Maria Sadowska: Nie chcę się zamykać w swojej bańce

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Maria Sadowska
Maria Sadowska
„Początek nocy” to tytuł nowego albumu Marii Sadowskiej. Popularna piosenkarka i reżyserka opowiada nam o tym, jak zmieniło ją jurorowanie w „The Voice of Poland”, co dał jej niedawny ślub i jak wychowuje swoje dzieci jako stuprocentowa feministka.

- Wracasz z nową płytą po sześciu latach przerwy. Zatęskniłaś za muzyką?
- Bardzo. Zresztą ja stosuję płodozmian: kiedy kończę nowy film, to przebieram nogami, bo tak chcę wrócić do muzyki. W drugą stronę też to działa w ten sposób. Kiedy zagram dużo koncertów, to tęsknię za robieniem filmów. Tym razem tyle to trwało, bo w zasadzie przez dwa lata robiłam „Sztukę kochania”. Praca nad tym filmem zabrała mi sporo czasu i energii. Ale też fajnie grało mi się na koncertach piosenki z poprzedniej płyty – „Jazz na ulicach”. Lubiłam ten album i ciężko było mi się z nim rozstać.

- No właśnie: twoimi największymi sukcesami były płyty z jazzem. Na nowej płycie zrezygnowałaś z jego śpiewania. Dlaczego?
- Nie można w kółko robić tego samego. Trzeba sobie od czasu do czasu dawać zastrzyk nowej energii. Każda płyta jest zawsze sumą różnych wydarzeń, które wydarzyły się w moim życiu. Tym razem punktem zapalnym było to, że dostałam od męża ukulele. Jeździłem z nim dużo po świecie i zawsze je miałam przy sobie. Z czasem zaczęłam komponować na nim nowe piosenki. A na ukulele raczej nie da się pisać jazzowych numerów. Dlatego odkryłam przyjemność z takiego prostego songwritingu. Powstawały zatem piosenki oparte na tekście, a nie na jazzowych harmoniach. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zamieściła na tej płycie jakichś smaczków jazzowych i tak w „Marakeczi” pojawił się gościnnie Leszek Możdżer. Ale rzeczywiście chciałam czegoś innego. Poza tym od lat śpiewam z didżejami jako MC, a z taką muzyką wydałam właściwie tylko jedną płytę dawno temu. Dlatego chciałam trochę tutaj wrócić do tej klubowej energii.

- Płyta dzieli się jakby na dwie części: w pierwszej znajdują się nowoczesne utwory o tanecznym pulsie, a w drugiej – spokojniejsze i bardziej tradycyjne piosenki. Z czego to wynika?
- To wyszło naturalnie. Ostatnio poruszałam się właśnie po takich dwóch obszarach. Balladową piosenkę „Kocham cię” napisałam na swój ślub jako przysięgę małżeńską. To był mój pierwszy kawałek skomponowany na ukulele. I pierwszy raz wykonałam coś publicznie na tym instrumencie właśnie na swoim ślubie. Stąd też sporo na płycie miłosnych ballad. Kiedyś nigdy nie pisałam takich utworów, bo uważałam, że tego rodzaju piosenki są strasznie banalne. Z wiekiem jednak człowiek zaczyna zauważać, że miłość jest ważna. I chce się o niej mówić.

Muzyk jest trochę jak sportowiec – musi ćwiczyć codziennie. Głos to jednak mięsień używany do śpiewania. Trzeba więc mieć dużą samodyscyplinę.

- Zatem jak to możliwe, że nadal cię pociąga również klubowa muzyka?
- Kocham taką energię. Pod tym względem wcale się nie starzeję. (śmiech) A nawet wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej mnie ciągnie do takiej muzyki. Właściwie cały czas, bez względu na to, jakich filmów bym nie robiła i jakich płyt bym nie nagrywała, to cały czas śpiewam w klubach. I zawsze mam w tym ogromną przyjemność. To nie jest taki zwyczajny występ, kiedy się stoi na czele zespołu muzycznego na scenie – w klubach można improwizować, jest się schowanym, ludzie tańczą, a muzyka sobie swobodnie sama płynie. Uwielbiam to. Dlatego nawet, kiedy nie śpiewam z didżejami, to chodzę do klubów potańczyć. Mam na to ciągle siłę i nie sądzę, żeby to się jakoś niebawem zmieniło. O tym zresztą jest utwór „Początek nocy”.

- Pierwszy raz oddałaś tym razem swoje piosenki w ręce kogoś innego – producentem płyty jest Jarek Baran z Krakowa. Jak się sprawdził ten pomysł?
- Długo poszukiwałam odpowiedniego producenta. Wspaniale mi się pracowało z Jarkiem, cieszę się, że nasze drogi się skrzyżowały. Zaproponował mi właśnie takie bardzo nowoczesne brzmienie – i to było dla mnie bardzo ekscytujące, dlatego poszliśmy w zupełnie inne dla mnie rejony. Ja podsyłałam mu piosenki w dosyć szczątkowych aranżacjach, a on miał świetne pomysły na ich wyprodukowanie.

- Przez pięć edycji byłaś trenerką w programie „The Voice Of Poland”. Jaki miało to wpływ na to, jaką dzisiaj jesteś wokalistką?
- Siedząc w tym programie, mocno się otarłam o muzykę popową, której wcześniej nie słuchałam za wiele. Do końca jej nie rozumiałam. Tam ją polubiłam – i ta płyta jest trochę wynikiem tego. Przestałam podchodzić do tej popowej muzyki jak do jeża. Postanowiłam się z nią zmierzyć i spróbować zaśpiewać tego typu piosenki. Dawno nie wykonywałam utworów opartych o schemat zwrotka-refren-zwrotka-refren. U mnie zawsze były jakieś rozbudowane formy i dziwne pomysły aranżacyjne. Nowa płyta jest na pewno wynikiem tego, że przesiedziałam w „Voice’ie” pięć sezonów i naśpiewałam się trochę popu z moimi uczestnikami. To we mnie zostało i ma odzwierciedlenie w tym, co skomponowałam i co miałam ochotę nagrać.

Ja tak naprawdę jestem osobą spoza wszelkich światów. Raczej kimś z pogranicza. Ciągle poszukuję. Kiedy czuję się w czymś za dobrze, wtedy wyruszam dalej. Lubię wychodzić ze swojej strefy komfortu.

- Miałaś okazję w tym programie pracować z młodymi wokalistami. Ty też się czegoś od nich nauczyłaś?
- Na pewno dzięki nim chciałam poszukać nowych brzmień, które słuchają młodzi ludzie. Ja zawsze obstawałam przy tradycyjnym nagrywaniu „na setkę” z zespołem, do tego kochałam muzykę jazzową i funkową. Byłam więc mocno zanurzona w przeszłości. A tym razem zrobiłam krok do przodu w stronę muzyki produkowanej w studiu. Oddałam swoje piosenki w ręce Jarka, a on ma świetne wyczucie tego, co jest nowe i świeże. I on mnie też namówił na takie brzmienie tej płyty. Ja z kolei namawiałam go na bardziej klasyczne podejście. I spotykaliśmy się gdzieś po środku.

- Kiedy byłaś trenerką w „The Voice Of Poland”, twoi podopieczni wygrali program aż trzy razy. Jaką miałaś receptę na sukces?
- Po prostu poświęcałam tym ludziom bardzo dużo czasu. Nawet poza anteną. Jestem trochę staroświecka pod względem dyscypliny pracy. Muzyk jest trochę jak sportowiec – musi ćwiczyć codziennie. Głos to jednak mięsień używany do śpiewania. Trzeba więc mieć dużą samodyscyplinę. Miałam też szczęście, bo wybierali mnie fajni ludzie. Czyli recepta była prosta, tak jak to jest w tym zawodzie – 80 procent pracy i 20 procent szczęścia.

- „The Voice” opiera się nie tylko na rywalizacji uczestników, ale też trenerów. Dobrze się odnalazłaś w tej formule?
- Tak. Ale nie spodziewałam się tego zupełnie po sobie. Myślałam, że nie jestem osobą, która wchodzi w takie wyścigi. A tu się okazało, że odnajduję się w tym – i nawet mi się to spodobało. Dobrze się z tym czułam, tym bardziej kiedy wygrywałam. Ale przegrałam też dwa razy. Nauczyłam się więc wygrywać i przegrywać. To była bardzo dobra lekcja życiowa.

- Wywodzisz się z undergroundu. Co cię podkusiło, żeby być trenerem w takim celebryckim programie?
- To prawda: do tej pory funkcjonowałam raczej w świecie alternatywy. I biorąc udział w „The Voice”, wzięłam go ze sobą do tego bardziej komercyjnego świata. Mogłam pokazać widzom dużo fajnej muzyki, której by beze mnie być może nigdy nie poznali. Chciałam też uświadomić uczestnikom programu, że nie zawsze trzeba stać po tej mainstreamowej stronie i za wszelką cenę być gwiazdą. Można śpiewać i grać, żyć z muzyki, niekoniecznie będąc super popularnym czy sławnym. I można być szczęśliwym z tego powodu, bo się robi to, co się kocha. Nie każdy się nadaje na bycie gwiazdą i nie każdy musi nią być.

- A w drugą stronę: co ty wzięłaś z tego świata komercji dla siebie?
- Ja tak naprawdę jestem osobą spoza wszelkich światów. Raczej kimś z pogranicza. Ciągle poszukuję. Kiedy czuję się w czymś za dobrze, wtedy wyruszam dalej. Lubię wychodzić ze swojej strefy komfortu. Zawsze funkcjonowałam pomiędzy światem muzyki i filmu. Do tego pomiędzy światem jazzu i muzyki klubowej. To zupełnie różne energie. Nigdy nie obrażałam się na ten komercyjny świat. Tak samo było tutaj. To nie była więc jakaś wielka rewolucja w moim życiu. Po prostu tak mam. Było to jednak ciekawe doświadczenie. Oczywiście ma to swoje blaski i cienie. Fajnie jest być bardziej popularnym, ale trzeba za to zapłacić pewną cenę: utratą prywatności czy większym zainteresowaniem ze strony plotkarskich mediów. Zawsze jest coś za coś.

- Wspomniałaś o swoim niedawnym ślubie. Wcześniej byłaś ze swoim partnerem niemal dziesięć lat. Co was skłoniło, żeby jednak powiedzieć sobie „tak”?
- Wcześniej nie mieliśmy czasu tego zrobić. Chcieliśmy wziąć ślub latem, a wtedy zawsze jest sezon koncertowy. W końcu ten moment przyszedł jakoś naturalnie.

- W jednym z ostatnich wywiadów powiedziałaś: „Ślub dał nam jeszcze jednego kopa”. Co się zmieniło u was po ślubie?
- Dało mi to większe poczucie bezpieczeństwa i przekonanie, że siła tkwi w miłości i rodzinie. Piosenki na nowej płycie dużo o tym mówią. Moja praca generuje wielki stres. Zarówno w kinie, jak i w muzyce. Tym bardziej, kiedy zdobywa się większą popularność i wszyscy patrzą nam na ręce. Wtedy człowiek przekonuje się, jak ważna jest rodzina i pielęgnowanie miłości na co dzień. Dobrze nam w tym ostatnio idzie, bo mój mąż nagrał niedawno ze swoim zespołem No Logo płytę i graliśmy razem dużo wspólnych koncertów. Mało tego: napisał też sporo tekstów na moją płytę. W zasadzie wszystko, co robimy, robimy razem. I ślub nas utwierdził tylko w przekonaniu, że to ma sens.

- A mówi się, że związek dwojga artystów, to mieszanka wybuchowa.
- Nas wspólna praca bardzo łączy. I wręcz przeciwnie: niweluje wszelką wybuchowość.

- Był taki czas, że Adrian zajmował się dziećmi, a Ty – zarabianiem. Ostatnio to się zmieniło?
- Dzieci są już podchowane. Adrian może więc dużo robić ze swoim zespołem. Niestety – pandemia wiele zmieniła i zatrzymała. Zaczął więc malować piękne obrazy.

- Pandemia mocno was dotknęła?
- Gdybyśmy mieli żyć tylko z muzyki, byłoby rzeczywiście bardzo ciężko. Sytuacja jest naprawdę niewesoła – i to również dla wielu znanych czy wybitnych muzyków. Jeżeli ktoś nie ma jakiejś opcji B, to może mu być bardzo ciężko. My sobie jakoś radzimy. Udało nam się w ramach dofinansowania „Kultura w sieci” zrealizować fajny projekt – „Symfonia małego miasta”.

- Co to będzie?
- To projekt, w którym wracam do grania na fortepianie, o czym trochę zapomniałam przez ostatnie lata, bo niemal wyłącznie śpiewałam. Występuję razem z zespołem mojego męża – No Logo. Jest to więc głównie muzyka instrumentalna, w której jest miejsce na dźwięki mało znanych instrumentów, jak didgeridoo czy cymbały białoruskie. Gramy soundtrack do filmu dokumentalnego, który opowiada historię małego miasteczka w Polsce. Daje nam to ogromną radość muzyczną. Planowaliśmy jesienią trasę po filharmoniach, ale nic z tego nie wyjdzie. Nagraliśmy więc jeden koncert i będzie go można zobaczyć jeszcze w październiku w internecie.

- Dużo muzykujecie z mężem w domu?
- Jasne. Mamy instrumenty, często więc do nich siadamy. Mało tego: organizujemy również u nas w domu jam sessions z przyjaciółmi.

- W międzyczasie realizowałaś nowy film – „Dziewczyny z Dubaju”. Twoja praca w kinie uratowała was od finansowych problemów?
- Na pewno. Cieszę się, że mam drugi zawód – i jestem też reżyserką. Jestem wdzięczna moim producentom, że nie ulękli się pandemii. W zasadzie cały czas pracowaliśmy. Kiedy tylko lockdown został zdjęty, mogliśmy od razu wejść na plan i kręcić. Pomimo wielu przeszkód, udało nam się nawet pojechać na zdjęcia do Francji. Byliśmy tam dziesięć dni – i udało się wrócić tuż przed tamtejszym lockdownem. Szczęście więc nam dopisywało: mijaliśmy się dosłownie o włos z różnymi zakazami. Staraliśmy się przestrzegać wszystkich zasad higieny i nikt z nas nie zachorował. Teraz kończę montaż.

Dziecko otwiera inny wszechświat przed tobą. I od razu uświadamiasz sobie, gdzie leży sedno życia. Że nie warto się przejmować byle czym.

- Producentką filmu jest Doda. Jak się sprawdziła w tej roli?
- Super nam się współpracowało. Mówiliśmy o tym, że trzeba wychodzić ze swojego świata i przekraczać granice. A ja i Doda jesteśmy przecież z zupełnie innych światów. I uważam, że ten dialog między nami da świetne rezultaty. Bo jaki jest sens robienia czegoś z kimś, kto dokładnie myśli tak samo jak my? Nic ciekawego z tego nie wyjdzie. Kiedy musi się cały czas dyskutować i szukać wspólnych rozwiązań, to samemu wychodzi się poza swoje ograniczenia i dochodzi się do ciekawszych efektów artystycznych. Doda świetnie się sprawdziła, ma fajne wyczucie filmowe. Jest świetną aktorką, dlatego żałuję, że nie chciała zagrać. Na pewno chciałabym coś jeszcze z nią zrobić.

- Co cię zainteresowało w tej historii młodych Polek pracujących jako prostytutki w Arabii Saudyjskiej, że zdecydowałaś się nią zająć?
- To jest opowieść o tym, że każdy z nas ma swoją ciemną stronę. Bez względu na płeć. Chciałam się zmierzyć z tematem, który opowiada nie o jednoznacznie pozytywnych postaciach. Generalnie będzie to opowieść gangsterska. Oczywiście wszyscy kochamy gangsterów – a oni wcale nie są tacy „święci”. Myślę, że każdy odczyta ten film na swój sposób.

- Gdy rozmawialiśmy kiedyś o twoim dzieciństwie, mówiłaś, że chciałaś, aby rodzice mieli inne zawody, bo ciągle nie było ich w domu. Ty też muzykujesz, do tego kręcisz filmy. Twoje dzieci narzekają na to, że nie poświęcasz im więcej czasu?
- Na razie nie. Oczywiście rozstajemy się czasem, ale na pewno jestem częściej w domu niż moi rodzice. Oni wyjeżdżali na 2-3 miesiące, a mnie najdłużej nie było teraz miesiąc przy filmie. Dzieci były wtedy na wakacjach u dziadków. U mnie to jest taki płodozmian. Ten rok miałam rzeczywiście bardzo pracowity. A zobaczymy jak będzie w przyszłym. Czasem mam dużo wolnego i spędzam te chwile w stu procentach z rodziną. To są takie fale.

- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Dzieci dają mi ogromną siłę”. Na czym to polega?
- Na miłości. Kiedy przychodzisz do domu i dziecko cię przytula, czujesz, że wszystkie problemy, które masz w pracy, nie są najważniejsze. Wszystko to zostaje za drzwiami. Dziecko otwiera inny wszechświat przed tobą. I od razu uświadamiasz sobie, gdzie leży sedno życia. Że nie warto się przejmować byle czym.

- Zawsze deklarujesz, że jesteś „stuprocentową feministką”. Jak to się przekłada na wychowanie dzieci?
- Bardzo. Moja córka ma już dużą świadomość bycia małą kobietą – i czasem mnie tym wręcz zaskakuje. To efekt nie tylko tego, co ja jej mówię, ale również wpływ tego, co wynosi z książek czy z filmów. A nawet z przedszkola. To pokolenie dziewczynek jest już zupełnie inaczej wychowywane – w przeświadczeniu swojej siły. Teraz mam wręcz poczucie, że nie widzę dla mojego synka takich mocnych i wspierających bajek, jakie są dla dziewczynek. Szukam więc dla niego nowoczesnych lektur. Jest to trudne – bo ten klasyczny model męskości pokazywany w bajkach, czyli książę na białym koniu, jest już totalnym przeżytkiem. Nasze dzieci będą żyły w innym świecie niż my. Ale my musimy je jakoś do tego przygotować. Ta rewolucja społeczna już się dzieje. One będą tylko konsumować jej owoce.

- Dzieci lubią twoje piosenki?
- Są ich pierwszymi słuchaczami. Mojemu synkowi najbardziej podoba się „Tysiące rzeczy, czyli piosenka o sprzątaniu”. To tak a propos łamania stereotypów: bo u nas w domu to właśnie on najbardziej lubi odkurzać. Z kolei córka najchętniej słucha „piosenki o jajku” – „Ja, ja, ja”, czyli „Stracić nadzieję”.

- Nie brak na twojej płycie politycznych wątków. Choćby w utworze „Niezgoda”, gdzie śpiewasz; „Nie zgadzam się na niezgodę”. Myślisz, że w Polsce możliwe jest porozumienie między dwoma zwaśnionymi obozami?
- Trzeba mieć nadzieję na lepsze. Skoro udało się nas tak mocno podzielić, to można pójść też w drugą stronę. Przecież kiedyś nie byliśmy tak skłóceni. Wierzę, że może się to jakoś uda zrobić poprzez muzykę. To taka mała kropla, która będzie drążyć skałę.

- Śpiewając swoje piosenki nie adresujesz ich tylko do tych, którzy podzielają twoje poglądy polityczne?
- Oczywiście, że nie. Wręcz cieszę się, kiedy na moje koncerty przychodzą ludzie z innych opcji. Ja bardzo nie chcę się zamykać w swojej bańce. Bo to jest u nas największy problem. My jesteśmy w izolacji. Potęguje to internet i media społecznościowe. To działa w ten sposób, że coraz bardziej zamykamy się wśród swoich, wśród tych, których lubimy, w kręgu tego, co jest nam znane. Jak już mówiłam, ja jestem człowiekiem pogranicza – i staram się wychodzić ze swojej strefy komfortu. Dlatego nie słucham piosenek, które już znam. Nie oglądam filmów, które lubię. I nie poznaję tylko tych ludzi, którzy myślą dokładnie tak samo jak ja.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Maria Sadowska: Nie chcę się zamykać w swojej bańce - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl