Marta Bizoń: Koszyki święcimy w Wadowicach, a potem jemy mazurki łyżeczkami

Paweł Gzyl
Ona jest aktorką i wokalistką. On - rockowym i bluesowym gitarzystą. Oto prawdziwa "włoska" rodzina - Marta Bizoń i Robert Lubera.

Jesteście już Państwo po świątecznych porządkach?

M.B.: Nie! Absolutnie! Nie mamy czasu na sprzątanie.

To trzeba się podzielić obowiązkami.

M.B.: Od kilku dni są awantury na ten temat. Ponieważ ani mój mąż, ani moje dzieci nie chcą mi pomóc.

Podobno Panu zawsze dysk przed świętami wyskakuje. To prawda?

R.L.: Tak. Nie wiem, jak to się dzieje. Właśnie wczoraj znowu wyskoczył. (śmiech)

No to będzie Pani miała sporo pracy.

M.B.: To właśnie jest źródłem naszych domowych konfliktów. Bo ja lubię porządek, a reszta rodziny nie zwraca na to uwagi.

R.L.: Cóż, przypadłością ludzi kreatywnych jest brak porządku. A my jesteśmy przecież kreatywni! Tym bardziej że poziom poczucia porządku jest u Marty tak wysoki, że nigdy nie jesteśmy mu w stanie sprostać. Lepiej więc niech ona sama już się tym zajmie i ma spokój.

M.B.: Żeby nie było tak negatywnie: kilka tygodni temu wracam po spektaklu do domu przed północą, wchodzę do kuchni, rozglądam się i myślę: "coś tu jest nie tak". Patrzę, i okazuje się, że mój mąż... umył naczynia! (śmiech) To był prezent z okazji moich imienin.

Tak lubi Pani porządek?

M.B.: Oczywiście! Wtedy łatwiej jest wiele rzeczy zrobić i znaleźć. Niestety - mój mąż jest kompletnie niereformowalny. Mam nadzieję, że dzieciom jednak da się zaszczepić to upodobanie. Żeby chociaż sprzątały po sobie.

R.L.: Czasem ta skłonność Marty do porządku uderza w nią samą rykoszetem. Niedawno kupiła wykładzinę i przez trzy miesiące zganiała z niej wszystkich, żeby tylko nie nabrudzili. W końcu sama wylała na nią lekarstwo syna o kolorze malinowym. A my skomponowaliśmy wtedy piosenkę zatytułowaną... "Wykładzina".

Jak się wytworzył ten podział - Pan jest menedżerem żony, a Pani występuje i zajmuje się domem?

M.B.: W sposób naturalny. Nigdy tego nie uzgadnialiśmy. Scedowałam na męża wszystkie kwestie organizacyjne z wielką radością, bo ja nie lubię załatwiać takich spraw. Dzięki temu mam luz i komfort. Ja tylko wychodzę i śpiewam , a resztę trzeba uzgadniać z mężem. Dopóki Robert nie zajął się moimi interesami, zarówno ja, jak i moi muzycy, byliśmy często wykorzystywani. A ja nawet myślałam, że tak ma być. (śmiech)

R.L.: Kiedy się poznaliśmy, Marta była na początku drogi artystycznej. Ja byłem bardziej doświadczony, więc postanowiłem jej pomóc. Ponieważ sam jestem muzykiem, a ostatnio śpiewa z Martą nasza córka, więc zostaliśmy rodzinną firmą. Najważniejsze w niej jest to, że pracujemy na zasadzie wielkiego zaufania do siebie i do ludzi, którzy nas zapraszają. Nie kłamiemy nigdy na scenie - i ta prawda przyciąga do nas widzów. Nie musimy mieszkać w Warszawie, nie musimy być jurorami w telewizyjnych programach, nie musimy tańczyć na lodzie czy skakać do wody. Ludzie wiedzą, że to, co robimy jest prawdziwe - i dzięki temu możemy robić tylko to, co naprawdę chcemy. Po latach budowania takiego zaufania mamy wierną publiczność, która często zaprasza nas na koncerty.

Świadectwem tego, że oboje Państwo próbujecie ciągle "robić swoje" jest ostatnia Pani płyta - "Tu i tu".

M.B.: Początkowo zaczęłam się zastanawiać, z jakim materiałem muzycznym mogłaby się w pełni zidentyfikować. Myślałam najpierw o piosenkach bliskich mojemu sercu, choćby o szlagierach z przedwojennych filmów, a potem o piosenkach z Kabaretu Starszych Panów. Ale zawsze szybko dochodziłam do wniosku, że to wspaniałe utwory, ale już kiedyś zaśpiewane przez wspaniałych artystów. Tymczasem ja potrzebowałam czegoś nowego! W końcu wpadłam na pomysł, aby stworzyć piosenki specjalnie dla mnie i o mnie. Ale nie o Marcie Bizoń, tylko o mnie - kobiecie. Takie piosenki, z którymi inne kobiety mogłyby się identyfikować i z których mężczyźni mogliby się dużo dowiedzieć o kobietach. I właśnie takie utwory pojawiły się na "Tu i tu".

Sama Pani napisała piosenki?

M.B.: Nie, ale twórcami tej płyty nie są ludzie przypadkowi. Znam się z nimi od ponad dwudziestu lat. Na autora tekstów, Michała Chludzińskiego, wpadłam jeszcze w czasach studenckich. Gdyby wtedy ktoś nam powiedział, że nasze córki będą chodzić razem do przedszkola, potem razem do szkoły muzycznej, że będą siedziały w jednej ławce i będą przyjaciółkami na śmierć i życie - nigdy byśmy nie uwierzyli. Z kolei muzykę napisał Olek Brzeziński, którego bardzo cenię i z którym zawsze chciałam współpracować. Każda z tych piosenek ma swoją historię - i powstała na bazie pewnych wydarzeń z mojego życia rodzinnego i zawodowego.

No właśnie: na płycie słychać już Pani córkę!

M.B.: To było ryzykowne posunięcie. Bo jedenastoletnia Matylda chodzi do szkoły muzycznej i kiedy skończyłyśmy w studiu nagrywać kołysankę, usłyszałam od niej: "Mamo, ty strasznie fałszujesz". (śmiech)

Kobiety identyfikują się z tymi piosenkami?

M.B.: Najbardziej wszystkim podoba się piosenka ze słowami: "Ach mamą być, ach mamą, to prawie jest to samo, co w kopalni na przodku pracować przy młotku". Utwór opowiada o tym, jak wygląda mój dzień i każdej mamy: szkoła, przedszkole, dom i praca czyli teatr. I cała rodzina mówi w niej te teksty, które najczęściej słychać pod naszym i nie tylko naszym rodzinnym dachem. Okazało się bowiem, że ludzie po usłyszeniu tej akurat piosenki w radiu, pisali: "Skąd pani wiedziała, że u nas w domu tak się mówi?". Mało tego - mamy z przedszkola zostawiały w szafce mojego syna liściki z podziękowaniem za tę piosenkę. "Wreszcie ktoś pokazał, jak naprawdę wygląda życie rodzinne!" - pisały. To był strzał w dziesiątkę.

A dlaczego Pani mąż nie zagrał na płycie?

M.B.: Bo my jesteśmy muzycznie dwa różne światy. Robert lubi bluesa i rocka, a ja - spokojniejsze rytmy. Czasem go pytałam: "Dlaczego nie mogę zaśpiewać na twoim koncercie?". "Ty? Nie żartuj" - śmiał się. No to dałam spokój.

Nigdy razem nie zaśpiewaliście?

R.L.: Zbyszek Górny zainspirował nas kiedyś, żebyśmy wystąpili razem. Zagrałem na gitarze, a Marta zaśpiewała. I był to nasz jedyny, oficjalny koncert. Ale tak naprawdę razem śpiewamy tylko... kolędy. Ja gram na gitarze, Matylda na fortepianie, a reszta - śpiewa.

M.B.: Ponieważ Robert organizuje wszystko, rozumiem go, że ciężko mu nagle po tym wszystkim wchodzić na scenę, tym bardziej z rodziną.

Wytrzymujecie ze sobą Państwo całą dobę razem?

R.L.: Czasem Marcie zdarza się pomylić męża z menedżerem albo menedżera z mężem. Jest to jednak pewien koszt, który musimy zapłacić. Przenosimy bowiem stresy z jednej sfery życia do drugiej. Z drugiej strony - ufamy sobie w pracy, nie oszukujemy się, możemy na sobie polegać. Zawsze staram się tak układać kalendarz występów, aby być razem z Martą.
Trudno Pani przejść z roli aktorki do roli mamy i żony?

M.B.: Kiedy w domu jest nasza opiekunka, pani Ania, wracam po spektaklu ze spokojnym sercem i wiem, że mogę się rozkoszować wolnym wieczorem, bo wszystko będzie poukładane, dzieci wykąpane i uśpione. Natomiast, kiedy zostaje z nimi mój małżonek, to już na scenie patrzę na zegarek i się denerwuję. Bo gdy Robert gotuje jedną parówkę dla dzieci, to bierze największy garnek na rosół, żeby cała była zanurzona. I jak ja mam tu się nie denerwować?

Skąd Pani czerpie energię, żeby sobie z tym wszystkim poradzić?

M.B.: Lubię mieć wszystko poukładane. Jeżeli wiem, że w sobotę jadę na koncert, a w niedzielę mam obiad rodzinny na osiem osób, to robię zakupy już w czwartek. Zdaję sobie sprawę z tego, że zostawiając wszystko na ostatnią chwilę, nie zdążę. Muszę być taka zorganizowana, ponieważ ułatwia mi to życie. Chociaż wracam o północy z teatru, a wiem, że dzieci nie mają obiadu na następny dzień, to o pierwszej w nocy gotuję zupę pomidorową. Żebym mogła spokojnie zasnąć.

Chyba łatwiej artystom robić karierę, kiedy nie mają rodziny?

M.B.: Zawsze chciałam być aktorką, ale też zawsze chciałam mieć rodzinę. Jasne, fajnie byłoby godzinami siedzieć w SPA i niczym się nie przejmować. Tymczasem, gdy wyjdę z domu do mięsnego - to już po piętnastu minutach słyszę w telefonie: "Gdzie ty jesteś? Co tak długo można kupować?". I ja to uwielbiam - bo czuję się potrzebna. I nigdy nie zamieniłabym mojej rodziny na samotne życie. Kiedy czasem moja rodzina jest w domku na wsi, a ja wracam do Krakowa do pracy, to chodzę po tych pustych pokojach i czegoś lub właściwie kogoś mi brakuje!

Jesteście chyba Państwo trochę włoską rodziną - nie tłumicie uczuć.

M.B.: Jasne - czasami na siebie wrzeszczymy, ale problemy rozwiązujemy od razu.

R.L.: Sąsiedzi już mniej to lubią. Ale oni wiedzą, że jesteśmy artystami i myślą, że robimy próby. (śmiech)

A jak się Państwo pokłócicie, to kto pierwszy wyciąga rękę na pojednanie?

M.B.: Ja, bo Robert jest obrażalski. Moja babcia Matylda mówiła zawsze: "Nie wolno wychodzić z domu pokłóconym". Dlatego, kiedy mąż wyjeżdża na tydzień, nie puszczam go, zanim nie powiem, że życzę mu "dobrej drogi". Chociaż czasem wcale nie mam ochoty wyciągać do niego ręki.

R.L.: Najtrudniejszym momentem są premiery w Marty teatrze. Wtedy jest naprawdę napięta atmosfera. Dlatego po nich musimy odpocząć. Wyjeżdżamy więc do naszego domu na wsi.

Tam właśnie spędzacie święta?

M.B.: Tak - od pięciu lat, bo wtedy przejęliśmy ten dom. To niedaleko od Wadowic. Ponikiew jest krainą mojego dzieciństwa. Tam właśnie mamy naszą oazę. Nasze maluchy odkryły dzięki tym wyjazdom to, co my mieliśmy za czasów naszej młodości: wychodzą z domu i są na podwórku. Tymczasem w mieście nie puszczamy dzieci, boimy się o nie, musimy ich pilnować. A tam - wystarczy wyjść za próg i oddycha się pełną piersią! Przed oknami chodzą zwierzęta, bo tam jest park krajobrazowy. I te nasze miejskie dzieci uwielbiają się bawić na wsi.

Przenosicie ze swoich rodzinnych domów do tego obecnego jakieś świąteczne zwyczaje?

M.B.: Właściwie to są te same tradycje. Ja bardzo mocno uczestniczę w obchodach liturgicznych Wielkiego Tygodnia - począwszy od Wielkiego Czwartku do Wielkanocy.

R.L.: Ja jestem przeciwnikiem kupowania dzieciom prezentów na Wielkanoc. Ten "zajączek" przyszedł do nas z Ziem Odzyskanych, bo to niemiecka tradycja. Dlatego u nas tego nie kultywujemy.

Malujecie pisanki?

R.L.: Oczywiście: i to w tradycyjny sposób, gotując w cebuli i wydrapując odpowiednie wzorki. Raz Marta kupiła takie specjalne koszulki plastikowe na pisanki - ale kiedy przyszli goście, nie mogli ściągnąć tej folii z jajek. (śmiech) Dlatego teraz korzystamy z nich tylko przy ozdabianiukoszyczka.

Daleko macie Państwo ze święconką do kościoła?

M.B.: Ze święconką jeździmy do Wadowic. Tam kościołów nie brakuje. Czasem mamy tylko problem z dojazdem - bo na Wielkanoc jeszcze leżą wielkie... zaspy! Zdarza się, że śnieg się długo utrzymuje, więc drogi, na których nie ma asfaltu, są bardzo błotniste.

Piecze Pani ciasta na święta?

M.B.: Oczywiście. Wszyscy uwielbiają mój mazurek. Bo można go jeść... łyżeczką. Jak lody. Ale wszystkim posmakował - dlatego taki mazurek jest już u nas tradycją. Robię też paschę - o ile oczywiście kupię śmietanę nie UHT, bo tylko taka może być wykorzystana, a o takie produkty niestety coraz trudniej.

R.L.: I zawsze siedzimy razem przy stole. Dzieci wtedy patrzą na mamę jak na centrum dowodzenia. Matylda już pomaga jak umie, Mateusz jest jeszcze mały, więc raczej psoci niż pomaga. A ja - leżę oczywiście na łóżku z "wypadniętym dyskiem" i... oglądam powtórki zaległych meczy. (śmiech)

Ale w lany poniedziałek Pan wstaje?

R.L.: Początkowo ja pierwszy wszystkich oblewałem, ale teraz dzieci przejęły ode mnie pałeczkę. Bardzo im się spodobało, że mogą w jeden dzień roku bezkarnie zmoczyć rodziców.

M.B.: Coś mi się przypomniało: kiedy skończyłam studia i zaczynałam pracę w teatrze, była akurat Wielkanoc. Ponieważ miałam nagrania, moi rodzice przyjechali do mnie z Wadowic. Szłam z nimi ulicą Krakowską - i zostałam oblana... paroma wiadrami wody! Mama mi wtedy powiedziała: "Zobaczysz, wkrótce wyjdziesz za mąż". I faktycznie - nie minął rok, a poznałam Roberta. Żebym wiedziała, że dostanę takiego jak on, to, ech, nie dałabym się oblać! (śmiech)

R.L.: Dlatego, kiedy nasz syn zobaczył ostatnio całującą się parę, zapytał: "To znaczy, że oni się ożenią?". Wtedy my na to: "No tak, bo się kochają, więc założą rodzinę". "A wszyscy tak muszą? Bo ja wolałbym mieć spokój" (śmiech)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl