Małgorzata Walewska: Tak, jestem ryzykantką

Katarzyna Kaczorowska
Małgorzata Walewska: - Myślałam, że zawsze chciałam umrzeć na scenie,  tylko dlaczego tak wcześnie?
Małgorzata Walewska: - Myślałam, że zawsze chciałam umrzeć na scenie, tylko dlaczego tak wcześnie? Sebastian Skalski
Z Małgorzatą Walewską, światowej sławy polską mezzosopranistką, gwiazdą Staatsoper w Wiedniu, o szaleństwie, rywalizacji, macierzyństwie i wybijaniu się na Zachodzie rozmawia Katarzyna Kaczorowska

Jest Pani istotą drapieżną? W Finlandii wygryzła Pani balet ze sceny.
Ooo, to stara historia (śmiech), ale to "wygryzienie" nie było spowodowane moją drapieżnością, tylko umiejętnościami aktorskimi, jakich nikt nie spodziewał się ani po mnie, ani po Kałudi Kałudowie, doskonałym tenorze, z którym wtedy występowałam.

Podejrzewano, że będziecie stać na scenie i tylko wydawać dźwięki?
Reżyser filmowy dobiera aktorów do postaci, jakie mają grać w filmie. Dobry reżyser operowy powinien być przygotowany na wszystko, bo w tym wypadku determinacją postaci jest rodzaj głosu, jakim posługuje się śpiewak, a nie jego wygląd czy umiejętności dramatyczne. Co z tego, że Tosca będzie wiotka i piękna, jak nie wyda z siebie dźwięku, a przecież o ten dźwięk chodzi w naszym zawodzie. Kari Heiskanen, nie znając możliwości moich i Kałudiego, wprowadził na scenę współczesny balet. Tancerze mieli inscenizować to, co śpiewaliśmy. Ale my zaoferowaliśmy tyle, że ta koncepcja zmieniła się w trakcie pracy, co wszystkim wyszło na dobre. Balet został tylko w dwóch scenach.

Płacze Pani na "Madame Butterfly", na "Halce", odkąd zobaczyła ją Pani, mając 11 lat, i na "Pocahontas". Co więcej, przyznaje się Pani do tych wzruszeń.
Przyznaję, ale i staram się je choć trochę ukryć, bo głupio mi, jak dostaję spazmów. Przyznam, że jak idziemy z moją mamą i ciotkami do opery, to też płaczemy, razem. Cała loża wtedy chlipie. I z zasady na "Butterfly" zabieram chusteczki i nie maluję rzęs na dole, żeby się nie rozmazały.
Wielbiciele Pani głosu mówią, że jest szalenie erotyczny. Pewnie niejedna kobieta, nie tylko śpiewaczka, też chciałaby mieć taki. Ten erotyzm to ekspresja własna czy dar od losu?
Barwę głosu dostaje się w prezencie. Po prostu człowiek się z nią rodzi. Kolejnym krokiem jest edukacja muzyczna, która ma tę barwę wzmocnić, oprzeć na dobrej technice i nie zepsuć.

Można zepsuć komuś głos?
W każdym edukacyjnym zawodzie można zepsuć talent, jaki dostaje się w ręce nauczyciela. Jeżeli człowiek ma osobowość i zdolności, to i tak sobie poradzi, ale pod warunkiem, że go nikt nie zepsuje na starcie. A co do tej erotyki w głosie, cóż, zależy od roli. Jeżeli śpiewam Dalilę czy Carmen, kobiety, które uwodzą, to staram się, by mój głos odpowiadał ich postaciom. Ale kiedy śpiewam "Ave Maria", używam innej ekspresji.

Idę o zakład, że dla fanów i w "Ave Maria" Pani głos jest erotyczny, ale wspomniała Pani Carmen. Z tą rolą jest Pani mocno związana również w sensie liczby wykonań, wrocławianie znają jedną z Pani kreacji, choćby z megaprodukcji w Hali Ludowej.
To przedstawienie najbardziej zapadło mi w serce. W Wiedniu śpiewałam "Carmen" w reżyserii Franco Zefirellego, którego uważam za mistrza operowego. Jak ktoś zaczyna poznawać operę, to powinien zacząć od realizacji tego włoskiego reżysera, który do tej materii podchodzi solidnie, tak po bożemu. Ale pasjonat już może szukać szalonych rozwiązań. I tak właśnie było w Hali.
Zgodziła się Pani na szaleństwo?
Jeśli jest uzasadnione logicznie, a rola konsekwentnie prowadzona od początku do końca, to zgodzę się na każde szaleństwo. To co zaproponował Roberto Skolmowski, bardzo mi odpowiadało. Czułam się jak aktorka filmowa w "Matriksie". Biegaliśmy w czarnych, skórzanych płaszczach i kapeluszach. Zabiłam trzech facetów z broni palnej i bardzo mi to odpowiada.

Tylko niech Pani nikogo nie zabija w rzeczywistości.
Bez obaw, wszystkie złe emocje wyładowuję na scenie.

W wywiadach często mówi Pani o sobie: "Jestem szalona". Naprawdę jest Pani nieprzewidywalna?
Przyznaję, jestem ryzykantką.

To dlatego pierwszy dyrektor powiedział do Pani: "Nie bądź taka Carmen"?
Andrzej Straszyński był jedną z najważniejszych postaci, jakie spotkałam na starcie dorosłego życiu. Człowiek guru. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Bardzo ważny był też dla mnie mój profesor z liceum, Tadeusz Kuran.

Który zbuntował się, gdy przyszła Pani z prośbą, by przyjął do szkoły Pani siostrę. Nieźle mu dała Pani popalić?
Taaaak, powiedział "Druga Walewska? Nigdy!". Ale teraz to liceum kończy moja córka, Alicja Kokosińska, więc udało się przełamać tę tradycję pod zmienionym nazwiskiem.

Jest tak samo szalona jak Pani?
Nie, Alicja jest wyjątkowo opanowaną osobą, powiem więcej, nawet czasami mnie hamuje w moich pomysłach.

Miała Pani szczęście do ludzi? Nie skończyła Pani szkoły muzycznej, tylko zwykłe liceum, do Akademii Muzycznej nie dostała się za pierwszym podejściem, a jednak osiągnęła Pani spektakularny sukces.
Miałam szczęście do ludzi, ale sukces też nie przyszedł nagle, ot, tak sobie. Stoi za nim wiele lat bardzo ciężkiej pracy.

Ale na starcie marzyła Pani nie o karierze solistki, lecz chórzystki.
Tak, ale w Teatrze Wielkim, nie filharmonii, bo tam jest nudno, tylko stoją i śpiewają, a ja chciałam się wyżywać aktorsko. Ten pierwszy, oblany egzamin do akademii, dał mi - paradoksalnie - bardzo dużo. Wtedy bezpośrednio spotkałam się z operowymi głosami. Oczywiście, to wszystko byli ludzie na starcie, że tak powiem - materiały do oszlifowania, ale wtedy przeżyłam takie emocje, makijaż mi spłynął, że zrozumiałam jedno: chcę, by takie emocje i takie wrażenia były udziałem mojego życia. Już wiedziałam, że to jest droga, którą chcę iść. Miałam świadectwo maturalne w ręku, nagle spłynęła na mnie dorosłość i uświadomiłam sobie, że opera jest idealnym połączeniem tego, co mnie interesuje - śpiewu i aktorstwa. Co ciekawe - nie byłam wtedy stałą bywalczynią opery, choć pierwszy raz do niej poszłam z mamą na wspomnianą "Halkę".
Do opery trzeba dorosnąć?
Chyba tak, choć są i tacy, którzy dostają ją w pakiecie, bo na przykład rodzice są jej wielbicielami.

A Pani córka?
Nie miała wyjścia - raczkowała między fotelami, jak przygotowywaliśmy "Raj utracony" Krzysztofa Pendereckiego. Może dlatego tak lubi muzykę współczesną, nie boi się jej i chętnie chodzi na tego typu koncerty. Mnie ta jej fascynacja początkowo szokowała, bo są rzeczy, do których jeszcze nie dorosłam, a ona już ich słucha, ale jak przypomniałam sobie zdjęcie, na którym Alicja wędruje pomiędzy rzędami krzeseł, a my "piłujemy" Pendereckiego, to znaczy, że ma to we krwi.

Była Pani zbuntowaną nastolatką, jeździła z przyszłym mężem na koncerty rockowe. Gdyby nie opera, próbowałaby Pani sił na scenie mniej poważnej?
Raczej byłaby to piosenka aktorska. Miałam jakieś doświadczenia z muzyką rockową, ale nie pociągała mnie. Mnie interesują emocje, a nie wydzieranie się przy łomocie perkusji.

A słucha pani muzyki rockowej dzisiaj?
Nie.

To czego Pani słucha, kiedy...
Mam dosyć opery? Słucham ambientu. Żyję bardzo szybko i intensywnie, więc słucham rzeczy, które mnie wyciszają. Stąd też moja płyta "Panta rhei" i w tej samej konwencji chcemy nagrać kolędy. Jesteśmy już na finiszu, mam nadzieję, że ukaże się na przełomie października i listopada. O, to jest drugi kierunek, w którym mogłabym pójść - łagodna elektronika z instrumentami z klasycznej półki, coś takiego jak Cocteau Twins czy Dead Can Dance. Lisa Gerard i Elizabeth Frasier - ta pierwsza ma ciekawszy głos, ta druga aranżacje, ale obie proponują bardzo interesującą muzykę.

O diwach opowiada się, że walczą do krwi ostatniej o pozycję, nie cierpią konkurencji, a rywalkę są w stanie zabić pazurami. To prawdziwe historie?
Myślę, że przynajmniej częściowo są wyssane z palca, bo wierzyć mi się nie chce, że takie rzeczy są możliwe. Choć z drugiej strony sama słyszałam, jak to pewna wybitna śpiewaczka światowej sławy tak dopiekła zespołowi, bodajże Metropolitan Opera, że pewnego dnia wszyscy przyszli w koszulkach z nadrukowanym napisem "Nie będę więcej pracować..." z nazwiskiem owej diwy.

Nie powie Pani, o kogo chodziło?
Nie, bo nie lubię powtarzać historii, których sama nie widziałam na oczy.
A Panią taka rywalizacja solistek kiedyś dotknęła?
Jedna z koleżanek darzyła mnie dużą zazdrością, co było irracjonalne - ona była sopranistką, ja jestem mezzosopranistką. To była Polka, spotkałyśmy się zresztą na Zachodzie. Było mi przykro, że jakoś nie jest w stanie ze mną współpracować, ale przyszła straszliwa zemsta. Śpiewałyśmy razem w Düsseldorfie "Aidę". Miałam partię Amneris. Tam jest taka scena: ona klęczy u moich stóp i błaga o litość, a ja mówię "twój los jest w moich rękach". Muszę przyznać, że z niekłamaną satysfakcją zaśpiewałam tę rolę. Zawsze kiedyś los się zemści, bo jakby było mało, ona była w tym teatrze na kontrakcie, a ja zostałam zaproszona jako gość i za dwa przedstawienia dostałam mniej więcej jej dwumiesięczną gażę, co musiało ją bardzo zaboleć.

Pewnie do dzisiaj to Pani pamięta, proszę mi jednak powiedzieć, ile trzeba pracować, by przebić się na Zachodzie? Śpiewała Pani między innymi z Luciano Pavarottim, Placido Domingo, Kałudi Kałudinem, że wymienię te najbardziej rozpoznawalne nazwiska.
To jest złe pytanie. Nie można planować tego, że człowiek się przebije. To albo przychodzi, albo nie. Za to trzeba się pokazywać i brać udział w konkursach. W Polsce często zarzuca się artystom, że nie są skromni, ale artysta nie może siedzieć w kąciku, bo nikt go wtedy nie odkryje. Trzeba korzystać z szans, które życie nam daje, i ja jestem właśnie takim przykładem korzystającego z szans, ale też kiedy czuję, że gdzieś mnie nie chcą, wycofuję się. Nie chcę pracować w atmosferze, która nie sprzyja komfortowi psychicznemu pracy.

Ale sama o sobie mówi Pani, że nie była typem konkursowym.
To prawda, bardzo mnie to stresowało. Wychodzi człowiek przed komisję, wszyscy coś notują, mają go w nosie i tylko czekają na jego potknięcie. Po prostu straszne. Przecież kiedy wychodzi się na scenę, to oczywiście zawsze jest trema, ale jest też świadomość, że ludzie na widowni przyszli przeżyć coś ciekawego, przyszli z miłości muzyki, a czasami z miłości do mnie.

Ma Pani tak wiernych fanów?
Tak, przyjeżdżają specjalnie na moje spektakle z Finlandii, Niemiec, Ameryki, to niesie człowieka, uskrzydla. Dlatego trzeba wykonywać to, co się robi, jak najlepiej. A kiedy jeszcze to się kocha, dba się o szczegóły, o kondycję fizyczną i warsztat i ma się talent, to cóż więcej trzeba?

Szczęścia do ludzi
Mój menedżer mówi "życzę szczęścia, bo na "Titanicu" wszyscy byli zdrowi".

Jakiś czas temu w wywiadach zaczęła Pani mówić: "nauczyłam się wyłączać komórkę", "staram się przystopować".
Przystopowałam, ale znów się rozpędzam.
Ale kilka miesięcy temu zasłabła Pani na premierze "Carmen" w Krakowie.
Na widowni były moja córka i siostra. Myślałam, że to. Traciłam przytomność, cały czas wiedziałam, co się dzieje i już czułam, że nie wyjdę z tego. Przez głowę przemknęło mi, że w zasadzie zawsze chciałam umrzeć na scenie, ale dlaczego tak szybko? I zaraz potem pojawiła się druga myśl - że nie mogę zostawić za sobą paru niezałatwionych spraw, ale to, że wróciłam, to zasługa lekarzy z pogotowia, którzy wiedzieli, co robić. Wylądowałam na intensywnej terapii w Krakowie i wszystko, co się działo potem, było konsekwencją tych pierwszych działań ratunkowych.

Spojrzała Pani inaczej na swoje życie?
Nie bardzo, ale córka powiedziała mi, że zaczęła sobie wyobrażać życie beze mnie - bo to tak dramatycznie wyglądało - i nie chce tego więcej sobie wyobrażać. W krótkich, prostych słowach powiedziała, żebym coś z tym zrobiła, i te słowa przemówiły mi do rozsądku. Mąż też zapowiedział, że nie pozwoli mi na tak intensywną pracę.

Rodzina Panią pilnuje?
Tak, bo to było ryzykanctwo. Nie powinnam była wtedy wyjść na scenę, źle się czułam, ale myślałam, że jestem niezniszczalna.

Jest taki moment, w którym diwa powinna zejść ze sceny?
Często się nad tym zastanawiam. Ta myśl pojawiała się, kiedy patrzyłam na starsze koleżanki na scenie i widziałam, że to już nie powinno tak być. Dlatego błogosławię głos, który dostałam w prezencie od Opatrzności, bo mam jeszcze mnóstwo ról do wykonania. Rola starej Hrabiny, którą - niestety - już śpiewam od paru lat, jest w utworze rolą 82-letniej kobiety, więc mając 80 lat, nadal będę mogła ją śpiewać. Najgorzej mają lekkie soprany, które śpiewają amantki, ale tak naprawdę wszystko zależy od nas. Mirella Freni to przecież już starsza pani, a jej głos wciąż brzmi świeżo i pięknie. To, jak długo będziemy na scenie, zależy od techniki, umiejętnego operowania głosem.
Jak mówiła moja świętej pamięci profesor Słonicka: "Dziecko, dobry głos jest jak dobra kiełbasa, im cieniej kroisz, tym na dłużej starczy".

To ona uważała, że macierzyństwo marnuje śpiewaczki?
Niezupełnie. Miała uczennicę, doskonałą mezzosopranistkę - a tych głosów jest mniej - która po urodzeniu pierwszego dziecka odkryła swoje prawdziwe powołanie i dochowała się piątki pociech, porzucając śpiew raz na zawsze. Ja postanowiłam udowodnić pani profesor, że można połączyć rolę matki z pracą na scenie. I w ciąży zaliczyłam pięć konkursów międzynarodowych.

Zrezygnowała Pani jednak z występu z Placido Domingo.
Nie było takiej możliwości. To był ósmy miesiąc ciąży, a nie sądzę, żeby Domingo miał wprawę w odbieraniu porodów.

Ale wydarzenie mogło przyćmić sam recital.
Bardziej zależało mi na zdrowym dziecku. I tak popełniłam szaleństwo, jadąc do Pavarottiego na konkurs w siódmym miesiącu ciąży. Na początku ósmego śpiewałam koncert galowy, do dziś nie wiem, jak mnie do samolotu z powrotem wpuszczono...

Co Pani dało macierzyństwo?
Wielkie szczęście. Zawsze powtarzam, że moim największym sukcesem artystycznym jest córka. I wszystko wskazuje na to, że też pójdzie w artystycznym kierunku, fascynuje ją scenografia i malarstwo,

Może będzie robić scenografię do spektaklu, w którym będzie śpiewać jej matka?
Wszystko jest możliwe, jeśli będzie dobra.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Małgorzata Walewska: Tak, jestem ryzykantką - Gazeta Wrocławska

Wróć na i.pl Portal i.pl