Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małysz: Żałuję, ale igrzyska obejrzę w TV

Przemek Franczak
Adam Małysz
Adam Małysz fot. Andrzej Banaś
Adam Małysz wyjaśnia powody rezygnacji z funkcji attaché olimpijskiego i snuje prognozy przed Soczi.

W ostatniej chwili zrezygnował Pan z roli attaché polskiej reprezentacji na igrzyskach w Soczi. Dlaczego?
Chodziło o konflikt interesów między moimi zobowiązaniami wobec reklamodawców a wymogami Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Próbowaliśmy tę sprawę jakoś rozwiązać, zresztą jeszcze w piątek do południa wydawało mi się, że do Soczi jadę. Byłem wtedy na mistrzostwach świata juniorów w Predazzo, a rozmowy z Polskim Komitetem Olimpijskim prowadził mój menedżer. Wysłaliśmy też informację do moich sponsorów, że podczas igrzysk jest zabroniony udział w kampaniach reklamowych itp. No, ale jak moi sponsorzy mieliby się z nich wycofać, skoro np. plakaty ze mną wiszą na stacjach Orlenu? Straciliby sporo pieniędzy, a ja przecież ciągle jestem sportowcem i to w takiej branży, że bez sponsorów nie dałbym rady funkcjonować.

Nie wiedział Pan wcześniej o przepisach MKOl?
Nie byłem świadomy, że osoba jadąca jako attaché ma takie same obowiązki jak zawodnik czy trener. Dla mnie to kuriozalne. PKOl poinformował nas w każdym razie, że jeśli pojadę, a kampanie nie zostaną wycofane, to mogę narazić się na nieprzyjemności, z wydaleniem z wioski olimpijskiej włącznie. Każdy, kto jest akredytowany na igrzyskach, podpisuje taką deklarację, że w czasie igrzysk nie może brać udziału w kampaniach reklamowych, występować w TV z reklamami sponsorów. Ja złamałbym ten zakaz.

Czemu jednak ta sprawa wypłynęła w ostatniej chwili?
Po prostu dostałem tę deklarację do podpisania. A że byłem wtedy na Dakarze, więc na początku się tym nie zajmowałem. Wiele osób mi zarzuca, że przecież o tym, że jestem attaché, wiedziałem od dwóch lat. No tak, tylko że nikt mnie wcześniej nie poinformował, że to się wiąże z takimi, a nie innymi konsekwencjami.

Zabrakło chyba trochę komunikacji z PKOl.
Pewnie tak, gdybym zrezygnował pół roku temu, chyba nie byłoby takich kontrowersji. Ale też nie siedzę na co dzień w sporcie olimpijskim, tylko zupełnie innym, jeżdżę gdzieś w rajdach po Amerykach i Afrykach, więc ten kontakt ze mną jest siłą rzeczy utrudniony.

Może uda się za cztery lata?
Zobaczymy. Na pewno przyjrzę się bliżej temu dziwnemu przepisowi. Nie chce mi się wierzyć, że gdy na igrzyska przyjeżdżają aktorzy czy showmeni, to też podpisują taką deklarację. Dla mnie ta decyzja o rezygnacji była bardzo trudna, ale musiałem tak postąpić.

Czyli igrzyska przed telewizorem?
Na to wychodzi. Na pewno będę oglądał, trzymał kciuki, ale, kurczę, to już nie będzie to samo. Bardzo żałuję, bo to była okazja, żeby wreszcie zobaczyć z bliska trochę igrzysk. Gdy jest się zawodnikiem, to paradoksalnie takiej możliwości w zasadzie nie ma. No i mógłbym pokibicować chłopakom na skoczni, to byłyby dla mnie wielkie emocje. Atmosfera, presja - to wszystko bardzo się udziela.

Przed igrzyskami, w jakiej jest Pan grupie: ostrożnych optymistów czy hurraoptymistów?
Jestem gdzieś pośrodku. Wiem, jakie mamy szanse, ale też wiem, że igrzyska rządzą się swoimi prawami i faworyci nie zawsze wygrywają. Na pewno śmiało mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o skoki, to bardzo realną prognozą są dwa medale. Ale nie powiem kto, nie powiem jak. W tej chwili mamy bardzo silną reprezentację i każdy z tych chłopaków może walczyć o medal. Nie mówiąc o drużynie, bo to jedna z równiejszych ekip na świecie w tym momencie.

Kamil Stoch jest gotowy na olimpijski sukces?
Jest mistrzem świata, jest w formie, więc czemu nie? Pamiętam go z igrzysk w Turynie, miał wtedy chyba 18 lat. Młokos. Teraz to dojrzały, świadomy zawodnik. Wie, czego chce, wie, jak to osiągnąć.

Trener Łukasz Kruczek i jego zawodnicy powtarzają jedno zaklęcie: "Igrzyska potraktujemy jak normalne zawody". Wiadomo, że chodzi o zrzucanie z siebie presji, ale czy naprawdę można zachować taki dystans, zimną krew?
Sam tak zawsze mówiłem, ale powiem szczerze, że to jest tylko takie mówienie. Jeśli już tam się jest, to ta presja, ten klimat bardzo się udzielają. Nie da się odciąć od tego w stu procentach, nie da się tego przerobić w głowie tak, że to są normalne zawody. Idziesz na skocznię i myślisz, że to jest impreza, która odbywa się raz na cztery lata. W Pucharze Świata jedne nieudane zawody cię nie skreślają. Na igrzyskach margines błędu jest mniejszy. Zawalisz jeden skok i do widzenia. Dlatego zdarzają się niespodzianki, dlatego często faworyci zawodzą. Czasem decydują drobiazgi: czy się dobrze wyspałeś, czy miałeś trochę szczęścia. Ale z drugiej strony, jeśli zawodnik jest w dobrej formie, to presja nie powinna mu na igrzyskach przeszkodzić.

Ten sezon jest nietypowy, większość czołowych zawodników skakała do tej pory w kratkę. To zapowiedź tego, że olimpijskie konkursy będą nieprzewidywalne, czy raczej dowód, że po prostu wszyscy eksperymentowali, szykując się na igrzyska?
Trudno to w tej chwili ocenić. Na pewno jeśli ktoś odpuszczał, jak Schlierenzauer, ostatnie konkursy, to już była olimpijska przyczajka. Ale w tej chwili nie ma jednego zdecydowanego faworyta. Jest ich paru, a nie jest powiedziane, że nie będzie jakiejś sensacji.

A w Simonie Ammannie, swoim wielkim rywalu, czterokrotnym mistrzu olimpijskim, widzi Pan potencjalnego zwycięzcę?
Może się liczyć. Ostatnio odpuścił sporo konkursów i jest pytanie, czy znów szykuje jakiś strzał sprzętowy, tak jak było z tymi słynnymi zapięciami w Vancouver, czy po prostu potrzebował czasu, żeby spokojnie doszlifować formę.

Myśli Pan, że gdyby nie te zapięcia, to w Vancouver zamiast dwóch srebrnych medali miałby Pan dwa złote?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba pamiętać, że tam w grze o złoto byli jeszcze Austriacy. Zresztą oni mi wtedy w paru procentach pomogli z tymi moimi medalami, bo zaczęli za mocno się tymi zapięciami zajmować, chcieli Ammanna dyskwalifikować i w sumie odnieśli skutek odwrotny do zamierzonego. Tak się zafiksowali wokół tych zapięć, że na własne życzenie się wykosili, bo mieli w głowie coś innego niż zawody. A ja po prostu robiłem swoje. A czy te zapięcia Ammannowi pomogły? Moim zdaniem, bardzo. Najlepiej świadczy o tym to, że po igrzyskach wszyscy zaczęli takich używać. One powodowały, że narta szła bardziej płasko i była większa powierzchnia nośna.

W tym roku też się można spodziewać, że jakaś ekipa odpali jakiś nowy wynalazek?
Można przypuszczać, że Ammann albo Austriacy coś szykują.

A może Polacy pokażą coś rewolucyjnego?
Wiem, że nasz sztab ma swoje małe tajemnice i pracuje nad różnymi rozwiązaniami, ale czy to są aż tak drastyczne zmiany jak te wiązania? Raczej nie.

Apoloniusz Tajner zdradził niedawno, że wy przed olimpijskim konkursem w Salt Lake City dostaliście jakiś tajemniczy smar.
Ja wiem, czy to była aż taka tajemnica? To był smar, którego biegacze narciarscy używali w sprintach, żeby na pierwszych 50, 100 metrach jak najszybciej odjechać. Wtedy serwismen z firmy Toko przyniósł nam ten smar. Ciut pomogło mi to w osiąganiu lepszych prędkości na progu, ale że to miało aż tak wielki wpływ na tamte sukcesy, to bym nie powiedział.

Od tamtych czasów mnóstwo się zmieniło. Wtedy był Pan w zasadzie sam jak palec, teraz trener Łukasz Kruczek miał ból głowy z wyborem olimpijskiej kadry.
Nie zazdroszczę mu, bo to był ciężki moment dla wszystkich. Dla sztabu, dla zawodników. Na pewno te 12 lat temu było trenerom łatwiej, bo nie musieli zastanawiać się, kogo wybrać, tylko skąd wziąć czwartego czy piątego do reprezentacji. Ale to też pokazuje, że polskie skoki poszły dobrą drogą. A decyzję Łukasza trzeba uszanować.

Za Janne Ahonena, Noriakiego Kasaiego, czyli zawodników ze swojego pokolenia, będzie Pan trzymał kciuki?
Pewnie. Mam wielki szacunek dla nich, że dalej skaczą. Ale najbardziej będę jednak kibicował naszym chłopakom.

Karierę skoczka zakończył Pan trzy lata temu. Przez ten czas nie było naprawdę ani jednego momentu, kiedy pomyślał Pan sobie: ech, może rzucę te rajdy i wrócę?
Nie. O zakończeniu kariery skoczka myślałem już rok przed igrzyskami w Vancouver. Byłem już tym wszystkim naprawdę zmęczony, coraz więcej pracy musiałem włożyć w to, żeby być w dobrej formie. Po igrzyskach w Vancouver przy skokach trzymała mnie jeszcze tylko myśl o mistrzostwach świata w Oslo i starcie w miejscu, w którym wygrałem swój pierwszy konkurs Pucharu Świata. No i jeszcze ta drastyczna dieta... Trzymanie się jej tak długo człowieka wykańcza. 27 lat skakałem na nartach, szmat czasu. Dlatego teraz, siedząc w sporcie motorowym, nie mam takiej myśli: o, teraz poszedłbym sobie skoczyć. Nie miałbym na to nawet czasu. Robię co innego, to utrzymuje mnie w sporcie, w dobrej kondycji i myślę o tym poważnie. Tylko w pierwszym roku zastanawiałem się, jak to będzie, czy dam radę, czy to dla mnie, ale zacząłem osiągać swoje cele i to mnie wciągnęło na maksa.

A gdyby nie było tych rajdów, to myśli Pan, że wróciłby do skoków, wstał z kanapy jak Ahonen?
Myślę, że nie. Na pewno nie.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska