Między kulturą stulejarzy a światem wściekłych

Witold Głowacki
Porażkę, przegraną, słabość można na swój sposób celebrować - a nawet zrobić z niej bardzo skuteczną odtrutkę na propagandę pchającą nas do wyścigu szczurów. Ale są też światy, w których celebracja słabości rodzi siły z tej zdecydowanie ciemnej strony mocy.

Przegryw. Dla pokolenia spóźnionych o dekadę polskich yuppies, zwanych przez zbytni pośpiech w kopiowaniu zachodnich kalek X-ami, zaczynającego dorosłe życie w latach 90., to wciąż całkowicie jednoznaczna obelga. Dla prawdziwych X-ów i Y-greków już niekoniecznie - tu już wokół słowa „przegryw” grają najróżniejsze melodie ironii i autoironii. Dla millenialsów i ich nie do końca jeszcze ochrzczonych przez socjologów następców, „przegryw” to już rodzaj generacyjnej filozofii.

Ale czy może być inaczej? Kolorowe magazyny o Sukcesie, Karierze i Elitach dyktujące społeczne trendy pierwszych dekad po 1989 roku dziś albo już całkowicie upadły, albo zeszły do głębokiej niszy. Od mniej więcej połowy lat dwutysięcznych polski rynek pracy nie wita niemal nikogo opowieścią o szybkiej wspinaczce drabinką kariery i powiększających się z roku na rok dochodów. Pojęcie „prekariusz” trafiło pod strzechy, a o tym, że furtką do klasy średniej nie jest niestety ani auto na raty, ani jednoosobowa działalność gospodarcza na rozkaz pracodawcy, ani kredyt hipoteczny, od czasu kryzysu 2008-2011 roku wie już pewnie gdzieś co drugie dziecko.

Porażka jest nieodłączną częścią systemu, który opiera się na dążeniu do zwycięstwa. Bo czym bez niej byłoby to zwycięstwo?

Dla większości z nas rozumiane kategoriami karierowo-finansowo-prestiżowymi „sukces” czy „zwycięstwo” to tak naprawdę najwyżej miraże. Nawet jeśli za nimi biegniemy, najczęściej natrafiamy na niewidzialne ściany. Są na to nawet całkiem twarde dane - opublikowany zaledwie 2 tygodnie obszerny (360 stron) raport OECD „A Broken Social Elevator? How to Promote Social Mobility” daje nam ponury obraz tego, jak mocno różni się rzeczywistość od neoliberalnej opowieści o świecie otwartych możliwości, w których do sukcesu wystarczą nam z grubsza chęć do nauki, ciężka praca i odpowiednia motywacja.

Otóż w krajach OECD (a mówiąc o OECD, mówimy przecież o elitarnym klubie najbardziej rozwiniętych krajów świata, którego Polska jest członkiem nadal relatywnie nowym i goniącym resztę towarzystwa), dzieci pracownika fizycznego miały w latach 2002-2014 aż ok. 50 proc szans, że będą wykonywać podobną pracę i ledwie ok 25 proc szans, że zostaną menedżerami. Z kolei dzieci menedżerów miały aż 50 proc. szans, że również będą menedżerami, za to ledwie ok 20, że będą pracować fizycznie. Wiemy zaś już wszyscy dobrze, czym różni się „średnie wynagrodzenie” od mediany wynagrodzeń - czyli rzeczywistego wskaźnika wyznaczającego poziom dochodów . I coraz trudniej nas nabierać na opowieści o długiej, ale prostej drodze do sukcesu czy o niekończącym się pościgu za społeczeństwami krajów rozwiniętych.

Nic więc chyba w tym takiego dziwnego, że w epoce, w której ostatni yuppies dawno już przeszli pierwszą falę zawałów i trzecią odwyków, klasa średnia się prekaryzuje, a ludzkość wciąż nie potrafi sobie radzić z życiową porażką, wykluczeniami i chorobami, czasem całkiem chętnie skręcamy na myślowe czy kulturowe kręte niekiedy ścieżki świadomego „przegrywa”. Razem z nami robią to ludzie z całego świata.

W globalnej popkulturze funkcjonuje już cały nurt sadcomu - czyli „smutnych komedii” czy może raczej „komedii o smutnych sprawach” - czarny humor wchodzi tu w obszary będące w tradycyjnym rozumieniu strefą niemal zupełnego tabu jeśli chodzi o komizm, choć oczywiście nie bez wielkich wyjątków - vide „Lot nad Kukułczym Gniazdem” czy „Co Gryzie Gilberta Grape’a”. To jednak nie sadcomy. Mieszczą się w tej kategorii i animowane seriale jak Netflixowy Bojack Horseman, i pełnometrażowe filmy, jak zeszłoroczne „Aż do kości”. Bohaterowie sadcomów mają naprawdę ciężkie problemy, bywają wykluczeni, chorują psychicznie. Bohaterka „Aż do kości” zmaga się z anoreksją - i ociera się o śmierć. Główna postać Bojacka Horsemana to zaś wielokrotnie przegrany degenerat z branży filmowej, z odrobiną minionej sławy na koncie - będący postacią tyleż komiczną, co obrzydliwą. Oglądając sadcom na ogół nie śmiejemy się z niczego miłego ani niewinnego. Śmiejemy się z mechanizmów społecznej opresji, z mroków ludzkiej psychiki i z dominujących kodów kulturowych, wobec których bohaterowie sadcomów stoją niemal zawsze w kompletnej kontrze. Brzmi niebezpiecznie, ale sadcom niemal zawsze zbudowany jest wokół kulturowych cienkich czerwonych linii. Zaznaczmy od razu, że twórcom sadcomów nie zawsze udaje się te linie w sposób choćby względnie gustowny przekraczać. Gdzieś tutaj zresztą znajduje się najważniejsze kryterium oceny ich jakości.

W Polsce sadcomów jeszcze się nie doczekaliśmy, nie licząc może nieśmiałych prób kilku stand-uperów i youtuberów. Mamy za to całą listę autorów i internetowych bytów, które przyczyniły się do umocnienia w Polsce

Magazyn Porażka Kamila Fejfera - czyli „magazyn świadomego tryharderiatu” powstał, kiedy jego autor był na bezrobociu, jako internetowa antyteza Magazynu Sukces. Ostro i błyskotliwie było od pierwszych dni. W satyrze Fejfera każda historia kariery kończy się naprawdę źle, a każda cukierkowa od pierwszych zdań opowieść w rodzaju „rzucił wszystko i ruszył w podróż rowerem dookoła świata” zamienia się w narastający koszmar, aż jej bohater wije się na najgłębszym dnie pozbawiony jakichkolwiek złudzeń. Oczywiście Magazyn Porażka zrobił furorę, a jego autor wydał między innymi świetną i wykraczającą poza ścisłe konwencje literatury faktu książkę o polskim rynku pracy „Zawód” - tytuł oczywiście celowo dwuznaczny.

Magazyn „Bachor” - „bezradnik dla nieudacznych rodziców” to z kolei odtrutka na drewniane rodzicielskie porady serwowane przez magazyny parentingowe w rodzaju „Pięć kroków do wyjścia z ADHD”. Autorki i autorzy - w życiu realnym kochające matki i ojcowie - a to udzielali w „Bachorze” porad, jak porzucić rozwrzeszczane dziecko (przykładowe metody: Na Mojżeszka, Na Abrahama, Na e-bay bobo), a to snuli rozważania, czy nie czas powrócić do starych dobrych czasów „Co było złego w wysyłaniu bachorów do pracy w kopalni? Przynajmniej koszty jedzenia się zwracały. A ubrań nie trzeba nowych, bo na przodku ciemno i tak nic nie widać.”. Typ humoru z pewnością dla odważnych, ale jeśli już ktoś się skusił, świetny sposób na doskonałe odreagowanie miliona rodzicielskich frustracji. I na ucieczkę przed narzucanym przez media obrazem rodziny idealnej i pozbawionej problemów, wyjętej wprost z kadrów słabego polskiego serialu.

Jest też „Ch…wa Pani Domu”, czyli krzywe zwierciadło „Perfekcyjnej Pani Domu”, kultury TVN Style i innych kanałów lajfstajlowo poradniczych oraz doskonała parodia wzorca kobiecości uosabianego przez Małgorzatę Rozenek, wzorca, który można by określić mianem lukrowanego patriarchalizmu. Autorka - Magdalena Kostyszyn - przez lata nabijała się na Facebooku z poradnictwa wtłaczającego kobiety w odwieczną rolę domowej pracownicy udzielając rad w rodzaju „”Nie zapomnisz wyłączyć piekarnika, jeśli nigdy go nie włączysz!”. Jej strona zebrała na Facebooku kilkanaście razy więcej polubień niż fanpage programu z Małgorzatą Rozenek. Rzecz jasnna Magdalena Kostyszyn również wydała książkę - pod tytułem, a jakże, „Ch… pani domu”.

Do klasyki gatunku należy oczywiście również Make life Harder, czyli pierwotnie rodzaj antybloga Katarzyny Tusk (Make Life Easier), założony przez dwóch męskich autorów - Jakobe Mansztajna i Rafała Żabińskiego. Obaj najpierw parodiowali Katarzynę Tusk i inne blogerki modowe z całą ich egzaltacją, później zaczęli się poruszać gdzieś na pograniczu czarnej satyry, publicystyki i literatury Nastęnie była książką, teraz jest program telewizyjny.

Oczywiście, że życie jest przewrotne - i wszyscy pionierzy polskiej kultury przegrywu osiągnęli jakiś rodzaj sukcesu, wydają książki, prowadzą programy, część z nich dostaje zlecenia reklamowe. Ktoś złośliwy mógłby porównać ich do blogerów modowych czy lajfstajlowych „monetyzujących” swą popularność w sieci. Ale my nie jesteśmy złośliwi - widzimy raczej niszę, która stała się częścią mainstreamu. W tym sensie system zapewne częściowo oswoił swych kontestatorów, choć zarazem zapewne do dziś nie przetworzył skutków zadawanych przez nich ciosów. Bo gdyby przetworzył, zapewne tak wielu prezesów czy menedżerów nie rozpaczałoby dziś nad „roszczeniowymi”, „niewiążącymi się z firmą”, „niepoważnymi” i - najważniejsze - „nie traktującymi kariery serio” Millenialsami.

Rozpaczający nie zdają sobie sprawy z tego, że podczas gdy oni sami wciąż próbują rozpracować strategie życiowe milenialsów, ci rozpracowali już dawno strategię rozpaczających. Do pracy idą bez zbędnych złudzeń i bez zbędnych nadziei. I bez zbędnej napinki - oczywiście po części właśnie za sprawą kultury „przegrywu”.

Bo kultura „przegrywu” to trochę taki gabinet krzywych luster późnego kapitalizmu. To tam gromadzi się ta jasna strona mocy, która może powstać z oswojenia własnej słabości względem systemu.

Kilka korytarzy dalej w tę samą stronę zaczyna się jednak Pałac Strachów. To strefy, w których „słabość” i „klęskę” odczarowuje się - czy może raczej zaczarowuje nowymi zaklęciami - tak skutecznie, że aż powstaje z niej rodzaj siły. O nie, zdecydowanie nie jest to siła z tej jasnej strony mocy.

Słowo „przegryw” wciąż jest tak naprawdę relatywnie łatwe do autoironicznego oswojenia i gry w podmianę znaczeń Ale jeśli chodzi o „stulejarza”, to zaczynamy już mieć do czynienia z prawdziwym wyzwaniem, nieprawdaż? To mocno obelżywe, slangowe określenie przecież nigdy nie odnosiło się bezpośrednio do swego medycznego źródłosłowu - czyli stulejki. Oznaczało - i nadal oznacza - najczęściej nisko zsocjalizowanego mężczyznę, który w z powodu różnych splotów czynników decydujących o nieatrakcyjności w oczach kobiet, kompletnie nie radzi sobie w kontaktach z nimi, co kończy się opłakanymi klęskami przy próbach ich nawiązywania. Ergo, „stulejarz” to właśnie ten, kto nieporadnie próbuje poznać kobietę w miejscu i okolicznościach, które absolutnie się do tego nie nadają. Albo ten, kto bombarduje każdą przelotnie poznaną kobietę śliskimi wiadomościami w sieci czy via sms lub też ni stąd ni zowąd posyła jej zdjęcia swego penisa. Albo także ten, kto po krótkiej rozmowie okazuje się chodzącą bombą zegarową zmontowaną z kompleksów i seksizmu. Ktoś z kimś się nie randkuje -kogo banuje się na Facebooku - i z kim wstyd się pokazać.

A tymczasem właśnie słowo „stulejarz” stało się jedną z krajowych autodefinicji globalnej już tzw kultury inceli. Hasło Incel - od „involuntary celibate” opisuje nam mężczyznę nie uprawiającego seksu, jednak nie z własnego wyboru - tylko ze względu na całkowity brak powodzenia w poszukiwaniu ewentualnej partnerki.

Ok, mamy więc rodzaj ironicznej samoświadomości niedostosowanych społecznie kolesi. Nic w tym niepokojącego. Rzecz jednak w tym, że za kulturą inceli idzie też bardzo specyficzna koncepcja postrzegania relacji międzyludzkich, znana pod hasłem Red Pill (od czerwonej pigułki z „Matrixa” otwierającej oczy nieświadomym niewolnikom systemu). Otóż odpowiednio uświadomieni Incele powiedzą, że za ich nieatrakcyjność odpowiada lookizm czy beautyzm - rodzaj opresji społecznej zmuszającej. Często dorzucą też kwestie statusu zawodowego czy finansowego. To o tyle zrozumiałe, że w całej „koncepcji” RedPill naturalizm i determinizm (samce alfa, beta i omega, biologicznie motywowane wybory kobiet) mieszają się z totalnym, w dodatku dumnym, seksizmem, absolutnie skrajnie uprzedmiotowiającym kobiety - w oczach inceli będących przede wszystkim niezbędnym a niedostępnym narzędziem do osiągnięcia satysfakcji seksualnej.

Stąd też mnóstwo w tej kulturze przemocy - nie zawsze wyłącznie symbolicznej, bo wśród różnych bełkotów spod znaku RedPill pojawiają się i uzasadnienia użycia pigułki gwałtu i nawet traktowanych przez części inceli całkiem serio postulat objęcia kobiet obowiązkiem okresowego świadczenia usług seksualnych mężczyznom, którzy nie mają partnerek - tak, tak, to ma być ni mniej ni więcej, tylko redystrybucja satysfakcji seksualnej. Bo incele wierzą, że kobiety z własnej niesktępowanej woli będą zainteresowane jedynie samcami alfa - ci z „gorszych kategorii” muszą je do tego w ten czy inny sposób zmusić.

Jeżeli już miałoby to być jakieś odreagowanie, kontra wobec dominujących patotrendów, to najprędzej wobec rozmaitych „szkół podrywu” i „akademii uwodziciela”, o których głośno było parę lat temu, i w których różni domorośli coachowie za odpowiednią opłatą uczyli technik pozwalających na „zdobycie każdej kobiety”. Ale przede wszystkim to rodzaj psychologicznej samoobrony przed kulturową presją, która zamieniła się w bardzo opresywny kontraatak..

Bo nie, kręgi inceli (najczęściej stricte internetowe) to nie tylko grupy wsparcia dla nieprzystosowanych chłopców. W zeszłym roku amerykański Reddit musiał zamknąć całą sekcję swych forów, w której udzielali się incele. Dlaczego? Bo urządzili tam sobie festiwal symbolicznej przemocy, stalkingu i nękania wobec kobiet dzieląc się swoimi pomysłami na zmuszanie ich do tekstu i uzasadnianim

Jest w tym nie tylko przemoc seksualna - i ta werbalna i ta fizyczna -. Jest nie tylko niepoliczalna liczba ofiar tej przemocy. Jest też krew i śmierć. A za jej sprawą incele z frakcji ultraradykalnej mają swego herosa. To Elliot Rodger, który w 2014 roku zaatakował żeński akademik uniwersytetu Santa Barbara, strzelając do każdej studentki, która trafiła mu pod lufę. Później zaatakował jeszcze sklep spożywczy. Zabił łącznie 6 osób, 14 ranił. Dlaczego to zrobił? Zanim zaczął, postanowił podzielić się tym ze światem.

„Przez ostatnie osiem lat życia, odkąd wszedłem w okres dojrzewania, byłem zmuszony wieść egzystencję samotności, odrzucenia i niespełnionych pragnień. Wszystko dlatego, że dziewczyny nigdy nie czuły do mnie pociągu. Dziewczyny oddawały swoją czułość i seks i miłość innym mężczyznom, ale nigdy mnie. Mam 22 lata i jestem wciąż prawiczkiem. Nigdy nawet nie pocałowałem dziewczyny” ogłosił w swym video manifeście wrzuconym do sieci tuż przed swoim atakiem. Było tam więcej o nienawiści do kobiet - nie, nie będziemy tego cytować. Ale cytaty z „manifestu” sfrustrowanego 22-latka, który zakończył swą masakrę samobójczym strzałem z głowy do dziś krążą po świecie inceli. Znów, raczej nie warto przytaczać kontekstów.

Coś podobnego jak w świecie inceli działo się też i dzieje na forach dla osób z różnymi rodzajami zaburzeń i chorób psychicznych. Oprócz wątków o oczywistym charakterze (szeroko rozumiana wzajemna pomoc, wymiana informacji o dobrych i złych lekarzach, ‘recenzje” szpitali i ośrodków, odczucia dotyczące korzystania z poszczególnych leków) zaczęły się tam tworzyć kręgi swoistej antyterapii i bardzo specyficznego wsparcia. Masz zaburzenia psychotyczne? Świetnie, masz w sobie moc. Jesteś w głębokiej depresji? Znakomicie, po prostu zrozumiałeś jak paskudny i pozbawiony sensu jest świat. Rzecz jasna wejście w ten świat to skrajne niebezpieczeństwo dla znacznej części chorych. Niemniej wciąż ktoś tam wchodzi. I tak na przykład pod tagiem „f23” - od medycznego kodu z kart chorobowych - zwołują się ludzie z zaburzeniami psychotycznymi - często po to, by utwerdzać się nawzajem w przekonaniu, że to „droga, którą prowadzi ich psychoza” jest tą właściwą. Osobne - oczywiście równie niebezpieczne dla samych uczestników - grupy i fora zbiorowej afirmacji choroby mają młode osoby cierpiące na zaburzenia odżywiania (Bulimia, anoreksja) i młodzież z zachowaniami autoagresywnymi.

***

W szwedzkim Helsinborgu powstało w zeszłym roku Muzeum Porażki. Ale nawet jeśli może to być jedno z sanktuariów kultury przegrywu, to jednak nie do końca. W muzeum znalazły się wynalazki czy produkty, które poniosły spektakularną klęskę na rynku - najczęściej dość zasłużoną. Coca-cola o smaku kawy, Mrożona lazania firmy Colgate (tak, tej od past do zębów), Monopoly w wersji na cześć Trumpa albo pierwszy tablet Steve’a Jobsa, czyli Newton - to są właśnie przykładowe eksponaty. Porażka nie jest tu jednak oczywistym obiektem kultu - zasoby muzeum równie dobrze mogą być zbiorem przestróg dla tych, którzy chcą osiągnąć biznesowy sukces. I przypomina nam, że porażka niestety jest nieodłączną częścią systemu opartego na dążeniu zwycięstwa. Bo przecież gdyby nie było porażki, któż byłby zwycięzcą?

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 2

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

e
edek
Lepszym człowiekiem dla kogo?dla ludzi i co to da ?
I
Ili
Ja się dopiero nauczyłam znosić porażki po spotkaniach z life coach'em Olą Łomzik, która pomogła mi sobie uświadomić, że porażka to nie jest najgorsza z sytuacji i nie ma wyłącznie tych zły stron, że można byc dzięki porażkom lepszym człowiekiem. Wyleczyłam sie z tego lęku i uporałam się, dzięki tym efektywnym i mądrym spotkaniom, że nie muszę być za każdym razem najlepsza, że perfekcjonizm nie zawsze prowadzi do zwycięstwa.
Wróć na i.pl Portal i.pl