Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Piekarczyk: Koledzy nie lubią, gdy gram coś TSA [ROZMOWA]

Marek Zaradniak
Marek Piekarczyk wystąpi w niedzielę w Środzie Wielkopolskiej, natomiast w poniedziałek zaśpiewa akustycznie w Poznaniu w klubie Blue Note.
Marek Piekarczyk wystąpi w niedzielę w Środzie Wielkopolskiej, natomiast w poniedziałek zaśpiewa akustycznie w Poznaniu w klubie Blue Note. Andrzej Szozda
O udziale w programie "Voice of Poland" i roli Jezusa opowiada Marek Piekarczyk

Zacznijmy od przeszłości - Twoje występy w TSA zaczęły się od "Modlitwy".
Marek Piekarczyk: To piosenka napisana przez muzyków z Tarnowa, poetę Wojtka Nowaka i Piotra Szcze-panika basistę i szefa zespołu Sektor A, w którym kiedyś śpiewałem i z którym pojechałem do Nysy. Tam po raz pierwszy usłyszałem TSA. Dzięki "Modlitwie" zostałem zauważony. W tej piosence można pokazać swoje możliwości, bo jest bardzo emocjonalna i piękna, i właściwie dzięki niej jestem w TSA.

Ale na "Głos Rock Festiwal" przyjedziesz do Poznania nie z zespołem TSA, lecz z własnym, solowym projektem "Marek Piekarczyk Akustycznie".
Marek Piekarczyk: To jest mój projekt akustyczny, a więc nie będzie piosenek TSA z wyjątkiem jednego, może dwóch utworów, takich jak "Wielki cud", który napisałem ze Zbyszkiem Kraszewskim oraz być może "Mechaniczny pies", który napisałem razem z Tośkiem Degutisem, bo TSA tego nie gra. Nikt nie może protestować, że ja to gram. Moi koledzy nie lubią jednak, gdy gram utwory TSA. Nawet te, których oni sami nie chcą grać.

Marek Piekarczyk wystąpi w niedzielę w Środzie Wielkopolskiej, natomiast w poniedziałek zaśpiewa akustycznie w Poznaniu w klubie Blue Note

Dlaczego wykonujesz swoje utwory w wersji akustycznej?
Marek Piekarczyk: Bo lubię i chcę. Mają fajne teksty. Pokazują mój sposób myślenia. W tym, co robię od wielu lat, nic się nie zmieniło i może jestem ostatnio trochę bardziej zgorzkniały i smutny, bo lepiej znam życie, ale wierzę w to samo. Choć może inaczej to wyrażam.

Niebawem ma wyjść kolejna Twoja płyta z piosenkami w wersji akustycznej...
Marek Piekarczyk: Chcę ją wydać jak najszybciej. Mam ją nagraną. "Marek Piekarczyk akustycznie w Trójce". Ja jestem wydawcą. Nie dam jej do sklepów. Nie interesują mnie recenzje i reklamy w gazetach. Liczy się tylko ten, kto przychodzi na moje koncerty. To człowiek, który okazuje mi szacunek. Jemu się coś należy. Poza tym będzie można też kupić składankę - płytę "Źródło" i te piosenki, które nagrałem z Yugopolis czy z Kozickim.

To trochę tak jak Budka Suflera, która teraz do każdego biletu dodaje płytę.
Marek Piekarczyk: Zerżnęli ten pomysł ode mnie. Z TSA robiłem to pięć lat temu. Wymyśliłem jeszcze coś innego. W bilecie będzie mały singiel, na którym nagrany będzie utwór, którego nigdzie nie można kupić. Jeżeli nie będziesz na koncercie, nie będziesz miał tej piosenki.

Jaką część Twojej działalności stanowią koncerty z TSA, a jaką działalność solowa?
Marek Piekarczyk: 25 procent to TSA, a 75 procent inne projekty. Biorę też udział w "Kazaniach Świętokrzyskich" z Józkiem Skrzekiem i Apostolisem Anthimosem. To niesamowite wydarzenie kulturalne, bo to jest pierwsze wykonanie muzyczne pierwszego polskiego tekstu literackiego z XIV wieku. 30 czerwca pokażemy się w Środzie Wielkopolskiej. Z aktorami Teatru Muzycznego w Gdyni przedstawiam poemat rockowy "Klen-czon". Mam też projekt "Marek Piekarczyk i przyjaciele z Voice of Poland".

Czym jest dla Ciebie bycie trenerem w Voice of Poland?
Marek Piekarczyk: Trochę mi to dało popularności. A poza tym przekłada się na zainteresowanie tym, co robię. Mogę teraz śmiało realizować wszystkie moje szalone projekty i być może ludzie się o nich dowiedzą dzięki temu, że tam jestem. Poza tym poznałem machinę telewizyjną z innej strony. Poznałem też wielu wspaniałych ludzi. Myślę nie tylko o wokalistach, ale też o producentach, reżyserach czy ludziach z techniki. Zrobiłem też to, co mnie najbardziej wkurzało w polskiej telewizji. Wyrzuciłem z mojego repertuaru większość piosenek anglojęzycznych. Nie mogę ich słuchać. Polacy śpiewający po angielsku to coś strasznego. W pierwszej edycji musiałem stoczyć niejedną bitwę o to, aby w programie były wykonywane polskie piosenki i wygrałem tę walkę. W rezultacie w repertuarze mojej grupy było bardzo dużo rodzimych utworów i moja grupa wygrała. Teraz widzę, że w tym moim szaleństwie jest jakaś metoda. Ludzie to lubią i chcą polskich kawałków. Już się ze mną tak nie kłócą w Voice of Poland. Ufają mi.

Wyrzuciłem z mojego repertuaru większość piosenek śpiewanych po angielsku

Swego czasu w Teatrze Muzycznym w Gdyni zagrałeś rolę Jezusa w rockoperze "Jesus Christ Superstar". Czym był dla Ciebie udział w tym spektaklu?
Marek Piekarczyk: To było jedno z najważniejszych wydarzeń artystycznych mojego życia. Marzyłem o tym od wielu lat i zostałem zaproszony, ale przecież nie byłem przygotowany. Nie rozumiałem sceny teatralnej i jej zasad. Wszystkiego musiałem się nauczyć . Dopóki śpiewałem, było OK, ale kiedy się miałem poruszać, było ciężko. Podpatrywałem aktorów. Oni mi też wtedy pomogli. Siedziałem od rana do nocy w teatrze. Tyrałem jak wół. Tam pierwszy raz w życiu poznałem, że popularność może być pozytywna. Szedłem ulicami Gdyni i działo się coś jakby ze snu. Ludzie się do mnie uśmiechali i mówili dzień dobry. Jako czarna owca z Bochni, długowłosy, byłem przyzwyczajony do tego, że wszyscy patrzą na mnie krzywo. Nawet jak byłem szarpidrutem rock' n'rollowcem, który grał ogromne koncerty, nic się nie zmieniało. Tam była taka zasada. Wydzieram się, wyję... A w tej Gdyni to wszyscy ludzie patrzyli na mnie z szacunkiem i sympatią. Był stan wojenny i ludzie byli wobec siebie nieuprzejmi, a ja doznałem uprzejmości - najpiękniejszego przyjęcia, jakie mogło się zdarzyć. Byłem arcyszczęśliwy. Wszyscy się bali, że komuniści coś wywiną, żeby znowu opluć wiarę. Nie było takiego nacisku, ale jednak była nadzieja, że ja wszystko zepsuję. Tymczasem przygotowałem się z Biblii, Apokryfów, ikonografii i stworzyłem postać Chrystusa jakby od nowa. Naszego, słowiańskiego, pełnego siły i dobra, i takiego czegoś nieuchwytnego. Sam czułem, że to jest ważne i przepiękne. Reżyser Jerzy Guza powiedział: W czasie, kiedy śpiewasz swoją arię "Getsemani", można okraść teatr. Wszystkie bileterki, strażacy, stróże, garderobiane stoją w kulisach, żeby słuchać, jak śpiewasz. A to się często nie zdarza. Kiedy krawcowe i garderobiane płaczą podczas arii, to jest to najlepsza aria na świecie. One wszystko już widziały.

To już rozdział zamknięty?
Marek Piekarczyk: "Jesus Christ Superstar" pokazywany był też gdzie indziej, ale omija mnie się szerokim łukiem, a jestem precyzyjny w myśleniu. Grzebię w tekście. Libretto jest napisane przez baptystę, a muzyka przez Żyda. Nie mam nic przeciwko Żydom i baptystom, ale kiedy mam przedstawić katolicką wizję Jezusa, to muszę być czujny. Baptyści nie uznają komunii świętej i w tekście oryginalnym, czego nie zauważył tłumacząc nawet Wojciech Młynarski, czytamy : "To wino to mogłaby być moja krew, a chleb to on mógłby być moim ciałem". Ja tego nie powiedziałem. Zmieniłem teksty. Śpiewałem: "To jest wino, to jest moja krew. Ten chleb to jest moje ciało". Mówiłem prawdę, lecz potępiono mnie, bo Chrystus nie szukał prawdy, tylko był prawdą. Mówił: "Ja jestem prawdą". Takich elementów było mnóstwo w tym libretcie. Jednym z tych, który jest przeciwko katolicyzmowi, jest fakt, że w tym spektaklu nie ma zmartwychwstania. Powiesili go i już. I nikt nie zwraca na to uwagi.

Mówisz o słowiańskim Chrystusie. To się kojarzy ze słowiańskim papieżem. Czy również przewidujesz wykonywanie jego tekstów, tak jak kiedyś zrobił to Staszek Sojka czy teraz Robert Janson?
Marek Piekarczyk: Mam jedną piosenkę, którą zaśpiewam w Środzie Wielkopolskiej dzień przed koncertem w Poznaniu. W średzkiej farze dam cały koncert poświęcony Janowi Pawłowi II. Będą w nim wszystkie moje najpiękniejsze pieśni oraz jego utwór "Z wolna słowom odbieram blask".

Przyjeżdżasz do Poznania na Głos Rock Festiwal. To Twoje miasto rodzinne?
Marek Piekarczyk: Tu się urodziłem. Mój ojciec urodził się w Poznaniu i mój dziadek, ale potem ojca wywieźli do Gniezna. Był oficerem Wojska Polskiego. Nie był komunistą i ciągle go przenosili. Mój brat urodził się w Górowie, siostra we Wrocławiu, a ja w Poznaniu. Ostatecznie wylądowaliśmy w Bochni.

Twój dziadek zakładał dzisiejsze Radio Merkury...
Marek Piekarczyk: Tak. Gdy wchodzi się do Radia Merkury i skręci się w prawo, a potem w lewo po lewej stronie pierwsze zdjęcie to Kazimierz Piekarczyk - mój dziadek, pisarz, kolega Sztaudyngera i Przybyszewskiego. Moja rodzina ufundowała w Wielkopolsce dwa klasztory. W jednym z nich miałem komunię świętą. Przyjechał ksiądz w cywilu i sam jeden przyjmowałem ten sakrament. Byłem wtedy w siódmej klasie. Mój dziadek zginął, broniąc Poznania w 1939 roku i nie ma jego grobu. Zawsze proszę Krzysztofa Ranusa, żeby zaświecił jakikolwiek znicz i powiedział: "Panie Kazimierzu to dla pana".

O tym, że nie ma grobu Twojego dziadka, mało kto wie...
Marek Piekarczyk: On jest zmieszany z ziemią Poznania. Tak poznańskiego człowieka jak mój dziadek nie ma. Długo go nie drukowano. Zajmował się skautingiem. Jako skaut rysował i malował. Wędrował też w okolice Bochni. Pamiętam z dzieciństwa książkę "Skarby na Czorsztynie" i jeszcze inną, w której były rysunki okolicznych kapliczek i kościółków. To wszystko on przeszedł. Gdy tu przyjechałem i zacząłem łazić po okolicy, zakochałem się, jakbym to wszystko znał. To było jakieś deja vu. Zamknęło się jakieś historyczne koło.

Rozmawiał Marek Zaradniak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gloswielkopolski.pl Głos Wielkopolski