Marta Guzowska: W Wiedniu bardzo szybko poczułam się swojsko

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Marta Guzowska: Wiedeńczycy nie tylko mówią, że są tolerancyjni, ale też tę tolerancyjność promują
Marta Guzowska: Wiedeńczycy nie tylko mówią, że są tolerancyjni, ale też tę tolerancyjność promują Nasza Księgarnia
Zamieszkałam w Wiedniu nie z własnej inicjatywy. Mąż dostał tu pracę i zapytał: „Kochanie, może byśmy wyjechali do Wiednia?” Ponieważ mieszkaliśmy wtedy w Budapeszcie, którego naprawdę nie lubiłam, powiedziałam: „Właściwie, dlaczego nie? Gorzej już nie będzie”. Wiedeń jest dziwny, ale w swoim odlotowym stylu. Ma mroczną duszę, z której zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, a która odpowiada mojej mrocznej duszy, więc się pokochałyśmy i pokochałam to miasto – mówi Marta Guzowska, pisarka.

Najpierw poznałam Cię jako autorkę kryminałów. Potem dowiedziałam się, że jesteś archeologiem. A teraz wyskakujesz z czymś zupełnie nowym. Twoją książkę „Wiedeń” przeczytałam ze szczerym zachwytem, bo kocham to miasto. Twoim zamiarem było stworzenie przewodnika?

Pomysł nie był mój. Propozycja wyszła ze strony wydawnictwa Wielka Litera, które publikuje serię książek pod nazwą „Podróże nieoczywiste”. Jest to więc przewodnik nie do końca oczywisty, bo nie oprowadzam po architekturze Wiednia ani miejscach, które każdy może zobaczyć i są wypunktowane w każdym przewodniku. To jest raczej przewodnik po nastroju Wiednia; piszę o tym, jaki jest Wiedeń pod podszewką, pod warstwą tynku. Co kryje się pod warstwą lukru, jak już ją zliżemy.

Co wpłynęło na taki a nie inny wybór miejsc, osób, o których zdecydowałaś napisać?

Przede wszystkim chciałam, żeby to był mój Wiedeń. Chciałam pokazać to, co mnie w Wiedniu zafascynowało, urzekło. Stąd wziął się duży rozdział o cmentarzach, które dla mnie są tak fascynujące; musiałam o tym napisać. Zresztą, jest to cudowne miejsce do spacerów. Przyznam, że mnie niespecjalnie urzeka ten cesarsko-królewski Wiedeń, czyli to, co się najbardziej rzuca w oczy. Każdy turysta, który przyjeżdża do Wiednia, widzi najpierw Pałac Schönbrunn czyli letnią rezydencję cesarza, widzi Hofburg, czyli miejską rezydencję cesarza, widzi dwa wielkie muzea, które zostały zbudowane za Franciszka Józefa, a w środku siedzi Maria Teresa. Zatem widać głównie Wiedeń XIX-wieczny. Nie chcę wartościować, ale osobiście uważam, że to najnudniejszy okres w historii; nigdy mnie nie pociągał. Chciałam więc pokazać taki Wiedeń, którego nie widać na pierwszy rzut oka.

Właśnie. Nie miałam na przykład pojęcia o wiedeńskich hipsterach.

Prawda? Hipsterski Wiedeń, kto by pomyślał! Też nie miałam o tym pojęcia, póki nie zobaczyłam na własne oczy: brodatych facetów w czapkach, bez skarpetek, pchających dziecięce wózki.

Przyznaj szczerze – bałaś się, że ktoś Ci zarzuci: „Słuchaj Guzowska, mieszkasz w tym mieście od 12 lat i o czym ty masz pojęcie?”

Otwarcie o tym piszę w książce (śmiech). Wiedeń to jest kosmos. Możesz tam mieszkać od pięciu pokoleń i też do końca możesz nie mieć o nim pojęcia.

Czym Twój Wiedeń różni się od tego Wiednia turystycznego?

Kiedy się tu przeprowadziłam, początkowo miałam z tym miastem problem. Zamieszkałam w Wiedniu nie z własnej inicjatywy. Mąż dostał tu pracę i zapytał: „Kochanie, może byśmy wyjechali do Wiednia?” Ponieważ mieszkaliśmy wtedy w Budapeszcie, którego naprawdę nie lubiłam, powiedziałam: „Właściwie, dlaczego nie? Gorzej już nie będzie”. Gdybym wtedy miała wybierać miasto do życia dla siebie, to może byłby to Berlin? Może Londyn? W tamtym czasie Wiedeń był dla mnie tym, czym jest dla wielu osób w Polsce: ot, duży Kraków, trochę nudny. Złocenia, konie i dorożki. Jedzenie składa się głównie z bitej śmietany, no i kawy, która w rezultacie okazała się obrzydliwa. To w ogóle osobny temat.

Ale ciekawy! Dlaczego wiedeńczycy piją podłą kawę?

Dlaczego, to nie wiem, ale mogę ci powiedzieć, jak zła jest ta kawa (śmiech). To jest pytanie moim zdaniem filozoficzne bardziej niż praktyczne. Co ciekawe, wiedeńczycy mają duże zasługi we wprowadzeniu kawy do Europy. Nie wiadomo, czy byli w tym pierwsi, ale z pewnością jednymi z pierwszych; mamy przecież kawę po wiedeńsku! O tym, jak zła jest to kawa przekonaliśmy się z mężem szybko i boleśnie, bo oboje jesteśmy wielbicielami porządnej kawy. W Wiedniu podają lurę; to coś, co jest brązowe, pachnie jak kawa, ale tak nie smakuje. Bez posłodzenia i bez dużej ilości bitej śmietany nie da się tego wypić. Żeby w Wiedniu wypić dobrą kawę, trzeba iść do Włocha. Na szczęście dużo jest włoskich kawiarni.

Za to odbrązawiasz croissanty. Okazuje się, że to wcale nie są francuskie rogaliki!

Croissant to wiedeński wynalazek. Pochodzi z okresu odsieczy wiedeńskiej – wtedy pieczono ciastka w kształcie tureckiego półksiężyca; miał symbolizować zwycięstwo nad Turkami i mówić, że w Wiedniu się Turków zjada. Do Francji przedostały się podobno dopiero wtedy, kiedy Maria Antonina, czyli córka Marii Teresy została królową Francji.

Ciekawe, czy miała na myśli croissanty, kiedy doradzała głodującym, żeby jedli ciastka – a przynajmniej te słowa są jej przypisywane. Wróćmy do Twoich pierwszych chwil w Wiedniu.

W gruncie rzeczy wylądowałam w Wiedniu przypadkiem. Miałam małe dziecko, przez co czułam się dość ograniczona, więc trochę potrwało, zanim przebiłam się przez tę oklepaną powierzchnię, która mówi o tym, że Wiedeń jest nudny, więc dlaczego miałoby mnie interesować CK, cesarzowa Sisi i Franciszek Józef. Tymczasem okazało się, że to jest nieprawda. Wiedeń jest dziwny, ale w swoim odlotowym stylu. Ma mroczną duszę, z której zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, a która odpowiada mojej mrocznej duszy, więc się pokochałyśmy i pokochałam to miasto. Zadziwiająca jest dla mnie obsesja wiedeńczyków dotycząca śmierci. Polski pisarz Radek Knapp mieszkający od lat w Wiedniu opowiadał mi, że niedawno otwarto lokal, w którym spotykają się obcy ludzie i opowiadają sobie najbardziej makabryczne historie. Znasz miasto, w którym odbywałyby się takie rzeczy? Najlepiej jeszcze, żeby to były historie z życia wzięte. Na tym polega urok, że nie jest to coś, co przeczytałaś w gazecie, tylko, że przytrafiło się to twojej sąsiadce. „Piecyk jej wybuchł, w związku z tym mieliśmy znajomy pogrzeb”.

Czyż nie jest to podobne do naszej narodowej cechy narzekania? My przecież uwielbiamy narzekać.

Ale wiedeńczycy nie narzekają! Oni mówią po prostu: „No, cóż. Takie jest życie. Sąsiadce piecyk wybuchł. Szkoda. Nie doczekała urodzin wnuka. Za to pogrzeb był piękny”. Nawiasem mówiąc, to z Wiednia pochodzi niemieckie określenie „a schöne Leich” czyli piękny trup.

Faktycznie, to różnica. Podobnie z podejściem do problemów. Jeśli wiedeńczyk ma problem, to idzie do kawiarni, zamawia tę podłą kawę, czyta gazetę i ma nadzieję, że sprawy same się poukładają. Natomiast Polak od razu wskakuje na barykady, zanim jeszcze dowie się, o co chodzi.

I co? Nieprawda? (Śmiech). Przecież tak z nami jest. To też wiem od Radka Knappa. On mieszka w Wiedniu od 40 lat; ja dopiero 12 lat. On chodził w Wiedniu do szkoły, jego perspektywa jest inna; był młody jak tu przyjechał. Natomiast w moim odczuciu wiedeńczycy są szalenie zrelaksowani. To rzecz, która od razu rzuca się w oczy. Polacy są dość spięci, zwłaszcza ci z dużych miast. Mówią: „Nie, w tych butach nie mogę pójść do sklepu”, nawet jeśli wybierali się tylko po pietruszkę. Wiedeńczycy są nadzwyczajnie wyluzowani. W kapciach skoczą do piekarni.

To było chyba moje pierwsze spostrzeżenie w Wiedniu, a jeździłam tam na początku lat 2000 na wakacje. Wiedeńczycy kompletnie się nie przejmują, jak są ubrani i jak wyglądają.

Zazwyczaj ubrani są fatalnie. Pod tym względem w Wiedniu naprawdę nie warto się starać. A nawet nie należy, bo czasami może to być źle postrzegane. Mam przecudowny płaszczyk w panterkę, który kocham nad życie, ale nie mam okazji, żeby go w Wiedniu włożyć. Do szkoły na wywiadówkę? Nie pasuje. Na spotkanie ze znajomymi? Oni wszyscy przyjdą w dżinsach albo dresach. Wyglądałabym przy nich jak idiotka. Przywożę go więc do Polski i tu ubieram. Tu jest bardziej na miejscu (śmiech).

Kiedy pierwszy raz jechałam do Wiednia, dowiedziałam się od mieszkających tam Polaków, że Austria to państwo policyjne, a Wiedeń jest bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o respektowanie przepisów. Trzeba było na przykład się zameldować; nie było mowy o przekraczaniu prędkości samochodem.

Wiedeńczycy robią coś, co dla mnie jest niepojęte. Potrafią donieść na kogoś, kto przejechał na czerwonym świetle albo zaparkował w niedozwolonym miejscu. Zrobią zdjęcie i wyślą na policję. Nie mam jednak uczucia, że Austria to państwo policyjne. Raczej, jest to państwo cholernie biurokratyczne.

Kłóci się to trochę z Twoją tezą, że Wiedeń to miasto najlepsze do życia.

Nie, nie. Po pierwsze – Wiedeń to nie jest Austria. Podobnie jak Warszawa to nie jest Polska, Londyn to nie Anglia, a Berlin to nie są Niemcy. Nigdy bym nie zamieszkała w Austrii, ale w Wiedniu mieszkać mogę. Wiedeń to niejako państwo w państwie. Od lat, nie pamiętam już ilu, politycznie zawsze jest czerwony, czyli lewicowy. Tu zawsze wygrywa lewica. Wiedeń jest nieprzeciętnie kosmopolityczny. Jako cudzoziemka czuję się w Wiedniu dobrze.

Jeśli Wiedeńczycy uwielbiają makabryczne historie, to może czas napisać krwisty kryminał osadzony w Wiedniu?

Ależ ja taki napisałam: serial audio dla Storytela „Godzina duchów”. To historia kryminalna, a jednocześnie bardzo wzruszająca, bo śledztwo prowadzi kobieta, która straciła córkę i nie może się z tym pogodzić. Ale ta książka istnieje tylko w audiobooku, trochę szkoda. Starałam się tam pokazać właśnie ten prawdziwy Wiedeń. O tym w moim przewodniku mówi trochę Vincent Severski. Jest w okolicach Dworca Zachodniego ulica Gürtel, bardzo nieprzyjazna. Znajdują się tam różnorodne sexshopy, peep showy, sklepy, o których nie bardzo wiadomo, czy przypadkiem nie są pralniami pieniędzy. Jest nieładnie, hałaśliwie, brudno; dużo cudzoziemców, młodzi mężczyźni chodzący grupami, powodujący, że można się poczuć nieswojo, zwłaszcza wieczorem. To już nie jest ten cukierkowy Wiedeń. Takich prawdziwych miejsc jest w tym mieście wiele. Jest na przykład Wiedeń przedmieść, w którym mieszkam. Jest Wiedeń matek z wózkami i to matek szczególnie roszczeniowych. Przy okazji, zwróciłam też uwagę na to, że dzieci inaczej funkcjonują w tej miejskiej przestrzeni. Fascynowało mnie to, bo sama przyjechałam do Wiednia z małym dzieckiem i zaraz urodziło się drugie. Miałam okazję tego doświadczyć. Stąd mogę powiedzieć, że w Wiedniu jest większa tolerancja dla dzieci niż gdzie indziej. Jak dzieciak się wydziera w tramwaju, to się wydziera. Nikt nie mówi do matki: „Niech pani uspokoi to dziecko”. Jak grupa dzieciaków wraca ze szkoły, no to się drą, nikt na to nie zwraca uwagi. Ja też, choć akurat mnie to irytuje, bo ja jestem z Polski. Tu znów wrócę do tego, co już powiedziałam – Wiedeń jest zrelaksowany.

Co dla Ciebie jest najważniejszym wskaźnikiem, który świadczy o tym, że Wiedeń to najlepsze miasto do życia?

Dla mnie osobiście? Woda.

Woda źródlana.

Płynie z kranu. Spuszczasz ją w toalecie. Myjesz się nią. Pijesz. Ma smak, jest pyszna. Mamy szczęście, bo mieszkamy na południu, a źródlana woda przeprowadzana jest właśnie wodociągiem ze źródła na południu. Druga ważna dla mnie rzecz to komunikacja miejska. Jak ognia unikam po Wiedniu jeżdżenia samochodem.

Przeżyłam to. Same jednokierunkowe ulice, przez co ma się wrażenie krążenia w kółko.

Tak jest. I nie ma gdzie zaparkować. Parkingi są drogie, a kary jeszcze droższe. Komunikacja jest tak wygodna, że grzechem jest jeżdżenie po centrum samochodem.

Dla mnie Wiedeń, to przede wszystkim Opera Wiedeńska. Koncerty puszczane na ogromnym telebimie w letnie wieczory. Pamiętam, kiedyś taki telebim umieszczano na wiedeńskim Rathausie, czyli ratuszu. Czułam nieprawdopodobny kontrast – na ekranie Carmen, a wokół roztaczają się aromaty wietnamskich dań, kupowanych w okolicznych budkach.

Teraz ekran umieszczany jest na gmachu opery. Niestety, w tym roku, przez pandemię, go nie było. Zwykle trzeba było przyjść dużo wcześniej, żeby zająć miejsce, no, chyba, że przyjdzie się z własnym krzesłem. Bywalcy tam koczują. A zwykli przechodnie, mogą pomiędzy zakupami przystanąć, odsłuchać jedną arię i pójść dalej.

Dopiero z Twojej książki dowiedziałam się, że do wiedeńskiej opery można też wejść na tanią wejściówkę. Ale żeby ją zdobyć, trzeba przyjść wcześniej i na poręczy przed kasą zawiązać szalik. O co chodzi?

Zwyczaj ten jest absolutnie boski! Chodzi o to, że normalne bilety – drogie – można bez żadnej łaski zakupić sobie przez internet. Ale są też wejściówki na tak zwaną jaskółkę. Czyli najtańsze miejsca stojące. Rozchodzą się one bardzo szybko, bo są rzeczywiście tanie – kosztują kilkanaście euro. A opera to opera, ma świetną akustykę i jeśli ktoś jest wielbicielem opery, to wiadomym jest, że chciałby chodzić na wszystkie spektakle, więc wejściówka jest pożądaną opcją. Wejściówki sprzedawane są w określonych godzinach w kasie z boku budynku i chętni ustawiają się w kolejce odpowiednio wcześnie, bo tych wejściówek jest ograniczona liczba. Ale żeby nie stać w kolejce, to ludzie wiążą sobie przy balustradzie szaliczki. Zatem to szaliczki czekają w kolejce (śmiech).

Nie przyjdzie nikt, kto wcześniej nie stał, nie zedrze szaliczków albo ich nie przewiesi, aby zawiesić swój, żeby być na przedzie kolejki?

No, coś ty! W życiu! Na tym polega wysoki poziom solidarności społecznej: byłam tu wcześniej, zawiązałam szaliczek, przyjdę za dwie godziny i ten szaliczek nadal tam będzie. To jest cudowne.

Ciekawe są wiedeńskie przejścia dla pieszych, które opisujesz.

Przede wszystkim, trzeba tu jasno powiedzieć, że Wiedeń jest miastem niezwykle tolerancyjnym. To dla mnie jako cudzoziemki jest niezwykle ważne – wiedeńczycy są uprzejmi, są pomocni. Jak tarabanisz się z dzieciakiem w wózku po schodach, to nie ma takiej opcji, żebyś sama się tarabaniła. Raz prawie musiałam wyrywać wózek obcym, którzy chcieli mi pomóc wynieść wózek ze stacji metra, na której akurat zepsuła się winda. Miałam własny patent na wciągnięcie wózka po schodach, ale musiałam z tego zrezygnować, bo nikt nie zważał na moje „Nie, dziękuję”. Po prostu musiałam pozwolić sobie pomóc (śmiech).

Jasne. Co z przejściami dla pieszych?

Już mówię. Zatem wiedeńczycy nie tylko mówią, że są tolerancyjni, ale też tę tolerancyjność promują. Kiedy jest czerwiec, czyli miesiąc parad, to w Wiedniu wszędzie wiszą tęczowe flagi. Wszędzie! Na witrynach firm, sklepów – nawet na sklepie Louis Vuittona wisi ogromna tęcza. Coca-cola wypuszcza specjalną edycję z tęczowymi nalepkami. To jest wielkie święto. Policjanci, którzy pilnują porządku na ulicach, od góry do dołu owinięci są w tęczę; tęczowo przystrojone są ich motory. Promocją tolerancji są więc też przejścia dla pieszych, sygnalizacja świetlna pokazuje ludziki – w Wiedniu są to albo dwie panie z serduszkiem trzymające się za ręce, albo dwóch panów, albo pani i pan. Na czerwonym świetle stoją, na zielonym – idą. Na początku tego rodzaju sygnalizacja świetlna była tylko w ścisłym centrum, teraz się rozszerza na zewnątrz i coraz więcej jej montuje się w mieście.

Smażysz wiedeńskie sznycle swojej rodzinie?

Bardzo lubię sznycle, ale jak się je smaży w domu, to długo utrzymuje się zapach smażeniny, a ja nie przepadam za przygotowywaniem takich potraw, po których trzeba długo wietrzyć kuchnię. Mamy ulubioną knajpę, do której chodzimy, ale publicznie adresu nie podam. Mogę za to Cię tam zabrać.

Wspaniale! Sama też mam parę ulubionych miejsc w Wiedniu. Pamiętam, jak mój najmłodszy – wtedy kilkuletni, a dziś dorosły syn – uwielbiał Prater, czyli wesołe miasteczko, które nazywał „Praterem zabaw”.

Akurat Prater jest miejscem, które bojkotuję. Ale w mieście jest mnóstwo małych placów zabaw: wystarczą dwie huśtawki, drabinka, drzewko i ławeczka dla rodziców. Na Praterze byłam z dziećmi dwa razy. Raz, bo wydawało mi się, że będzie fajnie, a raz dlatego, że kolega dziecka tam organizował urodziny. Za każdym razem przeżyłam horror. Potworny hałas. Zabawy w stylu: „Ziuu! Wiuuu! Baaaang!” Wszystko miga przed oczami, a na dodatek jest potwornie kosztowne. Tu 15 euro, tam 20 euro, leci stówa za stówą. Dziecku odmówisz, jak je już tam zabrałaś? Zaczęłam Prater bojkotować, uznając, że to dla mnie nieprzyjemne miejsce. Na dodatek dzieci, zwłaszcza małe, wychodzą stamtąd kompletnie ogłupiałe. Ale jeśli chodzi o inne miejsca dla dzieci, to kocham Zoom Kindermuseum – muzeum dla dzieci, które jest interaktywne. Czaderskie miejsce! Bawię się w nim tak samo, jak moje dzieci. Jeszcze przed pandemią byłam tam z dziećmi na wystawie o ciele. Jednym z elementów był układ pokarmowy – to był gigantyczny ciąg pokojów, które można było zwiedzać. Wchodziło się przez język, a wychodziło przez – pardon le mot – odbyt. Na dodatek jeszcze trzeba się było przez ten ciasny odbyt przeciskać (śmiech).

Z Wiedniem związanych jest mnóstwo znanych osób, ale dla mnie liczą się dwie. To nieżyjący twórca psychoanalizy doktor Zygmunt Freud i żyjący pisarz Jonathan Carroll. Za każdym razem, kiedy byłam w Wiedniu, chciałam Carrolla spotkać.

Z Jonathanem Carrollem nie tylko się spotkałam, ale też przeprowadziłam z nim wywiad. Przyznam, że był to wywiad na kolanach, bo jego książki też czytałam na klęczkach (śmiech). Powiedziałam mu: „Kocham pana „Krainę chichów”. To książka, która zmieniła moje życie”. Usłyszałam: „Wszyscy mi to mówią”.

Czyż nie powiedział prawdy? BTW, ja też kocham „Krainę chichów” (śmiech).

Do dziś uważam ją za genialną książkę. Nie wiem, czy wiesz: to Jonathan Carroll uczył języka angielskiego Tomasza Lema – syna Stanisława Lema.

Dowiedziałam się o tym właśnie z Twojej książki. Ale nie zdradzajmy szczegółów. Chciałabym Cię jeszcze zapytać o futurystyczną dzielnicę Wiednia, Aspern Seestadt i ulice, które noszą nazwiska znanych kobiet.

To zupełnie nowa dzielnica, która powstała na samym skraju Wiednia, nad jeziorem. I znów muszę to powiedzieć – to jest w Wiedniu zupełnie niezwykłe! Z jednej strony historia, tradycja, konie, hiszpańska szkoła jazdy, tort Sachera, ale nie należy zapominać o tym, że Wiedeń inwestuje w nowe, ekologiczne technologie. Założeniem dzielnicy Aspern jest to, że w jej wnętrzu prawie nie ma samochodów; ludzie mają się poruszać pieszo i rowerami. Są gigantyczne chodniki i wąziutkie ulice, po których jeżdżą autonomiczne autobusy – czyli elektryczne, bez kierowców. Zastosowano różne urbanistyczne rozwiązania, które pokazują w ciągu ilu minut mieszkaniec tej dzielnicy dotrze do sklepu czy kawiarni. Promowane jest chodzenie pieszo. Każdy mieszkaniec dostaje na wyposażeniu druciany wózek na zakupy. Najchętniej to miejsce do życia wybierają młodzi ludzie. Mówiąc szczerze, gdybym wiedziała o tej dzielnicy, kiedy szukałam mieszkania, to sama chętnie bym się do niej przeprowadziła. Tam jest coś, co kocham – połączenie wielkomiejskości z wioską. Znasz sąsiadów – ale jednocześnie żyjesz w mieście. Bardzo fajne jest to, że wszystkie ulice, chyba poza jedną, noszą nazwiska znanych kobiet. O niektórych w życiu nie słyszałam.

Był taki moment, kiedy poczułaś się prawdziwą wiedenką?

Nie. Nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe. Znam ludzi, którzy mieszkają w Wiedniu od pokoleń i oni też nie znają odpowiedzi na to pytanie. Kiedy ich o to pytam, odpowiadają: „Nigdy o tym nie myślałem/nie myślałam”.

Ale w Wiedniu czujesz się swojsko?

Bardzo szybko poczułam się swojsko. Właśnie dlatego, że połowa ludzi, którą się widzi na ulicy, to cudzoziemcy.

W czasie pandemii, jak pisałaś, wiedeńczycy śpiewali piosenkę, którą znam z baśni Andersena: „Ach kochany Augustynie, wszystko minie, minie, minie”. Czy koronawirus zmienił mieszkańców Wiednia?

Pewnie, wszyscy się zmieniliśmy. Przede wszystkim wiedeńczycy zrobili coś, o co nigdy ich nie podejrzewałam – kiedy się zaczęła pandemia, szturmem ruszyli na zakupy.

Też zabrakło papieru toaletowego?!

Oczywiście! Kompletnie tego nie rozumiałam! Rozumiem, tych, którzy przeżyli w Polsce stan wojenny, PRL i chodzili z wieńcami papieru toaletowego na szyi, bo akurat rzucili. Nie rozumiem wiedeńczyka, który żył w dobrobycie i nie pamięta niedoborów rynkowych. A tu nagle papier toaletowy znika jako pierwszy. Rankiem 13 marca w piątek odwiozłam do szkoły moją córkę i postanowiłam zajechać do sklepu po pieczywo na śniadanie. O godzinie 8:15 znalazłam ostatnie miejsce parkingowe. To nie jest pora, kiedy ludzie przyjeżdżają na zakupy! W sklepie tłum. Na półkach pustki. Pomyślałam: „OK, jestem z Polski”. A ponieważ jestem z Polski, to wielkie zakupy zrobiłam kilka dni wcześniej. Wtedy patrzono na mnie ze zdumieniem, niektórzy się śmiali. A we mnie obudził się instynkt przetrwania. No i kto się śmiał ostatni? (śmiech).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl