Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marian Opania: To zawód, który nieprzytomnie kocham i czasem potwornie nienawidzę ROZMOWA

Ryszarda Wojciechowska
Karolina Misztal
Szczera rozmowa z Marianem Opanią, o trudach aktorstwa, o sympatii do Lecha Kaczyńskiego i o wystawionej na próbę przyjaźni z Antonim Krauze. Rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Jeszcze przed rozmową powiedział Pan, że wnuk, niestety, zdaje do szkoły teatralnej. Niestety?
Tak, bo to zawód, który nieprzytomnie kocham i potwornie od czasu do czasu nienawidzę. Zawód diabelski. Ten permanentny ekshibicjonizm, wywlekanie swoich wnętrzności na wierzch, obnoszenie się z własnymi uczuciami, wrażeniami jest czasem bardzo kosztowne dla psychiki człowieka. Stąd wśród nas tylu alkoholików, narkomanów, stąd te samobójstwa, załamania, depresje. Z wierzchu wygląda pięknie, czerwone dywany, ale po nich stąpają czasami bardzo nieszczęśliwi ludzie.


Aż tyle goryczy?

Minęło sporo czasu, zanim nauczyłem się radzić sobie z tym. Jeśli pyta mnie ktoś bliski, czy ma iść do szkoły teatralnej, odpowiadam: - Nie. Chyba że lubisz stać nad przepaścią i bujać się z myślami - skoczyć nie skoczyć? Jeżeli się ten zawód traktuje poważnie, nie lekko, nie celebrycko i nie ściankowo, to każdy myślący aktor powie to samo. W przypadku wnuka widzę, że aktorstwo jest jego pasją. Nie mogę mu odbierać marzeń.

A Pan, zdając do szkoły aktorskiej, co o tym zawodzie wiedział?

Nie wiedziałem, co mnie czeka. Dla mnie to było marzenie o czymś cudownym. Tak jak marzy o nim tysiące młodych ludzi, którzy się pchają się do aktorstwa drzwiami i oknami. Ale muszą sobie zdawać sprawę, że to bardzo ciężka praca. Trzeba być niesłychanie pracowitym. Bo sam talent to nie wszystko. Ja nigdy w życiu nie rozpychałem się łokciami, nie stąpałem, w cudzysłowie, po trupach kolegów, nie wchodziłem w układy, nie załatwiałem sobie ról. Ale jeśli miałem szansę na rolę i bardzo jej chciałem, to byłem w stanie płynąć wpław do Australii, żeby ją zdobyć. Tak było w wielu przypadkach, kiedy musiałem walczyć, bo miałem konkurentów. Albo kiedy musiałem wykazać się jakimś pomysłem na grę. I nagle z bardzo mocno drugoplanowej roli robiła się pierwszoplanowa. Tak było, na przykład, z "Człowiekiem z żelaza" Andrzeja Wajdy.

Te role, o które trzeba było walczyć, okazywały się potem najważniejsze?
Zwykle tak. Pierwszy raz przed kamerą stanąłem jako osiemnastolatek w "Miłości dwudziestolatków" Andrzeja Wajdy. Pamiętam, jak jego asystent, człowiek z bardzo kręconymi wówczas włosami, który nazywa się Janusz Głowacki, zaprosił nas, grupkę studentów ze szkoły teatralnej, do baru mlecznego, i powiedział, że jest coś do zagrania. Potem o mało nas nie wypierniczyli z uczelni. Na szczęście do filmu zaangażowano czołówkę naszego rocznika, więc gdyby nas wyrzucili, trzeba byłoby rozwiązać rok. Ale już do filmu "Matura" Tadeusza Konwickiego miałem godnego konkurenta. Był to Andrzej Zaorski, syn ówczesnego wiceministra od spraw filmu. Producent rwał sobie włosy z głowy, kiedy się dowiedział, że Tadeusz Konwicki postawił na mnie.

A potem był "Palec Boży" Antoniego Krauzego.

Antek Krauze był mocno niezdecydowany. Długo trzymał mnie w niepewności. Teraz opowiada, że od początku o mnie marzył. Ale to jedna z moich najważniejszych i najlepszych ról.

Odmawiał Pan czasami?

No tak. Nie zagrałem u Filipa Bajona w "Białej wizytówce". Te rolę przyjął niemiecki aktor. Ten sam, który zagrał w oscarowym "Mefisto" i wyjechał do Hollywood robić karierę.

Dlaczego Pan odmawiał?

Bo chciałem trochę pożyć prywatnie. Żona czasami mówiła - basta, masz mieć urlop. Bo ja przez 25 lat nie urlopowałem. No, która kobieta to wytrzyma, w dodatku z dwójką dzieci? Robiłem więc sobie półtoramiesięczne przerwy w pracy. Przez jedną z nich straciłem rolę w serialu "Niania". Powiedziałem: - Jak przełożycie na wrzesień, to służę, bo mi się scenariusz podoba i obsada. Ale nie przełożyli i zagrał to fenomenalnie Adaś Ferency. Ja nie pogardzam serialami, jeśli mają dobry scenariusz i obsadę.

Za odmówienie zagrania w filmie "Smoleńsk" Antoniego Krauzego zebrał Pan prawdziwe baty.

Odmówiłem mojemu przyjacielowi. Ale jakby to powiedzieć... niech wszyscy usłyszą, że ja prezydenta Lecha Kaczyńskiego lubiłem. Czułem do niego sympatię. Wiedziałem, że to dobra dusza, rodzinna, troszkę taki łamagowaty i pod wpływem braciszka. Ale jednego brata można lubić, a drugiego nie. I nie będę szedł temu drugiemu, za którym nie przepadam, na rękę i prowadził jego ugrupowanie do władzy. Nie czuję jakiejś nienawiści do jego partii. Mam wielu przyjaciół popierających PiS. Pani doktor, która leczy moje serduszko, też ich popiera. Ale ja nie zagrałbym w filmie politycznym, także dla przeciwnej strony. Bo ja nie jestem politykiem. Głosuję, wybieram mniejsze, moim zdaniem, zło, ale też drażni mnie, jeśli ktoś wyciąga mi pieniądze z kieszeni. Wtedy myślę - skoro tak, to czemu mam na niego głosować? A pan Rostowski wyciągnął aktorom 50 procent uzysku. Dla mnie to naprawdę spory uszczerbek w kieszeni.

Te baty mocno bolały? Ta cała nagonka?
Było wręcz tak, że na początku obawiałem się występować. Bałem się, że usłyszę gwizdy. Tak jak w stanie wojennym gwizdano na grających w telewizji kolaborantów, bo tam nie wypadało występować. No, ale właściwie nigdy nie zdarzyła mi się taka przygoda. Pamiętam za to pewien występ we Wrocławiu. Wyszedłem na scenę z obawą. I jeszcze nie zdążyłem powiedzieć jednego słowa, kiedy publiczność wstała i zaczęła mi bić brawo. Bałem się występu w Lublinie, w swoich rodzinnych stronach. Ale usłyszałem, że tylko kilka osób zwróciło bilety. W Toronto było jeszcze inaczej. Mimo że już wiele razy występowałem w tamtejszym Centrum Jana Pawła II, to po tej sprawie z filmem nie wykupiono wystarczającej liczby biletów. Występ trzeba było odwołać. Organizatorka sugerowała, że może to właśnie z tego powodu: Wiesz, nie chciałam ci mówić, ale jedna kobieta powiedziała, że jeżeli pan Opania drwi sobie z katastrofy smoleńskiej, to ona na jego występ nie pójdzie.

Przykro się Panu zrobiło?
Proszę wybaczyć, ale dlaczego zmusza się mnie do tego, żebym wierzył w te bzdury, w to, czy była tam mgła, hel, dwie bomby próżniowe czy zamach terrorystyczny? Na miły Bóg, to już trzymajmy się tej jednej wersji, że Putin nienawidził byłego prezydenta. Po co aż tyle wersji? Myślę, że Antek Krauze nie jest tak głupi, żeby dookreślać to w filmie. Ale pewnie pojawi się w nim jakaś sugestia. Odbyłem z Antkiem bardzo nieprzyjemną rozmowę. Wstałem od stolika, nie żegnając się nawet. On stwierdził, że zrobiłem mu piekło z życia. Na co odparłem - a co ty mi zrobiłeś? Przecież to nie ja publicznie powiedziałem, że mam grać w tym filmie. Ja miałem zagrać obu braci Kaczyńskich. I z lubością zagrałbym po swojemu Jarosława. Tylko nie wiem, czy to by się spodobało.

