Mateusz Damięcki: Zawsze chciałem wychodzić z szuflady, do której mnie włożono

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Mateusz Damięcki w filmie "Lokal zamknięty"
Mateusz Damięcki w filmie "Lokal zamknięty" Materiały prasowe
Mateusza Damięckiego możemy właśnie oglądać w kinach w filmie „Lokal zamknięty”. Nam popularny aktor opowiada czy znane nazwisko ułatwiło mu karierę.

- „Lokal zamknięty” to pierwszy polski film podejmujący temat pandemii – i to w konwencji komedii. Skąd taki pomysł?
- Zdawaliśmy sobie sprawę, że o pandemii będzie się długo mówiło i to na serio, dotknęła przecież tak wielu z nas wywołując szereg poważnych konsekwencji. Jak to jednak zwykle bywa, wszystko co jest powodem smutku i zgryzoty, człowiek w odruchu autoimmunologicznym stara się oswoić, zelżyć, obrócić w żart. Każdy z nas jest już zmęczony, mamy dosyć tego stanu zawieszenia, atmosfery wszechogarniającego strachu. Przyszła więc najwyższa pora na to, by z całej tej sytuacji pożartować. Choć sama produkcja filmu była poważną sprawą, zdawaliśmy sobie sprawę, że robimy coś, żeby ten balon wreszcie przebić.

- Początkowo film nosił tytuł „Zaraza w domu miłości”. Dlaczego ostatecznie wszedł do kin jako „Lokal zamknięty”.
- Początkowo tytuł miał być dowcipnym nawiązaniem do głośnej powieści Marqueza „Miłość w czasach zarazy”. Bardzo nam się on wszystkim podobał. Ostatecznie jednak został zmieniony pod wpływem sugestii dystrybutora. Jak się nad tym dłużej zastanowić, to ma to sens: filmy ze słowami „pandemia” czy „zaraza” w tytule przez długi czas mogą być trudne do sprzedania. To są prawa, którymi rządzi się rynek i nie można sobie ich ot tak zmienić. W końcu reżyser wymyślił więc nowy tytuł. Również niejednoznaczny. Uważam, że zabawny, pasuje.

- Kręciliście w warunkach pandemicznych obostrzeń. Jak sobie radziliście na planie?

- Plany filmowe zostały początkowo na długi czas wyłączone z pracy. Jeszcze gorsza sytuacja zaistniała w teatrach. Dostaliśmy mocno po głowie. Kiedy więc lockdwon został poluzowany, od razu ruszyły prace nad filmami i serialami. Kręciliśmy w takich samych warunkach, w jakich pracowała cała Polska: staraliśmy się trzymać dystans, nosiliśmy maseczki i wietrzyliśmy pomieszczenia. Nie przywykliśmy jednak do tego typu pracy. Przecież kręcenie filmu polega na bliskim kontakcie. Często trzeba swobodnie porozmawiać czy wymienić uwagi. A niektóre sceny wymagają bliskiego kontaktu fizycznego. Jak więc w tych warunkach zagrać pocałunek? Trzeba było realizować założenia scenariusza, więc musieliśmy się na pewien czas wyłączyć z tych obostrzeń. Ale byliśmy nieustannie testowani i na szczęście nikt nie zachorował. Kręciliśmy oczywiście w tempie ekspresowym.

- Czym była dla pana możliwość pracy po długim okresie lockdownu?
- Czymś zbawiennym. Ja byłem przez długi czas zamknięty w domu. Wisiała nad nami wielka niewiadoma i zastanawiałem się jak to wszystko będzie kiedyś wyglądało. Praca była więc formą terapii. Wreszcie można się było spotkać i pogadać z ludźmi. I znów okazało się, że mam świetną pracę, zawód, którego nie zamieniłbym na żaden inny.

- „Lokal zamknięty” ma trochę teatralną formę. Jak się pan odnalazł w takiej konwencji?
- Bardzo się cieszę, że Krzysztof Jankowski napisał ten tekst w takiej formie, bo nosi on rzeczywiście znamiona spektaklu. Zasada trzech jedności – miejsca, czasu i akcji nie jest przestrzegana co prawda restrykcyjnie, ale spokojnie można byłoby ten utwór wystawić na scenie. Dzień po dniu obserwujemy bohaterów i jak zmieniają się relacje między nimi. To wręcz laboratoryjna sytuacja, dzięki której możemy się przyjrzeć granym przez siebie postaciom. Oczywiście to jest komedia i rządzi się swoimi prawami. Dotyka jednak poważnych tematów funkcjonowania ludzkiej natury w kuriozalnym anturażu izolacji w jednym miejscu. I właśnie ten pomysł wydał mi się najciekawszy: kilka osób zostaje zamkniętych na 10 dni w agencji towarzyskiej – czyli w miejscu, gdzie zazwyczaj spędza się znacznie mniej czasu.

- Gra pan w „Lokalu zamkniętym” Policjanta – chyba najmniej sympatyczną postać w filmie. Trudno się wcielić w kogoś takiego?
- Gdy łatwo jest zagrać jakąś postać, to znaczy, że to jest żadne zadanie aktorskie. Im trudniejsze zadanie się dostaje, tym jego wykonanie jest bardziej satysfakcjonujące. Oczywiście aktor grając postać zawsze zdany jest na własne doświadczenia – korzysta z tego, z czym zetknął się w swym życiu. Ale to przecież nie może wystarczyć. Konstruując mojego Policjanta, musiałem stworzyć człowieka dalekiego od siebie, ale nadal na miarę swojej wyobraźni i możliwości. Była to ogromna przyjemność, choć mój bohater nie jest miły i sympatyczny. To jest tego typu postać, która kiedy się uśmiecha, to wszyscy wokół przestają się uśmiechać. Dlaczego jest policjantem? Bo lubi bić innych – taką ma motywację. Mam nadzieję, że niewielu prawdziwych policjantów podziela pasję stworzonej przeze mnie i reżysera postaci, choć zapewne kilku by się znalazło. Budując tego fikcyjnego bohatera trudno było również wyrwać go z kontekstu otaczającej nas rzeczywistości. Zarówno tej w kraju, jak i za granicą. Od jakiegoś czasu kwestia brutalności policji jest bowiem poważnym problemem. To są demony, które nagle wyłażą z ludzi, a pandemia temu najwidoczniej sprzyja. Uderzamy więc też w nieco poważniejsze tony.

- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Dzisiaj szukam w kinie przede wszystkim radości i odprężenia”. „Lokal zamknięty” wpisuje się w to nastawienie?
- Tak. Twórcom komedii stawia się najczęściej większe wymagania niż twórcom dramatu. Nauczyłem się tego w teatrze. Nie odejmując nic z ambicji i umiejętności poważnym dramaturgom, sprawić by widz płakał jest łatwiej niż sprawić, by się roześmiał. A widz przecież przychodzi do teatru, by pozbyć się swoich problemów i zmartwień. Zapomnieć o nich. Dlatego łatwiej jest go wzruszyć niż rozbawić. Oczywiście ile ludzi, tyle oczekiwań i gustów. Ale zrobić komedię, która odniesie sukces, jest trudniej niż zrobić poważny spektakl. Ja sam lubię się pośmiać. Na planie jednak skupiam się na sobie i na relacjach mojej postaci z innymi. Lubię szukać też drugiego dna, unikam powierzchowności. Tak było i tym razem. Podczas pracy nad „Lokalem” obserwowałem moich kolegów i koleżanki. Nikt nie odpuszczał. Wszyscy graliśmy do tej samej bramki – do celu założonego przez reżysera. Jak to wyszło – ocenią już widzowie.

