Majka Jeżowska: koncert na Pol'and'Rock to było najwspanialsze doświadczenie w moim życiu

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Koncert Majka Jeżowska Band podczas 25. Pol'and'Rock Ferstival
Koncert Majka Jeżowska Band podczas 25. Pol'and'Rock Ferstival fot.Paweł Krupka (WOŚP)
Właśnie ukazała się płyta zawierająca zapis występu Majki Jeżowskiej na Polan’and’Rock Festivalu w Kostrzynie w ubiegłym roku. Piosenkarka opowiada nam o tym niezwykłym koncercie, o swoim dzieciństwie w Nowym Sączu, wyjeździe do USA i karierze piosenkarki dla dzieci.

- Jak pani trafiła na Pol’and’Rock Festival?
- W zeszłym roku chciałam przypomnieć światu, że jestem 40 lat na scenie. Mój management nie mógł jednak dotrzeć do organizatorów największych wydarzeń muzycznych w Polsce. Wtedy postanowiłam, że posłucham muzyków swojego zespołu. Oni wiedząc jak bardzo energetyczne są moje koncerty, stwierdzili: „Majka, ty powinnaś wystąpić na Pol’and’Rocku w Kostrzynie nad Odrą. To byłby szał”. „Co wy opowiadacie? Przecież ja jestem postrzegana jako piosenkarka dla dzieci” – początkowo odpowiedziałam.

- Co sprawiło, że Jurek Owsiak zdecydował się panią zaprosić?
- Napisałam do niego, że na Facebooku powstała grupa zrzeszona pod hasłem „My chcemy Majki Jeżowskiej na Pol’and’Rocku”. I Jurek powiedział, że to jest tak szalony pomysł, że spróbuje go wcielić w życie. Była to więc decyzja jednego człowieka, który podjarał się tym, że będzie to coś całkowicie innego. Przesłałam mu nagrania z naszych koncertów, na których widać jak zmieniły się aranżacje moich piosenek i jaka panuje na nich pozytywna energia. Oczywiście było też dużo sceptycznych głosów.

- No właśnie: nie obawiała się pani wystąpić na tym festiwalu?
- Obawiałam się. O tym opowiada dokument „Majka i pokojowy Wall of Death”, dostępny na YouTubie. Można w nim zobaczyć jak przygotowywałam się do tego festiwalu. Zrobił go mój syn – Wojtek Jeżowski. Jego ekipa towarzyszyła mi na koncertach, w busie, w garderobie, na nagraniach, w domu. Mój syn czuł, że występ na największym i najpiękniejszym festiwalu w Polsce będzie wydarzeniem i dlatego zrobił ten film. To był jego prezent na moje 60. urodziny – i właśnie w ten dzień wrzuciłam go do sieci.

- Jak „owsiakowa” publiczność zareagowała na pomysł pani występu na jej festiwalu?
- Połowa ludzi przyszła na mój koncert dla beki, żeby się pośmiać. A inni – żeby powspominać stare piosenki z dzieciństwa. Dlatego był to najbardziej zaskakujący koncert w historii Przystanku Woodstock. Bo na wszystkich innych występach ludzie dostali to, na co przyszli. Nikt nie był zaskoczony tym, co zobaczył. Tymczasem występ Majki Jeżowskiej na tym festiwalu był tak nieprawdopodobny, że wszyscy fotoreporterzy poszli pod Małą Scenę, na której śpiewałam. Ten wielki plac zapełnił się w 15 minut, nawet sam Jurek przyjechał mnie zapowiedzieć.

- Jak pani wspomina sam koncert?
- Jako najwspanialsze doświadczenie w moim życiu. To było zmierzenie się z kompletnie nową publicznością, która mogła mnie nie zaakceptować. Miałam więc poczucie zwycięstwa – że warto było robić to, co robiłam przez te wszystkie lata. Pisałam muzykę do tekstów, które specjalnie zamawiałam U Jacka Cygana czy u Jacka Skubikowskiego. Opowiadały one o konkretnych tematach, które wydawały mi się ważne w budowaniu świadomości i wrażliwości dziecka. Przez wiele lat nie doceniano tego tak, jak powinno być doceniane. Dlatego moim prywatnym zwycięstwem było to, kiedy stałam na scenie Pol’and’Rocka i patrzyłam jak stutysięczny tłum dorosłych ludzi śpiewa ze mną każde słowo. Oni nawet nie wiedzieli, że pamiętają te teksty. Płakali ze wzruszenia, tańczyli w uniesieniu, przeżywali magiczną podróż w czasie do swojego dzieciństwa. Jestem szczęśliwa, że wszyscy mogą teraz zobaczyć ten koncert, bo właśnie ukazał się na DVD i CD – “Majka Jeżowska Band Live Pola’and’Rock 2019”.

- Zaprezentowała pani swoje przeboje w nowych aranżacjach?
- Te piosenki dostały nowe życie sześć lat temu, kiedy zaczęłam występować z nowym zespołem, składającym się z młodych muzyków. Mało tego: specjalnie na Pol’and’Rock przygotowaliśmy „A ja wolę moją mamę” czy „Laleczka z saskiej porcelany” niemal w heavymetalowych wersjach. Dlatego przy każdej piosence widownia tańczyła pogo. Oglądając to, miałam poczucie wielkiej wspólnoty z tym tłumem, połączonym muzyką ze swego dzieciństwa.

- Co sprawiło, że sześć lat temu postanowiła pani zmienić oblicze swej muzyki?
- Zawsze miałam rockową duszę, jednak postrzegałam siebie jako wokalistkę typowo popową o ciepłej barwie wokalu. Z biegiem czasu mój głos nabrał głębi, której nie miałam nagrywając pierwsze piosenki dla dzieci. Może to jest zasługa śpiewania z zespołem? Moi muzycy obudzili we mnie nową energię. A że jestem osobą wykształconą muzycznie, mam wyczucie stylu. Na koncertach widziałam reakcję tłumów i dlatego zaryzykowałam. Zresztą, każdy kiedyś potrzebuje zmiany – i u mnie ta zmiana nastąpiła właśnie sześć lat temu. Zmieniłam management, zespół, wywróciłam trochę swoje życie do góry nogami. Ale wiedziałam, że to musi się wydarzyć, aby pobudzić się do działania.

- Teraz wykonuje pani rocka – a zaczynała jako nastolatka śpiewając w kościelnym zespole w Nowym Sączu. To był dobry pomysł na start?
- Take się dzieje na całym świecie. Większość dzieciaków zaczyna swoje kariery właśnie w chórach kościelnych - choćby amerykańskie gwiazdy soulu. To naturalne środowisko: chodząc do kościoła, bierzemy udział w różnych organizowanych przy nim zajęciach. Tak było i w moim przypadku. W połowie lat 70. udzielałam się w amatorskim zespole w Domu Kultury Kolejarza. Ksiądz Józef Strugała zaproponował nam granie w kościele Św. Kazimierza na bigbitowych mszach, do których tworzyłam własne pieśni religijne, a młodzież „waliła” do nas drzwiami i oknami.

- Pani tata był stomatologiem, siostra też poszła w jego ślady. A pani zdecydowała się na muzykę. Jak to się stało?
- Mnie też namawiano na stomatologię. „Ty byś była dobrym lekarzem” – mówił wiele razy tato. Ale generalnie od początku kibicował mi w muzycznych poczynaniach. Jeździł ze mną na różne przeglądy, zawsze był wzruszony, bardzo mnie wspierał. Pewnie dlatego, że sam śpiewał w chórze w dzieciństwie i miał artystyczną duszę. Mama raczej była przeciwna, chciała, żebym została nauczycielką lub lekarzem, miała dom i rodzinę, mieszkała blisko.

- Zdecydowała się pani na Akademię Muzyczną i szlifowała głos pod okiem samej Krystyny Prońko. To był ważny czas dla tego, co pani dzisiaj robi?
- Krysia była wtedy topową wokalistką i dużo koncertowała. Dlatego miałam z nią mało zajęć. Podczas pierwszego spotkania ze mną siadła przy fortepianie i kazała mi zaśpiewać. Kiedy skończyłam, powiedziała: „Ja cię niczego nie nauczę, bo ty wszystko wiesz. Ale pomogę ci to usystematyzować”. I zostałam jej ulubienicą. W związku z tym zapraszała mnie do Warszawy, gdzie miała mieszkanie i mogłam się u niej zatrzymać. Sama nie miała dzieci, otoczyła mnie więc matczyną czy siostrzaną opieką. Bardzo mi przez to pomogła. Zabierała na różne koncerty i spotkania, dzięki czemu poznawałam ludzi z branży. Choćby Andrzeja Mogielnickiego, który napisał mi tekst do piosenki, z którą wystartowałam w Opolu i zdobyłam trzecią nagrodę – „Reggae o pierwszych wynalazcach”. Weszłam też w środowisko jazzmanów, co bardzo mnie ucieszyło, bo już od liceum szczególnie ciągnęło mnie do muzyki amerykańskiej.

- Pierwsze pani przeboje w rodzaju „Od rana mam dobry humor” czy „Najpiękniejsza w klasie” były właśnie w takim amerykańskim stylu – taneczne i optymistyczne.
- Ostatnio kolega mi powiedział: „Ty urodziłaś się w nieodpowiednim kraju. Bo od początku, kiedy byłaś nastoletnią dziewczyną, robiłaś takie amerykańskie rzeczy, które nie do końca mogły być u nas zrozumiane”. Na YouTubie jest teraz taki cykl recenzji płytowych Jakuba Krzyżańskiego – i tydzień temu zrobił program o mojej pierwszej autorskiej płycie „Jadę w świat”. Kiedy to obejrzałam, byłam w szoku, że on tak skrupulatnie odkrył amerykańskie wpływy w moich piosenkach – bo były tam echa jazzu, soulu czy country. Dziennikarstwo na tym właśnie powinno polegać. Tymczasem, kiedy ja debiutowałam, nikt sobie nie zadawał takiego trudu.

- To ta miłość do Ameryki sprawiła, że zdecydowała się pani wyjechać w 1982 roku za ocean?
- Dostałam propozycję pracy w klubie, w momencie, kiedy u nas w ogóle jej nie było, bo wprowadzono stan wojenny. Mało tego: tuż przed wyjazdem, wylądowałam w szpitalu. Miałam bowiem bardzo huczne rozstanie z moim pierwszym mężem. Mój mały synek był pod opieką rodziców i siostry w Nowym Sączu. Musiałam odzyskać równowagę psychiczną i własną tożsamość. Początkowo miałam tam być tylko osiem tygodni. Najpierw śpiewałam w New Jersey, a potem w Chicago.

- Jak się pani odnalazła w USA?
- Było mi ciężko, bo nie miałam w Stanach żadnej rodziny. Zacisnęłam jednak zęby i z czasem było coraz lepiej. Chciałam wykorzystać ten czas na samorozwój i zastanowienie się czego tak naprawdę chcę w życiu. I te występy w klubach były wspaniałą lekcją. Tak naprawdę dopiero wtedy nauczyłam się rozmawiać z publicznością. Tak jak kiedyś śpiewanie w kościele było naturalną drogą do rozpoczęcia kariery, tak śpiewanie w klubach było kolejnym ważnym doświadczeniem.

- Nie myślała pani, aby zostać w Stanach na dłużej i tam spróbować się przebić?

- W sumie mieszkałam tam długo – bo aż dwanaście lat. Regularnie jednak przyjeżdżałam na trasy koncertowe do Polski, zazwyczaj w końcu maja, a we wrześniu wracałam, bo dziecko szło do szkoły. Dlatego wiele osób nie zauważyło mojej nieobecności w polskim show-biznesie, bo występowałam na festiwalach w Opolu, Sopocie i w Mrągowie co sezon. Mieszkałam jednak w Chicago, gdzie kupiłam dom. Mało tego: w 1984 roku pojawiłam się w amerykańskiej MTV.

- Co to było?
- Stało się to za sprawą teledysku do piosenki „Rats On A Budget”. Grupa przyjaciół z Chicago wymyślia utwór o tym, jak robimy hamburgery ze... szczurów. Taki kpina z fast foodów. I nakręciliśmy do tego wideoklip. Mieliśmy na planie żywe szczury z laboratorium, plastikowe hamburgery z łapkami i uszkami, a ja byłam szefową kuchni, która to wszystko sprzedaje, a przy okazji śpiewa. Wysłaliśmy ten filmik na kilka festiwali i tak zdobył Grand Prix w Saint Tropez. Dostał się też do finału konkursu klipów w raczkującej dopiero MTV. Kiedy potem wracałam do kraju po syna, wydawało mi się, że Polska powie „Wow!”. A tu się okazało, że jestem wyrodną córką swego narodu, bo w Polsce są kartki na mięso, a ja proponuję hamburgery ze szczurów. Zrobiono więc ze mnie „wroga ustroju” – i przez to trochę podcięto mi skrzydła.

- Dlatego odpuściła pani karierę w USA?
- Nie spodziewałam się kariery w Stanach. To, że ten filmik wygrał nagrodę i był pokazywany w telewizji, to nic nie znaczyło. Za tym musi stać wielka machina. Tymczasem ja nie byłam w żadnej firmie fonograficznej, nikt mnie nie popychał. Nie czułam się też na siłach, aby próbować się przebić. Wyszłam ponownie za mąż, byłam młodą mamą, chciałam więc raczej ustabilizować swoje życie rodzinne niż rzucać się z motyką na słońce.

- To syn Wojtek sprawił, że zaczęła pani śpiewać piosenki dla dzieci?
- Tak. Kiedy wróciłam do Polski ze Stanów, chciałam dla niego coś zrobić. I dostałam tekst od Agnieszki Osieckiej – „A ja wolę moją mamę”. To nie był typowy tekst dla dzieci, tylko poetycki tekst o depresji – dlatego mama „płakała rano dziś”. Zaprosiłam do chórków córki Piotra Fronczewskiego – ale wtedy również w piosenkach dla dorosłych pojawiały się dziecięce głosy, choćby u Pink Floydów. Mało tego: ten utwór był nagrany na zlecenie Trójki i od razu trafił na jej listę przebojów. A ponieważ byłam wtedy taką polską Cyndi Lauper - z asymetryczną fryzurą, makijażem we wszystkich kolorach tęczy i nosiłam tiulowe halki – to uznano, że to musi być piosenka dla dzieci.

- Jak ten jednorazowy pomysł przerodził się w pani karierę na następne trzy dekady?
- Cóż: nagle okazało się, że trafiłam w jakąś lukę. I poszłam za tym. Jak się odnosi w czymś sukces, to trudno tego nie kontynuować. Dostrzeżono mnie i zaczęto zapraszać na koncerty dla dzieci. Potem pojawiły się propozycje nagrania większej ilości tego typu piosenek i nawet całej płyty. Ze swoim temperamentem scenicznym odnalazłam sie w tym znakomicie i zobaczyłam, że to jest również potrzebne publiczności. Nie musiałam się ścigać z innymi, bo na rynku piosenki dziecięcej nie było wtedy żadnej konkurencji. To dawało mi poczucie wyjątkowości i bezpieczeństwa. Muzycznie też mnie to kręciło – bo nawet jeśli narzekałam na zaszufladkowanie, to jednak sprawiało mi to olbrzymią radość i satysfakcję. Ciągle mam w sobie dużo „wewnętrznego dziecka”. Gdybym tego nie miała, nie zajmowałabym się tą dziedziną muzyki. A ja, kiedy wychodziłam na scenę i widziałam przed sobą tłum dzieciaków, to stawałam się jednym z nich. Dlatego jeśli kiedy ktoś się pytał, dlaczego się tym ciągle zajmuję, mówiłam: „Bo chcę i mogę”. Dopiero jakieś dziesięć lat temu zaczęło mi to trochę uwierać.

- Dlaczego?
- Poczułam, że jestem już w innym momencie swego życia i muszę przewartościować pewne rzeczy. Zrobiłam więc „rebranding” – i dziś śpiewam głównie dla 30— czy 40-latków. Jak na Pol’and’Rocku.

- Nie żałuje pani, że skoncentrowała się w swej karierze na twórczości dla dzieci?
- Nie. Kiedy stanęłam na scenie Pol’and’Rocka, zobaczyłam, że wychowałam całe pokolenie fajnych ludzi. Bo to, jakimi dzisiaj są 30- i 40-latkowie, to też trochę moja zasługa. To była taka satysfakcja matki, która patrzy na gromadkę swoich wrażliwych i otwartych na świat dzieci. Mój syn Wojtek też tam był z kamerą filmową w ręku. Tuż przed finałową piosenką „A ja wolę moją mamę”, przedstawiłam go stutysiecznemu tłumowi: „To jest chłopczyk, dla którego powstała ta piosenka”.

- Pomaga pani też dzieciom w działalności charytatywnej. To ważny rozdział w pani życiu?

- O tak! Kilkanaście lat temu zasiadłam w radzie Fundacji Ronalda McDonalda, która zbudowała w Prokocimiu pierwszy w Polsce Rodzinny Dom Poza Domem. Korzystają z niego nieodpłatnie całe rodziny ciężko chorych dzieci, przebywających w pobliskim szpitalu. Dzięki temu mogą być razem i w godnych warunkach znosić ten najgorszy okres w życiu. W tej chwili budujemy drugi taki dom – w Warszawie. Będąc w radzie tej fundacji wymyśliłam projekt muzyczny „Czarodzieje uśmiechu”, w ramach którego gwiazdy polskiej muzyki śpiewały moje przeboje w duetach z dziećmi będącymi laureatami festiwalu mojej piosenki w Radomiu. Sprzedaliśmy w czterech edycjach ponad 300 tysięcy egzemplarzy płyt.

- Dużo mówi pani o energii, jaka panuje podczas pani koncertów. Co sprawia, że mimo upływu lat, jest pani ciągle w takiej świetnej formie?
- Czasu nie da się oszukać. Ale nie można się poddawać. Jak się nic nie robi i gnuśnieje, to nie można mieć do świata pretensji, że się starzejemy. Kiedy się nie ruszam przez kilka tygodni, to przy wstawaniu z kanapy, coś mi w krzyżach strzyka, bo kości są zastane. Ale jeśli jestem w trasie i codziennie występuję, to co rano rozciągam się i mogę potem skakać na koncercie. To nie jest tak, że kondycja będzie wtedy, gdy będziemy siedzieć non-stop przed telewizorem i popijać wino. Teraz od pół roku nie koncertuję, więc mam niestety gorszą kondycję. Gdybym występowała, to byłabym „żyletą”, a tak – to się troszkę rozleniwiłam.

- Dba pani o formę od dziecka?
- Ależ skąd. Nigdy nie uprawiałam żadnego sportu. Ale kiedy odrabiałam z siostrą lekcje w kuchni przy stole, mama zawsze wkładała nam długą linijkę między ramiona, żebyśmy trzymało plecy prosto. I dobrze. Bo wyprostowana postawa mówi światu: „Jestem przygotowana na wszystko. Jestem w dobrej kondycji”. Kiedy się garbimy, wysyłamy natomaist światu komunikat: „Jestem zmartwiona. Nie wierzę w siebie”. Co więcej: kiedy mam wyprostowaną sylwetkę, to biust się podnosi co najmniej o pięć centymetrów. Dlatego apeluję: dziewczyny, nie garbcie się!

- W jednym z ostatnich wywiadów powiedziała pani: „Jestem singielką – i lubię ten stan”. Jakie są profity tego rodzaju sytuacji życiowej?
- Jestem sama, ale nie samotna. Oficjalnie – jestem w stanie wolnym. I to mi pasuje. Nie będę już rodzić dzieci, nie będę szła do ślubu. Mam za sobą dwa małżeństwa i jeden ponad dwudziestoletni związek nieformalny. Wiem więc, że codzienność może zabić największe uczucie. Ale kiedy patrzę na moją koleżankę Magdę Steczkowską – wiem że można mieć trwały związek i szczęśliwą rodzinę. Może to kwestia znalezienia odpowiedniej osoby, a potem – pewnej konsekwencji? Wierzę, że trzeba mieć wspólne pasje, poczucie humoru, dużo rozmawiać, wyjaśniać nawet drobiazgi. I patrzeć razem w jednym kierunku. Mając dzisiaj 60 lat, ale czując się na 30, wiem że nie potrzebuję na stałe mężczyzny u boku. Lubię mężczyzn, ale nie na co dzień. Mam dobrych przyjaciół, kocham i jestem spełniona. To jest stan, do którego musiałam dojrzeć. Gdy miałam 30 lat, to właśnie chciałam mieć mężczyznę, który mnie dowartościuje. Teraz wiem, że to bez sensu – bo sama muszę wiedzieć kim jestem i jaka jest moja wartość.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Majka Jeżowska: koncert na Pol'and'Rock to było najwspanialsze doświadczenie w moim życiu - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

p
pekta

Łapcie - empikbilety.pl/wydarzenie/majka-jezowska/pazdziernik-2020 W ten piątek w Warszawie. My się wybieramy, wejściówki można jeszcze kupić. I to jest jeden z niewielu wykonawców, na których koncerty chodzimy z dziećmi. Nie mogę się doczekać ;-)

Wróć na i.pl Portal i.pl