Przyjaźń z Antonim Krauzem przetrwała?
Przetrwała. Powiedziałem mu: to ty w piśmie "Uważam Rze" mówiłeś, że twoim marzeniem jest, abym zagrał Lecha Kaczyńskiego. A rok temu, kiedy mi to proponowałeś, odparłem - pocałuj mnie w sempiternę. Tą wypowiedzią w gazecie wywołałeś mnie publicznie do odpowiedzi. No i jakiś dziennikarz zadzwonił do mnie rano w tej sprawie. A ja nie lubię, kiedy się do mnie tak wcześnie dzwoni, bo jestem jeszcze nieprzytomny. Odpowiedziałem - dajcie mi spokój, nie zagram w jakichś bzdurach, bo jestem człowiekiem myślącym. No i się zaczęło. Wiele mediów się do mnie zwracało, żebym udzielił wywiadu: "Kropka nad i", "New York Times", a nawet "Rossija". A ja odpowiadałem: - Nie komentuję. I słusznie zrobiłem. Bo być może podpaliliby mi dom. Miałem prawo tak przypuszczać, że chcą mi podpalić, kiedy mój młody sąsiad, studiujący na AWF, powiedział: - Panie Marianie, chcą protestować pod pana domem. A ja nie miałem obstawy jak Jaruzelski. Pomyślałem: koktajl Mołotowa przez okno i po herbatce. Samochód przez kilka dni trzymałem na zupełnie innej ulicy. Czułem strach, chociaż do strachliwych nie należę. I gdyby coś się zaczęło, to trup słałby się gęsto. Ja tylko wyglądam na takiego kurdupla, ale jeszcze niedawno przyniosłem do domu tonę kamieni, ponieważ robiłem japoński ogród. Daniel Olbrychski w swojej książce napisał: jeśli ktoś sądzi, że Marian Opania jest niskiego wzrostu, to się myli. On ma dwa metry pięć centymetrów, widziałem go w akcji.

Zostawmy już film. Wspomniał Pan o japońskim ogrodzie. Ta miłość do Japonii nie przechodzi?
Teraz sobie zrobię japoński łuk, bo infantylizm nadal we mnie drzemie. Ciągle jestem chłopcem w krótkich spodenkach. Mimo że mam 71 lat. A Japonię kocham, podobnie jak moja córka japonistka. Już od 16 roku życia oglądałem wszystkie filmy samurajskie. Robiłem sobie miecze, z Dudkiem Damięckim po filmie "Siedmiu samurajów" walczyliśmy na katany. Miałem od zawsze bzika na tym punkcie. A potem córka oszalała i teraz pracuje jako tłumaczka tego języka.

Jeden polityk już chciał zrobić z Polski Japonię, Lech Wałęsa.
Moja sympatia.

A Panu udało się kawałek tego klimatu przenieść na nasz grunt.
Niestety, mój pies japończyk, rasy akita, taki biały kieł, umarł. Teraz mamy suczkę ze schroniska. Też się po japońsku nazywa, mimo że jest Belgijką. Wzięliśmy kundla, a okazało się, że wyrósł z niego owczarek belgijski.

Mówi Pan, że estrada to bolesny temat dla Pana.
Bo tak jest. Jeszcze sobie jakoś radzę. Ale tak jak zły pieniądz wypiera dobry, tak zła sztuka wypiera sztukę dobrą. Mamy zalew amatorszczyzny. Dialogi w stylu: mamuśka, k...a, wiesz, byłem ostatnio... a ludzie się z tego zaśmiewają. To co, ja mam wyjść obok nich i mówić tekst Antoniego Słonimskiego czy Marka Twaina albo nawet Marcina Wolskiego? Śpiewać piosenki Brela, Okudżawy? Nie mam żadnych szans, bo publiczność, okazuje się, ich lubi. Ojcem tego nieszczęścia jest Stanisław Tym, który wymyślił Pakę. Tylko że jeżeli się ich promuje, to należy się też nimi zaopiekować artystycznie. Doradzać, że nie mówi się co kilka słów k...a., że się na scenie nie drze mordy. Z tych tekstów można nawet czasami wycisnąć ciekawe rzeczy, tylko w inny sposób. Oni są kupowani przez tak zwanych impresariów, bo przynoszą spory dochód. Mają często po trzy koncerty dziennie. A my z Wiktorem Zborowskim raz na dwa miesiące. Ja jeszcze jeżdżę ze swoim recitalem. Ale to groza, co dzieje się w tej chwili z polską kulturą. Liczy się tylko pieniądz. Schlebia się najgorszym gustom. I nie wychowuje się publiczności. A publiczność trzeba sobie wychowywać i mówić jej: to jest dobre, a na to nie chodź. Inaczej będzie tak, jak jest.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki