Magdalena Stużyńska: Dzięki mojej Ance kobiety zmieniają swoje życie

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Mikołaj Tym/Agencja Bumerang
Magdalena Stużyńska wryła się w pamięć telewidzów grając pamiętną Marcysię ze „Złotopolskich”. Teraz kreuje równie lubianą postać. W roli Anki w „Przyjaciółkach” oglądamy ją od ośmiu lat. Nam opowiada o tym, jak odkryła u siebie komediowe zdolności i dołączyła do Kabaretu Moralnego Niepokoju.

- „Przyjaciółki” mają już piętnasty sezon. Na czym polega sekret popularności tego serialu?
- Pokazujemy w nim świat, za którym tęsknimy i którego potrzebujemy. Taki, w którym są bardzo bliskie relacje, lojalność, przyjaźń i zaangażowanie. Wszyscy tego potrzebujemy na co dzień, ale niestety miewamy deficyty.

- Jak to wygląda w przypadku pani bohaterki – Anki?
- Moja postać bardzo się wyemancypowała w ciągu trwania tego serialu. Przede wszystkim przestała się traktować przedmiotowo. Uwierzyła w siebie i odzyskała poczucie własnej wartości. Zaczęła nad sobą pracować, bo zrozumiała, że tkwi w toksycznej relacji. Z tej frustracji wynikał początkowo alkoholizm mojej bohaterki. Dzięki temu, że sobie to uświadomiła, poradziła sobie z nałogiem i zmieniła swoją pozycję w rodzinie. I to jest dla mnie największą wartością w rysie tej postaci.

- Zagranie takiej przemiany było dla pani ciekawe pod aktorskim kątem?
- Oczywiście. Moja postać jest dynamiczna, zmienia się - takie charaktery są dla aktorów najatrakcyjniejsze jako zadania.

- Kobiety utożsamiają się z pani postacią z „Przyjaciółek”?
- Wiele kobiet odnajduje się w poprzedniej Ance – tej zdominowanej, która nie miała głosu w rodzinie. Piszą o tym na moim Instagramie. Jej przemiana daje im jednak nadzieję, że można zrobić coś dobrego ze swoim życiem. Dlatego mam też sygnały od kobiet, którym udało się już zmienić swe życie. To jest bardzo budujące.

- Grając tak długo danego bohatera, aktor ma wpływ na jego losy?
- Niewielki. Na początku serialu bardzo się buntowałam przeciwko bierności i słabości Anki. Scenarzystka przekonywała mnie jednak, że taka przemiana prędzej czy później nastąpi. Przyjęłam to, że Anka jest ofiarą losu, zdominowaną przez wszystkich, żeby potem ostatecznie się zmienić. I tak się stało. Anka przy tej przemianie zachowała jednak ciepło i dobre serce. Tylko jest kobietą świadomą swojej wartości, która potrafi o siebie walczyć.

- A w drugą stronę? Scenarzyści podpatrują panią jako osobę i wykorzystują pani cechy do wzbogacenia granej przez panią postaci?
- Dobry scenarzysta dostrzega potencjał aktora i potrafi jego postać rozwinąć, żeby wydobyć z niego jak najwięcej kolorów i subtelności. Bardzo często zdarza się to przy takich projektach, kiedy scenariusz jest pisany na bieżąco. Takim przykładem może być mój udział w serialu „Rodzinka.pl”. Początkowo, kiedy był on realizowany według zagranicznego formatu, moja postać była w nim marginalna. Ale scenarzysta dostrzegł mój potencjał komediowy i kiedy serial nabrał autorskiego charakteru, rozpisał mi rolę, korzystając z moich predyspozycji.

- Jakie ma pani relacje na planie z koleżankami, grającymi pozostałe trzy przyjaciółki?
- Między nami od pierwszego spotkania zaiskrzyło. Naprawdę się polubiłyśmy. Dzięki temu nasza relacja jest wiarygodna. Ona się opiera przede wszystkim na podobnym poczuciu humoru. Dużo się śmiejemy, to samo nas bawi. Mamy też podobne temperamenty. Jest między nami więź, sympatia i porozumienie - to, co jest siłą „Przyjaciółek”.

- Prywatnie też zostałyście przyjaciółkami?
- Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu. Znamy się na tyle, że każda z nas wie, co dzieje się u pozostałych. Ale nie jest to taka więź, która przenosi się poza pracę. Oczywiście czasem spotkamy się prywatnie, tak spontanicznie, bez potrzeby zawodowej. Poznałyśmy się jednak już w takim momencie życia, kiedy krąg przyjaciół miałyśmy już konkretnie zakreślony i każda z nas miała też rodzinę. A kiedy się pracuje i ma dzieci, to nie ma za dużo czasu na wspólne kawki. Zwłaszcza, że często widujemy się na planie.

- Panuje opinia, że trudno się przyjaźnić w świecie aktorskim, bo trzeba ze sobą ciągle rywalizować o role. To prawda?
- To są mity. Nie jest przecież tak, że kiedy jest jakaś rola do obsadzenia, to startują do niej wszyscy. Każdy z nas jest przecież inny. Ten zawód polega przede wszystkim na współpracy. Jeśli tego nie ma, to nie ma szans na powodzenie. Wszyscy gramy do jednej bramki i jeśli pojawia się element niezdrowego współzawodnictwa, tylko to negatywnie rzutuje na jakość przedstawienia czy filmu.

- To skąd te negatywne opinie o aktorach?
- To legendy z dawnych czasów, kiedy w teatrach panowała hierarchia i był podział na gwiazdy i szaraków. Niektóre aktorki grały ciągle główne role, bez względu na to, ile miały lat. Jak była główna gwiazda w teatrze, to choć stuknęła jej czterdziestka, to i tak grała Julię. (śmiech) Teraz to środowisko wygląda inaczej, teatr wygląda inaczej. Jest tyle możliwości utrzymania się z tego zawodu, że nikt nikomu nie zabiera chleba. Chociaż jakieś zawiści i niesnaski zdarzają się i tutaj, jak w każdym innym zawodzie czy środowisku. Ale jest to rzadkie. Każdy po prostu pracuje na swoje konto.

- Ma pani przyjaciółkę wśród aktorek?
- Tak. Tak się składa, że chodziłyśmy do jednej klasy w szkole podstawowej. To Kasia Kwiatkowska. W młodych latach zdarzało się, że startowałyśmy do tych samych ról. Ale nigdy nie było między nami chorego współzawodnictwa. Zawsze życzyłyśmy sobie dobrze. I ta przyjaźń przetrwała do dzisiaj. To, że jesteśmy w tym samym środowisku, bardzo nas łączy i zacieśnia naszą więź. Mam też dwie przyjaciółki spoza artystycznego kręgu, które poznałam w liceum. I obie te przyjaźnie przetrwały.

- Skoro jesteśmy przy serialach, to nie sposób nie wspomnieć o „Złotopolskich”, bo telewidzowie pokochali panią przecież jako Marcysię z tego cyklu. To było inne doświadczenie niż „Przyjaciółki”?
- Zupełnie inne. To były też inne czasy. Wtedy seriali było w Polsce jeszcze niewiele. Nie mieliśmy więc specjalnej konkurencji. Nasza widownia była ogromna. „Przyjaciółki” są kręcone sezonami, tymczasem „Złotopolscy” realizowano stale, bo serial był obecny na ekranie bez przerw. Inny był więc też sposób pracy. „Złotopolskich” graliśmy przede wszystkim w hali zdjęciowej. Pracowaliśmy w dużo większej swobodzie i pod mniejszą presją czasu, bo to były inne czasy po prostu.

- Ta ogromna oglądalność przekładała się na ogromną popularność?
- Był taki moment, że „Złotopolscy” byli ogromnie popularni. Grałam wtedy w Teatrze Kwadrat, w którym pracowało wielu aktorów z tego serialu: Jerzy Turek, Paweł Wawrzecki, Ewa Ziętek, Andrzej Nejman, Marek Siudym i Ewa Kasprzyk. I kiedy jechaliśmy ze spektaklem gdzieś w Polskę, to był totalny szał. Zresztą nie tylko w Polsce. Podobnie było, kiedy pojechaliśmy do Stanów.

- Tam też „Złotopolscy” mieli swych wielbicieli?
- O tak! Pamiętam jak byliśmy w Chicago i mieliśmy z Jerzym Turkiem podpisać plakaty w wypożyczalni filmów, w której sprzedawano bilety na nasz spektakl. To było takie polskie zagłębie - wokół polskie sklepy, pełno Polaków. Ludzie niesamowicie cieszyli się na nasz widok. Reagowali na nas, jak na gwiazdy rocka.

- Skąd taka popularność tego serialu w Stanach?
- „Złotopolscy” byli dla Polonii ważnym kontaktem z polskością. Z tradycją i przeszłością. Pamiętam, jak kiedyś Radosław Piwowarski, który reżyserował ten serial, powiedział do jednego z aktorów: „Masz jeść tę kiełbasę w taki sposób, żeby naszej Polonii w Ameryce łzy leciały z oczu”. I tak było: ten serial wydobywał to, co polskie w dobrym i złym znaczeniu tego słowa. Dzisiaj jak na to patrzę, to widzę, że „Złotopolscy” mieli w sobie to, co lubimy w czeskich filach. Takie ciepłe spojrzenie na to, co w nas charakterystyczne. Przez to wielu ludzi mogło się z tym utożsamiać. A ci za granicą widzieli w nim taki obraz Polski, jaki pamiętali i mogli za nim tęsknić. Miesiąc temu byłam ponownie z teatrem w Stanach – i tam nadal wiele osób wspominało „Złotopolskich”.

- Ten serial przytrafił się pani na początku kariery i grała w nim pani potem przez dziesięć lat. Dzięki temu widzowie byli świadkami pani dojrzewania.
- Dziesięć lat to jest bardzo dużo, zwłaszcza dla młodej osoby. W międzyczasie wyszłam za mąż i urodziłam dziecko. Prywatnie bardzo się więc zmieniłam.

- Panuje opinia, że grając w jednym serialu przez dłuższy czas, aktor się nie rozwija. Pani też tak to odczuwa?
- To jest pewne uproszczenie. Wszystko tak naprawdę zależy od aktora. W tamtych czasach rynek pracy nie był taki duży jak dzisiaj. Seriale robiło się rzadko, filmów niewiele. Wcale nie jest więc powiedziane, że jeśli zrezygnowałabym ze „Złotopolskich” wcześniej, to zrobiłabym Bóg wie jaką karierę w filmie. Serial też dawał mi możliwość rozwoju. Dzięki temu, że byłam rozpoznawalna, dostałam angaż w teatrze. A to dla aktora podstawa do zawodowego rozwoju. Dzięki serialowi dostałam też propozycję prowadzenia różnych programów w telewizji. Prowadziłam aż trzy i to każdy inny: kulturalny, turystyczny i telewizję śniadaniową. Może to zupełnie inna dziedzina, ale to też mnie rozwijało. Mogłam również śpiewać. Występowałam jako solistka z orkiestrą. „Złotopolscy” otworzyli mi więc furtkę do innych aktywności.

- No właśnie: nie sposób tu nie wspomnieć pani przygody z Kabaretem Moralnego Niepokoju. Dla niektórych widzów było to sporym zaskoczeniem.
- Dla mnie samej też. (śmiech) Ja zawsze dobrze czułam się w komedii, pracowałam aż dwanaście lat w teatrze, który grał farsy i komedie, ale przekonałam się, że kabaret to zupełnie inny rodzaj grania, aktywności i myślenia niż teatralne aktorstwo. Inna estetyka. Ta przygoda była super i wspominam ją z ogromnym sentymentem, ale jednak to nie jest mój świat. Za to dużo się tam nauczyłam. Na tamtym etapie życia było mi to potrzebne.

- Jak odkryła pani u siebie komediowy talent?
- To Radosław Piwowarski go we mnie odkrył. On tak mnie poprowadził przy „Złotopolskich”, że zagrałam Marcysię z czasem z lekko komediowym zacięciem. Piwowarski ma ogromne poczucie humoru i pierwszy we mnie dostrzegł komediowe predyspozycje.

- A jak trafiła pani do Kabaretu Moralnego Niepokoju?
- Spotkałam się z Robertem Górskim podczas benefisu Jana Kobuszewskiego w Teatrze Kwadrat. Wtedy zaproponował mi współpracę.

- Pracowała pani w kabarecie z samymi mężczyznami. Traktowano panią szczególnie?
- Koledzy traktowali mnie jako część zespołu. Najbardziej jednoczyło nas to, że wszyscy jesteśmy z tego samego pokolenia. Mówiliśmy o tym samym i śmialiśmy się z tego samego. Zdarza się tak, że ludzie, którzy są o dziesięć lat od nas młodsi, myślą trochę inaczej i co innego ich bawi. Nas łączyło podobne myślenie i poczucie humoru. Dzięki temu pracowało nam się dobrze aż przez pięć lat.

- Za kulisami kabaretu jest równie wesoło jak na scenie?
- Jeszcze bardziej. (śmiech) Robert Górski ma wielki talent improwizacyjny - często wymyślał bardzo ulotne i sytuacyjne żarty, których potem nie dało się powtórzyć i przekazać. To był po prostu taki rodzaj „streamingu”.

- Poza pracą jest pani mamą na pełnym etacie dwóch chłopców – Brunona i Gustawa. Lubi się pani w tej roli?
- To zależy od sytuacji. (śmiech) Lubię się w roli mamy, ale nienawidzę się w roli „egzekutora” obowiązków szkolnych. To jest horror.

- Nie można męża zagonić, żeby on się tym zajął?
- Mąż też tego nie znosi. Zrzucamy to na siebie nawzajem.(śmiech).

- A tak na serio?
- Tak na serio dobrze się czuję w roli mamy, bo po prostu mam fajne dzieciaki. To widać szczególnie teraz, kiedy jest pandemia i wszyscy siedzimy w domu. Moje dzieci przyjmują to z dużą pokorą i zrozumieniem. Mimo że nie jest im łatwo, bo bardzo tęsknią z rówieśnikami. Oczywiście są komunikatory i oni się przez kamerkę w laptopie kontaktują ze sobą, ale wiemy dobrze, że to nie jest to samo. Nie buntują się jednak i rozumieją, że to jest trudny moment. Nie ma między nami większych konfliktów czy napięć. Udaje się nam zachować porządek dnia – i to jest wyznacznik ich mądrej postawy.

- Kiedyś powiedziała pani: „Macierzyństwo z pracą daje się pogodzić, ale z karierą już trudniej”. Co to oznacza?
- To jest kwestia priorytetów. Co jest dla nas najważniejsze. Chodzi o proporcje naszego zaangażowania w każdą z tych aktywności. Jeśli chcemy robić karierę, to znaczy, że temu poświęcamy najwięcej czasu. Jeśli z kolei najważniejsze jest macierzyństwo, to na tym się skupiamy bardziej. W tej chwili kariera aktorska wiąże się nie tylko z pracą w teatrze czy przed kamerą, ale również z dużą aktywnością w mediach. To są te różne spotkania, premiery, otwarcia, jubileusze. To też bardzo intensywna obecność na Facebooku i Instagramie. Tego rodzaju aktywności pochłaniają mnóstwo czasu. Ponieważ dużo pracuję, czas wolny wolę dać dzieciom. To kwestia wyboru. A moje dzieci potrzebują mojej obecności.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Magdalena Stużyńska: Dzięki mojej Ance kobiety zmieniają swoje życie - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl