Marcin Jacobson, były menedżer m.in. Dżemu i TSA, o wydarzeniach z Grudnia 1970 w Gdyni. "Byłem tam, miałem 20 lat"

Dorota Abramowicz
Dorota Abramowicz
Tomasz Bołt/Polskapresse
Nigdy wcześniej nie mówił publicznie o tragicznym czwartku, 17 grudnia 1970 w Gdyni. I nagle, po przeczytaniu w sobotnich "Rejsach" artykułu o dwóch młodych ludziach, stojących wówczas po obu stronach barykady, Marcin Jacobson, były menedżer Dżemu, Krzaka, TSA i Martyny Jakubowicz, animator życia muzycznego napisał w mailu wysłanym do redakcji "Dziennika Bałtyckiego": „Byłem tam wtedy pod Urzędem Miasta w Gdyni. Miałem 20 lat i czynnie uczestniczyłem w tych zajściach”.

Dlaczego dopiero teraz zdecydował się pan opowiedzieć o gdyńskiej tragedii sprzed 49 lat?
Kilka razy się do tego przymierzałem. Kiedy w niedzielę rano wysyłałem do pani maila myślałem, że dam radę. Ale nadal jest trudno. Być może wynika to z faktu, że byłem z pokolenia dzieci kwiatów, interesował mnie rock progresywny, prowadziłem rubrykę muzyczną, czyli żyłem w zupełnie innym świecie i nagle doszło do zderzenia tamtego mojego świata ze śmiercią - przy mnie zastrzelono co najmniej jedną osobę. Wprawdzie dwa lata wcześniej w marcu 1968 r. przez przypadek znalazłem się pod operą we Wrzeszczu i dostałem pałą w plecy, ale udało mi się wówczas uciec. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak.

Co robił pan w grudniu 1970 roku?
Mieszkałem z rodziną w Sopocie Po tym, jak wyrzucili mnie ze studiów dziennych i przeszedłem na wieczorowe, pracowałem w Gdyni. W poniedziałek, kiedy jeszcze telefony działały, koło południa do biura zaczęli dzwonić ludzie opowiadając, że w Gdańsku się dzieje. Potem te wiadomości urwały się. Nasłuchiwaliśmy Wolnej Europy, ale oni pierwsze informacje o tym co się dzieje na Wybrzeżu podali chyba dopiero w środę.

W czwartek zdecydował się pan wyruszyć do Gdyni
Pojechaliśmy tam z kolegą, Wojtkiem Jasińskim, z ciekawości na wieść, że była masakra przy stoczni w Gdyni. Wsiedliśmy do kolejki, wyrzucili nas wszystkich na stacji Wzgórze Nowotki, dziś Wzgórze św. Maksymiliana. Zobaczyłem czołg, jakieś transportery opancerzone, no i tłum ludzi. Właściwie nic groźnego się nie działo. Było tak... piknikowo. Z tamtej strony rzucali puszki z gazem, a ludzie je odrzucali. W tamtą stronę leciały też kamienie. Przy wyjściu z dworca, za budynkiem kasowym i warsztatem oponiarskim była skarpa, na której spotkaliśmy chłopaków z Sopotu. Obserwowaliśmy stamtąd co się dzieje. Stacja benzynowa zasłaniała nam Urząd, gdzie stały czołgi, więc po chwili zeszliśmy z Wojtkiem postanowiliśmy przejść na Świętojańską. Gdy byliśmy na wysokości domów vis a vis dworca SKM nagle pojawiła się grupa szarżujących milicjantów, która zatrzymała się na linii chodnika. Tłum cofnął się i pasie zieleni oddzielającym jezdnie i też zatrzymał się… (długa cisza).

Dlaczego nic pan nie mówi?
Bo to będzie najcięższy moment. Wzywali nas do rozejścia się, myśmy odpowiadali. No cóż, w tłumie człowiek jest chojrakiem. Nagle przed szpaler milicjantów wyszedł oficer. Na to przez łańcuchy odgradzające chodnik od jezdni wyskoczył chłopak. Młodszy od nas, wyglądał na siedemnaście lat. Ruszył do milicjanta, rozpiął kurtkę. Dokładnie pamiętam, był w bratkowo-niebieskim swetrze. Podniósł koszulkę, Krzyknął: „Strzelaj ch...!”. I ten facet odpiął kaburę, wyciągnął krótki pistolet, wymierzył, strzelił. Po strzale tłum ruszył, a milicja zaczęła uciekać.

Widział pan twarz oficera milicji?
Patrzyłem na upadającego chłopca. Byłem bardzo blisko. Ktoś zdjął z niego kurtkę. Z przodu była mała dziurka, z tyłu plama krwi. Ludzie zrobili z płaszczy nosze. Nagle przez tę gęstwinę ludzką zaczęła się przedzierać duża chłodnia „Dalmoru”. Wówczas ludzie zatrzymali ten samochód Otworzyli drzwi i zażądali, by chłodnia zawiozła chłopca do szpitala.

Zgodzili się?
W środku był kierowca i konwojent, który odparł, że nie ma takiej możliwości. Chyba nawet argumentował, że krew pobrudzi kabinę ..W tym samym momencie kilka osób wyciągnęło go z wozu, wylądował na ziemi. Kiedy jednak grupa go tłukła, druga włożyła chłopaka do auta. Potem wrzucono jeszcze pobitego konwojenta. Ktoś zawołał do kierowcy: Niech pan teraz zawiezie ich dwóch! O tym, jakie byty nastroje w tłumie, świadczy jeszcze jedna sytuacja, której byłem świadkiem. Zauważono mężczyznę, robiącego ukradkiem, spod klapy zdjęcia. Doszło do ciężkiej szarpaniny, próbowano odebrać mu aparat. Potem okazało się, że to prawdopodobnie był jakiś prywatny człowiek. Nie wiem, jak to się skończyło.

Nie chciał pan już wracać do domu?
Postanowiłem pójść dalej i chyba wtedy zgubiłem Wojtka. Wszedłem na Świętojańską, na wysokości przejścia przez ulicę, naprzeciw wyjścia z dworca zobaczyłem znowu z jednej strony tłum i z drugiej strony, w odległości może 15-20 metrów - uzbrojony szwadron, chyba ZOMO. W rękach trzymali tarcze, mieli długą broń. Nagle zarepetowali i strzelili w jezdnię z kostki brukowej. Tłum się cofnął. Na środku został samotny młody mężczyzna, prawdopodobnie stoczniowiec. Skakał na jednej nodze i wył z bólu. Myślę, że dostał rykoszetem Sytuacja była nieciekawa, bo zomowcy nadal stali naprzeciw nas z bronią w rękach. Ale skoczyłem do niego z jeszcze jedną osobą i wyciągnęliśmy chłopaka. Bardzo cierpiał, mocno krwawił. Zabrała go karetka. Ludzie wówczas mówili, że strzelano kulami ze sprasowanej soli. Nie wiem, czy to prawda? I dopiero po tym drugim wydarzeniu straciłem cały animusz. Byłem w szoku. Myślałem tylko, jak się stamtąd wydostać.

Była jakaś droga ucieczki?
Nie wyglądało to najlepiej. W tłum nagle z różnych stron wjechały z impetem budy z zomowcami. Wypadli z nich milicjanci, zaczęli tłuc wszystkich pałami. Ludzie odskakiwali, zaczęliśmy uciekać schodami na dworzec. Nad nami pojawił się helikopter. Zszedł nisko, widziałem otwarte drzwi i faceta z karabinem. Z rok temu przeczytałem, że nie stwierdzono, by w Gdyni strzelano do ludzi z helikopterów. Jednak w mojej pamięci zachowały się inne sceny. W strasznym ścisku wypadliśmy na peron. Uciekaliśmy przez tory, betonowy płot, kartoflisko, po prawej stronie była baza jakiejś firmy samochodowej. I dalej, przez gliniane wyrobisko pod lasem. Wraz ze mną biegło tak kilkadziesiąt osób. Nad nami leciał helikopter. Wówczas usłyszałem serie z karabinu maszynowego. To nie mógł być omam, bo wszyscy rzucaliśmy się na ziemię. Dwa, może trzy razy. Dopadłem do lasu, przedzierałem się przez krzaki. Na wysokości obecnego stadionu Arki wyszedłem na ulicę. Wszystkie samochody się wtedy zatrzymywały, zabrał mnie jakiś żuk. W domu starannie wyczyściłem zabłocone gliną ubranie i buty. Nie byłem pewny, czy nie zostałem sfotografowany i czy nie zaczną mnie szukać.

"Pogrzebani nocą" - książka o ofiarach grudnia '70

Powiedział pan rodzicom, co się zdarzyło?
Tylko, że byłem w Gdyni, ale nie o tym, co widziałem. Kilka dni później namalowałem plakat na dużym arkuszu szarego papieru. Na sylwetce człowieka, widzianego od dołu odbiłem tuszem ślady ciężkich, wojskowych butów. Wolna Europa podała, ile osób zginęło i tyle krzyży pojawiło się na plakacie. Kiedy ojciec zobaczył plakat, bardzo się zdenerwował. Niewiele brakowało, by mnie uderzył. Wyrwał papier, zgniótł, wrzucił do pieca. Powiedział, że nie zdaję sobie sprawy, ile może to mnie kosztować.

Udało się panu...
Zdaję sobie z tego sprawę. Zwłaszcza, że dwa dni później dotarła do mnie informacja, że jeden z chłopaków z Sopotu, z którymi stałem wtedy na skarpie, zginął od strzału. W 1972 r. trafiłem do wojska na dwa lata. W Szczecinku, jako tzw. kot spotkałem w kompanii kilku rezerwistów, których zgarnięto wtedy w grudniu z ulicy. Cały ich rocznik już wypuszczono do cywila, a oni tkwili jeszcze w jednostce kilka tygodni dłużej. Wie pani, że minęło tyle lat, a ja do dziś pamiętam każdą chwilę tamtego czwartku, jakby to zdarzyło się dzisiaj. Wraca do mnie widok chłopaka w niebieskim swetrze, padającego na ziemię. Słyszę serie karabinów. Jak mocne to były przeżycia, może świadczyć fakt, że do czasu przebudowy skrzyżowania przed dworcem Gdynia Wzgórze Nowotki, nie potrafiłem przejść tamtędy bez walki ze łzami. Dopiero wówczas, gdy zlikwidowano przejście dla pieszych to się zmieniło. I dopiero dziś, choć z trudem, mogę opowiedzieć moją historię.

Stan wojenny - zbrodnie bez kary [wideo, archiwalne zdjęcia IPN]

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Marcin Jacobson, były menedżer m.in. Dżemu i TSA, o wydarzeniach z Grudnia 1970 w Gdyni. "Byłem tam, miałem 20 lat" - Dziennik Bałtycki

Wróć na i.pl Portal i.pl