- Pochodzi pan z wielopokoleniowej rodziny aktorskiej. Co dało panu wzrastanie w takim środowisku?
- Pewność, że aktorstwo to nie jest jedynie dobra zabawa. Niektórzy bowiem myślą, że ten zawód na tym polega. Tak, to prawda, ale tylko częściowo. Światem rządzi zasada harmonii. Jeśli więc zawód aktora to zabawa, to musimy przyjąć do wiadomości, że za tę zabawę trzeba zapłacić. Obserwując mojego ojca, stryja czy dziadków, widziałem to, co przynosiło im radość, ale dostrzegałem też tę drugą stronę. Sam doświadczyłem potem tego niejeden raz. Ojciec często mi mówił, że jeśli zdecyduję się na wykonywanie tego zawodu, to muszę mieć bardzo twardą skórę, wiele cierpliwości w sobie. Muszę pamiętać, że nie zawsze jest tak kolorowo, jak wszystkim naokoło się wydaje. Miał rację. Pamiętam, że kiedy miał dużo pracy, to w ogóle nie było go w domu. Ale pamiętam też takie momenty, kiedy tej pracy nie było wcale, a on musiał wyjechać do Stanów zająć się budowaniem domów. Bo takie jest życie.

- Nie zniechęciło to pana do zawodu aktora?
- Nie. Rodzice starali się mnie ochronić przed złem całego świata. Dlatego o wiele częściej widziałem tę jasną stronę zawodu aktora. I to było super. Dzięki temu, że często bywałem z tatą w teatrze, poznawałem to miejsce z każdej strony. A dla dziecka teatr jest chyba jedną z najbardziej magicznych przestrzeni, jakie może sobie wyobrazić. To jest trochę tak, jakby się było w przedszkolu, w którym każdego dnia coś nas zaskakuje i fascynuje. To są fantastyczne przestrzenie, które mocno kształtują dziecięcą wyobraźnię. Kiedy tata nie miał ze mną co zrobić w czasie próby, to odstawiał mnie do którejś z pracowni. A każda pracownia to inny świat. Była pracownia szewska, krawiecka, rekwizytorska. Jako dzieciak biegałem więc między maszynami do szycia, tarzałem się w skrawkach materiałów, buszowałem po szafach z kostiumami, sięgałem po przedmioty, których moi koledzy nie mieli żadnej szansy dotknąć. Widziałem wielkie scenografie jeżdżące za kulisami. Wchodziłem na rusztowania i naciskałem guzik, który podnosił kurtynę. Schodziłem do podziemi, żeby zobaczyć mechanizm sceny obrotowej. Ten świat szybko rozbudził moją wyobraźnię. Dlatego już jako dzieciak wiedziałem, że chcę, aby stał się on częścią mojego dorosłego życia.

- Wczesny start w aktorstwo przysłużył się panu?
- Po raz pierwszy zagrałem w teatrze, kiedy miałem pięć lat. I nie było to przedstawienie dla dzieci, tylko „Pastorałka” w reżyserii Mieczysława Gajdy. Do tej pory nie grałem na tak wielkiej scenie, na jakiej wtedy był wystawiony ten spektakl. To była Sala Kongresowa z widownią liczącą ponad dwa tysiące miejsc, wypełnionych po brzegi na każdym przedstawieniu. Teoretycznie był to spektakl bożonarodzeniowy, ale w 1986 roku miał głębszy sens. Ja tam grałem Małego Powstańca Warszawskiego i idąc do świętej rodziny, byłem jednym z czterech polskich żołnierzy, którzy składali dary Jezusowi. Miałem za duży hełm z biało-czerwoną szarfą i zdobytą na Niemcach panterkę. I pamiętam, że nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie, których dostrzegałem na widowni, mają łzy w oczach i przyciskają do nich chusteczki. Mój Powstaniec miał za zadanie podejść do dziwnej postaci podpierającej się w rogu sceny na kiju i całej ubranej na biało. Dopiero potem ktoś mi wytłumaczył, że aktor, do którego miałem podejść, gra papieża. Naszego papieża. To był czas wielkich przemian dla Polski. Dlatego choć przede wszystkim jako dzieciak dobrze się bawiłem na scenie, już wtedy odniosłem wrażenie, że teatr to coś znacznie więcej niż to, co na niej oglądamy. I to poczucie zostało mi do dzisiaj.

- Panuje opinia, że znane nazwisko ułatwia karierę. To prawda?
- Świat jest pełen stereotypów. Ja mogę odwołać się tylko do zdroworozsądkowej logiki. Odbiór sztuki niby jest kwestią gustu, ale jest coś takiego jak statystki. Jest film, który się sprzedaje i jest film, który się nie sprzedaje. Ten pierwszy jest więc dobry, a ten drugi – zły. To oznacza, że sztuka podlega tym samym zasadom co biznes. Teraz proszę sobie wyobrazić, że trafiam do kina i teatru dzięki koneksjom rodzinnym i temu, że mam takie a nie inne nazwisko. Jestem przekonany, że choć opanowałbym w szkole wszelkie aktorskie techniki, to gdybym nie miał w sobie talentu i pasji, to nie miałbym czego szukać w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki. Można więc wystartować w tym zawodzie przy czyjejś pomocy. Ale człowiek, który nie jest dobry w tym, co robi, nigdy nie utrzyma się długo w sztuce.

- Nigdy nie traktowano pana ulgowo ze względu na nazwisko?
- Kiedy dostałem się do Akademii Teatralnej, zastanawiałem się jak mi się to udało, bo było 500-600 osób na 20 miejsc. Ktoś mi przez chwilę starał się wmówić, że stało się tak ponieważ tę szkołę kończył mój ojciec i moja babcia. Ale wtedy jeden z profesorów powiedział: „Nie martw się. Będziesz grał w teatrze i wiele osób będzie kupowało bilet, żeby zobaczyć czy ten młody Damięcki jest tak samo dobry, jak ten stary Damięcki”. Wtedy pogodziłem się z rzeczywistością, na którą nie miałem wpływu. Bo czy to moja wina, że mój ojciec kończył przede mną tę szkołę? Że mój dziadek współorganizował Polski Instytut Sztuki Teatralnej i zasiadał we władzach Związku Artystów Scen Polskich? Że moja babcia była na ty z Zelwerowiczem, którego imię nadano potem Akademii Teatralnej, w której studiowałem? Bo łatwo jest odebrać komuś możliwość posiadania pasji krótkim zdaniem: „Temu to było łatwiej, bo ma znane nazwisko”.

- Ta aktorska scheda rodu Damięckich nie była dla pana ciężkim bagażem, kiedy wchodził pan w zawód?
- Kiedy poszedłem na egzaminy do szkoły, pomyślałem, że ten chłopak przede mną, który właśnie wszedł do sali, w której czeka na niego komisja egzaminacyjna, jest tajemnicą. A tajemnica jest w kinie i teatrze jednym z najważniejszych elementów tego, czy bohater będzie interesujący czy nie. Najbardziej zaciekawiają nas bowiem postacie, które coś skrywają, są niejednoznaczne lub przed czymś uciekają. W trakcie spektaklu czy filmu zdobywamy wiedzę kim tak naprawdę są. Nie ma nic mniej interesującego niż zetkniecie się w kinie czy w teatrze bohaterem, o którym po pierwszej minucie wiemy wszystko. To też przekłada się na życie prywatne. Im bardziej ktoś jest tajemniczy, tym bardziej jest interesujący. Tymczasem, kiedy zdawałem do Akademii Teatralnej, w zasadzie mogłem do większości egzaminatorów powiedzieć „cześć”, bo z wieloma miałem wcześniej okazję pracować na planie, gdzie wszyscy zazwyczaj mówią do siebie na ty. Kiedy rektor szkoły Jan Englert wchodził do sali, wszyscy studenci patrzyli na niego jak na Boga. Tymczasem ja widziałem się z nim kilka tygodni wcześniej na planie serialu „Matki, żony, kochanki”, gdzie grał... mojego ojca i gdzie podczas jednej ze scen pływaliśmy pół dnia łódką po zalewie. Z kolei pani Anna Seniuk, która została opiekunką mojego roku, wcześniej trzykrotnie grała moją babcię w filmach. To było ciężkie. Bo kiedy zdawałem do szkoły, nie byłem już dla egzaminatorów tajemnicą. A ten chłopak z kolejki przede mną, który przyjechał pierwszy raz do Warszawy, miał w sobie tę tajemnicę. Egzaminatorzy patrzyli na niego jak na szkatułkę, która zaraz się otworzy i nie wiadomo co się z niej wysypie. Wystarczyło, żeby podniósł głos, a komisja mówiła: „O, potrafi szeptać, ale potrafi też krzyknąć i ma fajną barwę głosu”. I już widziano, że nadaje się do drugiego etapu. A ja wszedłem na scenę i zanim zdążyłem otworzyć usta miałem wrażenie, że egzaminujący już dokładnie wszystko o mnie wiedzą: jak się śmieję, jak płaczę, jak wrzeszczę. Całe szczęście zachowałem zimną krew, nie spanikowałem. Starałem się udowodnić, że jeśli zostanę poddany odpowiedniej obróbce, jest we mnie jeszcze dużo materiału, z którego można wykrzesać coś ciekawego. I na szczęście komisja też to zauważyła.

- Co dała panu szkoła?
- Ile by się nie miało doświadczenia w pracy na planie, to szkoła zawsze będzie tym przeniesieniem na drugą stronę, windą na piętro profesjonalizmu. Uzyskaniem świadomości siebie samego, odkryciem swoich możliwości. Niewiele jest wyjątków od tej zasady. A już w świecie teatru prawie nie istnieją. Nie zgadzam się z tym, że aktorzy bez szkoły powinni być dopuszczani do grania w teatrze. W filmie czy w serialu – to możliwe. Teatr rządzi się jednak swoimi prawami. Ma już przecież ponad dwa i pół tysiąca lat i należy mu się szacunek.

- Kiedy poczuł pan, że zaczyna się pana traktować jako osobny byt aktorski, a nie jako syna Maciej Damięckiego?
- To było w zasadzie błyskawiczne. Każda rola, którą wykonałem, była moją rolą. Można mieć oczekiwania wobec aktora, dopóki nie zobaczy się go na scenie czy na ekranie. Ale później, kiedy pójdzie coś nie tak, wiem, że wina jest już tylko moja. I to jest sprawiedliwe, dla mnie to jest oczywiste. Znam zasady i zawsze walczę do końca. I jestem przekonany, że jeśli już ktoś idzie do teatru, by zasiąść na widowni, to jest człowiekiem kulturalnym i inteligentnym. Na tyle, by nie oceniać dzieci przez pryzmat rodziców i na odwrót.

- Na początku był pan postrzegany jako typowy amant. To pomagało czy przeszkadzało w karierze?
- Mój wygląd zewnętrzny zawsze pomagał mi w zdobywaniu pracy. Dlatego nigdy nie narzekałem na jej brak. Moje ambicje i chęć łamania stereotypów sprawiały jednak, że chciałem zawsze wychodzić z szuflady, do której mnie włożono. To z kolei pozwalało mi cały czas iść do przodu. Nigdy nie osiadałem na laurach i nie odcinałem kuponów. Nie byłem szczególnie szczęśliwy z tego powodu, że sklasyfikowany jako „ładny” mogłem grać „ładne role”, ale rozsądek prawie od początku podpowiadał mi, że nie należy obrażać się na podobne propozycje. Prawdziwym szczęściem za to była dla mnie możliwość udowodnienia, iż nie zawsze muszę być ładny na ekranie. Zdarzały mi się więc role, w których mogłem pokazać, że ten wygląd to nie wszystko. Oczywiście dobrze jest, kiedy aktor już na dzień dobry wnosi swoją zewnętrznością pewien rodzaj skojarzeń. Ale jeszcze ciekawiej robi się wtedy, kiedy reżyser wiedzie widza na manowce, dając aktorowi możliwość zagrania czegoś, co jest przeciwko temu wyglądowi.

- W jednym z wywiadów powiedział pan, że na początku kariery był „obrażony” na kino komercyjne, dopiero z czasem przeprosił się z tego rodzaju produkcjami. Co spowodowało tę zmianę?
- Jeśli to naprawdę były moje słowa, to były one nazbyt buńczuczne - zapewne ze względu na wiek. Jako młody człowiek po studiach byłem bowiem przepełniony ideałami, które wpajano mi w szkole. Tymczasem komercyjne produkcje powstają po to, aby generować zyski. Dzięki tym zyskom również aktor może sobie pozwolić na to, aby od czasu do czasu zagrać coś niekomercyjnego, co być może przyniesie mu więcej satysfakcji. Co nie znaczy oczywiście, że te komercyjne projekty nie mogą tej radości i satysfakcji również przynosić. Dlatego nigdy nie odrzucam czegoś, tylko dlatego, że zostało sklasyfikowane jako komercyjne.

- Na przykład „Tańca z gwiazdami”?
- Tak. „Taniec z gwiazdami” to z zasady komercyjne widowisko. Ja trafiłem do szóstej edycji tego show. Wcześniej pięciokrotnie odmawiałem wzięcia w nim udziału, tłumacząc sobie, że nijak nie pasuję do tego przedsięwzięcia. W końcu dotarło jednak do mnie, że jak tak naprawdę boję się, że nie sprostam. Że się skompromituję i zobaczy to kilka milionów widzów w Polsce. W końcu po rozmowie z producentem zrozumiałem, że dzięki temu programowi zarobię trochę pieniędzy, które dadzą mi to, na czym mi przecież tak bardzo zależy - swobodę. Zrozumiałem też, że podczas prób nauczę się kilku klasycznych tańców i to lepiej niż na jakimś kursie w szkole. Znając swoją ambicję i skrupulatność wiedziałem, że nie odpuszczę. Znałem też swoje predyspozycje, zawsze czułem muzykę, wiedziałem więc, że mogę na tym naprawdę dużo skorzystać. A kiedy okazało się, że tuż po tym programie będę grał w filmie „Kochaj i tańcz”, stało się dla mnie jasne, że umiejętności, jakie zdobędę w telewizji, bardzo mi się przydadzą w wykreowaniu postaci, która została mi zaproponowana. Kiedy zacząłem to wszystko dodawać, stwierdziłem, że muszę złapać byka za rogi i wziąć udział w tym rodeo. I doszedłem do półfinału, tańcząc wszystkie zadane tańce. Wykonałem ciężką i satysfakcjonującą pracę. Jedynym minusem było zachowanie mediów, na które naraziłem się biorąc udział w tym programie. Niektórzy dziennikarze i paparazzi uznali, że skoro jestem w „Tańcu z gwizdami”, to oni mają prawo wejść z buciorami w moje życie prywatne. Znalazłem się więc na widelcu i bardzo mi się to nie podobało.
**- Dzisiaj gra pan dużo w teatrze, kinie i telewizji. Bez trudu przychodzi panu oddzielanie jednej roli od drugiej?
- To już chyba pytanie do widzów. Czy w Krzysztofie Radwanie z „Na dobre i na złe” nie widać bohatera z „Przyjaciółek” czy z „W rytmie serca”? Albo czy widzowie „Klaps! 50 twarzy Greyas” wychodzą z teatru z przekonaniem, że mieli do czynienia z Greyem, a nie z doktorem Radwanem czy Romkiem z „Lokalu zamkniętego”? Jeśli mi się to udaje, to tylko dlatego, że właśnie mam tak dużo pracy. Zawsze uznawałem, że najlepsza jest metoda „trójpolówki”: uwielbiam robić trzy rzeczy na raz i mieć taki moment, w którym mogę odpuścić i nie robić nic. Wydaje mi się, że to jest sekret tego, że ja się nie nudzę tym, czym się aktualnie zajmuję. A dla aktora stagnacja i spoczęcie na laurach jest najgorsze. Z kolei najtrudniejsze są te momenty, kiedy musi czekać. Dlatego we współpracy z moją agentką tak staram się ustalać swoje życie, by nie tkwić tylko w tu i teraz, ale wiedzieć co mniej więcej będę robić za pół roku. Czasem jest też tak, że nie mogę znaleźć tego momentu na odpoczynek. I to też jest ciężkie. Bo wtedy praca przestaje sprawiać przyjemność. Najlepiej się czuję, kiedy w ciągu roku mam możliwość pracy zarówno na planach filmowych, jak i serialowych, przy założeniu, że niektóre dni zdjęciowe kończę wieczorem w teatrze. Idealny balans.

- Kiedy miał pan największy nawał zajęć?
- Kiedyś zdarzyło mi się, że grałem w Warszawie w przestawienu „Oniegin” w Teatrze Studio, równocześnie wchodziliśmy na scenę ze wspomnianym „Greyem” w Teatrze Polonia, grałem w „Na dobre i na złe”, a do tego przyjąłem propozycję roli w rosyjskim serialu. To był istny rollercoster. Leciałem na 5 dni zdjęciowych do Moskwy, potem łapałem pierwszy możliwy samolot do Warszawy i zaraz po wylądowaniu wpadałem na plan „Na dobre”. Później biegłem na próbę „Onegina”, a pod koniec dnia do Polonii na przedstawienie „Greya”. W końcu w niedzielę ostatnim samolotem leciałem do Rosji, żeby od rana walczyć na planie. Pamiętam, jak kilkukrotnie obudziłem się w trakcie lotu i nie wiedziałem, czy lecę z czy do Moskwy. Być może to była przesada, ale proszę sobie wyobrazić jakie to jest satysfakcjonujące, kiedy człowiek po takim kołowrocie zdaje sobie sprawę, że wszędzie dał radę. Wtedy ma się wrażenie, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.

- Rosja to dla pana nie tylko miejsce pracy, ale również kierunek podróży. Choć trudno to nazwać podróżami – raczej prędzej wyprawami. Doświadczenia zdobyte podczas tych wypraw wykorzystuje pan w aktorstwie?
- To ja odwrócę to pytanie. Najważniejsze jest to, że doceniam i pamiętam to, jak zacząłem na te wyprawy się wybierać. Bo ja podróżuję dzięki swojemu zawodowi. Weźmy tę Rosję: pierwszy raz byłem tam jako siedemnastolatek, kiedy zostałem zaangażowany do tamtejszego filmu. Spędziłem kilka tygodni na Uralu, w Petersburgu, w Moskwie. A kiedy nastolatek wyjeżdża na step uralski na koniu w kostiumie carskiego oficera, to łatwo sobie wyobrazić co dzieje się w jego głowie. Styka się ze światem, z którym jego rówieśnicy z Warszawy, raczej nigdy się nie zetkną. I właśnie tę fascynację Rosją zawdzięczam filmowi. Podobnie było w przypadku „Przedwiośnia” – jeżdżąc z pokazami tego filmu po raz pierwszy w życiu byłem w Stanach Zjednoczonych, w Skandynawii, a nawet w Watykanie, gdzie spotkałem się z Janem Pawłem II. To wszystko we mnie zostawało. Kiedy zaznałem tych wszystkich miejsc w komfortowy sposób, po powrocie do Polski od razu planowałem jak tam wrócić, aby je zobaczyć jeszcze raz, ale od innej strony. Dlatego zawsze podkreślam, że podróżuję dzięki pracy. I to wcale nie musi być koniec świata, to może być przysłowiowy Piotrków Trybunalski. Kiedy kręciliśmy „Przedwiośnie”, odwiedzaliśmy takie miejsca – choćby Cedynię pod Kielcami. I to też było dla mnie niesamowite doświadczenie. Bo normalnie nigdy bym tam przecież nie pojechał. Ktoś przykuty do biurka w korporacji nie może sobie na coś takiego pozwolić. I ja to bardzo doceniam.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Mateusz Damięcki: Zawsze chciałem wychodzić z szuflady, do której mnie włożono - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl