec myślał, że to są narkotyki.

(śmiech) Ale żeby zrobić coś naprawdę, żeby taki wielki kamień przełożyć na drugą stronę albo chociaż przesunąć go o pięć centymetrów – co, jak myślę, nam się udało – to trzeba być bardzo blisko razem.

Ten wielki kamień to polski jazz?

Tak. Myślę, że Miłość w swojej dzikości dokonała pewnej przemiany w myśleniu polskiego grania jazzu. Wywołaliśmy taki mały kryzys. Mam takie wrażenie, kiedy słucham wielu płyt, które powstały po Miłości.

Wracasz do swoich płyt jako słuchacz?

Nie, do żadnych.

A gdybyś miał zrobić taki przewodnik dla młodzieży i wskazać pięć swoich najważniejszych albumów?

No dobra... „Taniec smoka” chyba. To jest płyta Miłości. Jeśli chodzi o zespół Łoskot – to albo „Sun” albo „Śmierdzące kwiatuszki”. Myślę, że płyta „Cześć cześć cześć” jest śmieszna, ale warta posłuchania. Pierwsza płyta Shofaru jest genialna, naprawdę bardzo mi się podoba. Jest też taka płyta, która się nazywa „Sleepless in Chicago” nagrana w Chicago z Devinem Hoffem i Michaelem Zerangiem i wydana na winylu. I też winyl – „Ostrich Season” z moim brytyjskim triem: Markiem Sandersem i Oliem Bricem. Aha, i może jeszcze druga płyta Irchy też jest fajna. Ta, która się nazywa „Zikaron Lefanaj”, z koncertu na festiwalu nowej muzyki żydowskiej.

A propos winyli – na czym słuchasz muzyki?

Na samochodzie. (śmiech) Nie mam czasu na to, żeby w innych okolicznościach siedzieć i słuchać. Chodzę na koncerty. Oczywiście, nie teraz, ale jak mogę, to idę na koncert. Teraz akurat miałem taki moment na barok i muzykę dawną. Może jako przeciwieństwo tego, co robię. Słucham dużo muzyki improwizowanej, szczególnie jak mogę pójść na koncert i uczestniczyć w tym na żywo. A tak to samochód i Spotify. I rzeczywiście słucham różnej muzyki. Nawet tureckiego popu, który lubię.

Czy korzystanie ze Spotify jest etyczne? Muzycy narzekają, że są tam okradani.

Nie jest etyczne, ale robię tyle nieetycznych rzeczy... Wydawało mi się, że muzycy dostają z tego jakieś pieniądze. Do wczoraj, tak naprawdę, bo zorientowałem się, że na Spotify mojej muzyki jest bardzo dużo i ma dużo odsłuchań (choć oczywiście nie tyle co Rolling Stonesi czy nawet Maryla Rodowicz), ale w życiu nie dostałem za to ani grosza. Więc coś jest nie okey.

Jak zatem widzisz przyszłość rynku muzycznego, w sytuacji gdy odchodzi się od nośników fizycznych, mniej popularni artyści nie dostają pieniędzy z serwisów streamingowych, a teraz jeszcze nie ma koncertów?

Bandcamp [muzyczny sklep internetowy, a zarazem platforma do promocji, przeznaczona głównie dla artystów niezależnych – red.] jest chyba najlepszym sposobem, żeby większość zysku zostawała dla artystów. A co do przyszłości… Nie mam pojęcia.

Kiedy ja zaczynałem, to w jednym mieście było z 10 zespołów. Teraz jest 1 000 i wszystkie grają lepiej niż tamte 10 kiedyś. Wtedy rozróżniano trzy gatunki muzyki, dzisiaj każdy z podgatunków ma jeszcze setkę swoich odcieni. Dlatego myślę, że nie wstyd jest dzisiaj mieć jeszcze jakiś inny zawód i robić muzykę dla przyjemności.

Nie zazdroszczę młodzieży, ale myślę też, że oni mają większy dystans niż my mieliśmy. Nie muszą być za wszelką cenę artystowscy i nie muszą kłaść wszystkiego na jednej szali.

A nie jest tak, że jak nie położysz wszystkiego na jednej szali, to nie masz szans na sukces?

Nie wiem. Niektórym się udaje. No i to jest sposób na to, żeby być twórcą nieuzależnionym od tego, co się tworzy. Ja musiałem położyć wszystko na jednej szali, bo nie mam talentu. Musiałem się skupić tylko na sztuce, ale są tacy, którzy są naprawdę wielkimi poetami i jednocześnie mogą pracować jako nauczyciele. Albo tacy, którzy mogą skończyć studia plastyczne i być saksofonistami. Mnie się to nie udało.

– Nie mam wrodzonego talentu. Nigdy nic nie przychodziło mi łatwo i chyba to właśnie najbardziej mnie kręciło – mówi Mikołaj Trzaska
– Nie mam wrodzonego talentu. Nigdy nic nie przychodziło mi łatwo i chyba to właśnie najbardziej mnie kręciło – mówi Mikołaj Trzaska Jacek Poremba
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Danuta Stenka jest za stara do roli?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Mikołaj Trzaska: Nie mam wrodzonego talentu. Nigdy nic nie przychodziło mi łatwo i chyba to właśnie najbardziej mnie kręciło - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl