Magdalena Różczka i marzenia dziewczyny z Nowej Soli

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Magdalena Różczka właśnie pojawia się na dużym ekranie w filmie „Serce nie sługa”. A nam opowiada o tym, jak łączy aktorską karierę z działalnością charytatywną.

„Serce nie sługa” to komedia romantyczna. Ten gatunek jest szczególnie lubiany przez kobiety. I tak się składa, że to kobieta jest autorką scenariusza do tego filmu - Karolina Szymczyk--Majchrzak. Czy stworzyła ciekawszą historię, niż gdyby to zrobił mężczyzna?
Karolina pisze bardzo dużo i bardzo dobrze od dawna. I tak się składa, że to nie pierwszy jej tekst, który ja gram. Mogę tu wspomnieć choćby „Rozmowy nocą” - również komedię romantyczną, którą kilka lat temu zrobiłyśmy wspólnie. Później jeszcze kilkakrotnie przecięły się nasze drogi. Ale nie uważam, żeby fakt, iż scenariusz filmowy napisała kobieta, był czymś wyjątkowym. Karolina jest jednak jedyna w swoim rodzaju, bo pisze dużo i fajnie.

O Pani bohaterce z „Serce nie sługa” o imieniu Marietta w materiałach prasowych napisano, że „jest zmienna i nieprzewidywalna jak pogoda nad polskim morzem”. Jak się grało taką postać?
Doskonale! Było to dla mnie wielką zabawą i wyzwaniem kogoś takiego polubić i zagrać. Chociaż prywatnie jestem zupełnie inna i mam zupełnie inny temperament. Ale takie dziewczyny są fajne i potrzebne. Marietta ma takie cechy charakteru, których ja nie mam, a których życzyłabym każdej kobiecie - przede wszystkim ma wiarę w siebie.

Brakuje Pani wiary w siebie?
To bardzo trudne. A moja Marietta wierzy w siebie i lubi siebie. To jest związane z jej ogólną sytuacją życiową: ma dobrą pracę, uważa, że dobrze wygląda i jest przekonana, że zasługuje na to, aby spotkać wspaniałego mężczyznę. Podziwiam to w niej - bo mało znam takich kobiet. Myślę, że w ogóle ludzie szukają w sobie raczej wad niż zalet i pielęgnują w sobie poczucie niespełnienia. Dużo mniej znam osób tak odważnie idących do przodu jak Marietta.

Pani partnerem w „Serce nie sługa” jest Mateusz Damięcki, który gra Marka - chłopaka Marietty. Jak się Pani z takim przystojniakiem grało?
To było dla mnie wyjątkowe spotkanie, bo Mateusz jest moim kolegą z czasu studiów. Od ich skończenia nigdy nie mieliśmy okazji trafić na siebie na planie, a już w szczególności zagrać parę zakochanych. Dlatego to było dla nas miłe.

Pojawiła się między wami „chemia”?
Ja myślę, że coś takiego jak „chemia” pojawia się wtedy, kiedy spotyka się dwójka zdolnych aktorów, którzy pomagają sobie wzajemnie i szanują siebie nawzajem. Wtedy „chemia” jest nieunikniona - i to jest coś, co po prostu potrafimy zagrać. Dlatego uważam, że to nie jest nic trudnego. Niektórzy twierdzą, że albo „iskrzy”, albo nie „iskrzy”. Ja tego tak nie postrzegam. Jeśli ktoś jest dobrym aktorem, a jednocześnie fajnym człowiekiem, to ja wiem, że wtedy zawsze „zaiskrzy”. Bo nie ma siły na to, żeby tak się nie stało.

Zdecydowanie wolałabym, żeby dzwonił telefon - ale niestety tak nie jest, więc muszę chodzić na castingi

W obsadzie pojawiły się same gwiazdy. Nie było na planie między Państwem rywalizacji, kto lepiej wypadnie?
Zupełnie nie. Tam są dwie główne postacie, które grają Roma Gąsiorowska i Paweł Domagała, a my wszyscy jesteśmy tłem dla nich. Służymy więc im pomocą, staramy się być podporą. Ale znamy swe miejsce w szeregu i nikt się nie przepycha do przodu. W dodatku wszyscy się bardzo lubimy - więc były to dla nas bardzo miłe dni wspólnie spędzone na planie.

„Serce nie sługa” to nie pierwsza komedia romantyczna w Pani dorobku. Lubi Pani tę konwencję?
Bardzo. Jest u nas duża widownia, która ciągle czeka na takie filmy. A jeśli ja dostaję ciągle takie propozycje, to znaczy, że do nich pasuję w jakiś sposób. A w mojej naturze nie leży walka z wiatrakami i szukanie czegokolwiek innego, kiedy los daje mi takie zadanie do spełnienia. Spełniam więc je - i bardzo to lubię.

Lubi Pani walczyć o role czy czeka Pani na telefon z konkretną propozycją?
W naszym kraju jeszcze rzadko się zdarza, że ktoś dostaje propozycję konkretnej roli dla siebie na talerzu. Dlatego wszyscy musimy chodzić na castingi, choć bardzo tego nie lubimy. To są zawsze nerwy, to jest zawsze sprawdzian. Dlatego zdecydowanie wolałabym, żeby dzwonił telefon - ale niestety tak nie jest, więc muszę chodzić na castingi.

Co zaimponowało Pani w byciu aktorką, że wybrała Pani ten zawód?
Przede wszystkim egoistyczna potrzeba wykonywania zawodu, który daje mi szczęście. Gdzieś tam zawsze byłam optymistką i osobą, która potrafi cieszyć się z małych rzeczy. Dlatego wiedziałam, że różne zajęcia dadzą mi wiele różnych radości. Pierwsze kroki stawiałam w teatrze amatorskim - i później pomyślałam o szkole aktorskiej. Wtedy zrozumiałam, że tylko ten zawód może mi dać ogromne szczęście.

I rzeczywiście tak się stało?
Tak - te moje dawne oczekiwania sprawdzają się w momencie, kiedy jestem na scenie lub na planie i słyszę „Kamera! Akcja!”. Czyli wtedy, kiedy w konkretny sposób wykonuję swój zawód i gram kolejne sceny. Wtedy mam w sobie radość oraz chęć dalszej pracy - i to się nie zmieniło w ciągu minionych lat od tamtych nastoletnich czasów. Natomiast wszystko to, co jest wokół zawodu aktora, o czym nie mogłam mieć pojęcia mając czternaście lat, to już trochę mnie przerosło i mniej mi się podoba. Mam na myśli przede wszystkim utratę prywatności, którą niesie ze sobą publiczna rozpoznawalność. Ale jakoś z tym sobie radzę.

Pochodzi Pani z małego miasta - Nowej Soli. Czy takie pochodzenie można przekuć na wartość w Pani zawodzie?
Oczywiście, że tak. Myślę, że byłabym zupełnie kimś innym, gdybym nie pochodziła z małej miejscowości, tylko z Warszawy. Największy plus, który ja widzę, nie tylko dla mnie, ale dla każdej osoby o takim samym pochodzeniu, to przede wszystkim to, że potrafimy doceniać najmniejsze dobre rzeczy, które przydarzają się nam w życiu. Do tego mamy bardzo ważne poczucie, że do wszystkiego dochodzimy sami małymi kroczkami. Bo każdy sukces zawdzięczamy sobie i ciężkiej pracy, a nie jakimś koneksjom czy znajomościom.

Nie było Pani trudniej na początku kariery, kiedy wchodziła Pani w warszawskie środowisko aktorskie?
Przeciwnie: mnie się wydaje, że było mi łatwiej. Bo nikt nie mógł ode mnie czegokolwiek oczekiwać. I podobnie ja sama nie miałam wobec siebie żadnych oczekiwań. Nie nastawiałam się na jakieś wielkie sukcesy, nie miałam poczucia, że wszystko musi mi wyjść. Tylko cieszyłam się z każdej małej rzeczy, która mi się udawała.

Wielką popularność przyniósł Pani film „Lejdis”. Ma Pani sentyment do roli Moni?
Ogromny: do tego filmu, do tego czasu, do moich koleżanek z planu. Od kilku lat, tak samo jak postaci grane przez nas w „Lejdis”, urządzamy sylwestra w sierpniu. Kilka tygodni wcześniej wystawiamy możliwość udziału w takiej imprezie na aukcji charytatywnej - na przykład na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. I już dwukrotnie ktoś to kupował, i już dwukrotnie udało nam się zrobić wielki bal karnawałowy w Pałacu Wiechlice, w moim rodzinnych stronach. Przychodzą nań najczęściej pary, czasem same kobiety. Mamy pokaz sztucznych ogni, mamy szampana, mamy orkiestrę, mamy suknie w cekiny. Jest to więc wielki sylwester z przytupem, a przy okazji pomagamy potrzebującym. W tym roku wraz z WOŚP udało nam się zebrać 60 tys. zł na wsparcie lokalnych inicjatyw charytatywnych. Dzięki temu sylwestrowi mam też okazję co roku w sierpniu spotkać się z koleżankami z „Lejdis” - Anną Dereszowską, Edytą Olszówką oraz Izą Kuną. I spędzamy wspólnie wspaniały wakacyjny czas.

Jak to się stało, że akurat Paniom udało się przenieść z planu do prawdziwego życia takie przyjacielskie relacje?
Jakoś przypadłyśmy sobie nawzajem do gustu. Zresztą ja mam wiele dobrych koleżanek z planu. Niby jest taka opinia, że w świecie aktorskim nie można nawiązać prawdziwych przyjaźni, ale ja się z nią nie zgadzam. To nieprawda.

Ma Pani w swoim dorobku sporo seriali. Jaki Pani ma stosunek do takich produkcji?
Nigdy nie miałam poczucia, że coś mi nie pasuje w grywaniu w serialach. Tak jak mówiłam: jestem dziewczyną z Nowej Soli i kiedy dostawałam rolę w serialu czy telenoweli - to się bardzo z tego cieszyłam.

Najważniejszym serialem pozostaną chyba dla Pani „Lekarze”, gdzie przez pięć sezonów grała Pani doktor Alicję Keller.
To prawda. Żyłam tą postacią długi czas. W przypadku tego serialu, dałam Alicji wyjątkowo dużo z własnej osobowości. Podobało mi się w tej postaci to, że mimo tego, iż tak dużo przeszła i tyle razy się rozczarowała, to ciągle wierzy w prawdziwą miłość. Poza tym ona była taką lekarką, jaką ja sama chciałabym być.

Seriale przynoszą aktorom szybką i dużą popularność. Jak sobie Pani z tym radzi?
Na co dzień nie zauważam tego bardzo. Oprócz tego, że więcej ludzi niż kiedyś uśmiecha się do mnie na ulicy czy w sklepie. A to jest bardzo miłe. Bywało jednak, że bardzo mi doskwierało to, że paparazzi za mną chodzą. Musiałam się przez nich na jakiś czas wręcz wycofać z branży. Ratowało mnie wtedy to, że myślałam, iż kiedy uprawiałabym inny zawód i byłabym mniej znana, nie mogłabym być np. ambasadorką dobrej woli przy UNICEF-ie.

Na czym to polega?
Na opowiadaniu w mediach o różnych akcjach charytatywnych. Teraz właśnie akcję „Więcej niż dzień”, poprzez którą zbieramy fundusze na to, aby zmniejszyć liczbę noworodków, które umierają w krajach Trzeciego Świata z czasem błahych powodów: braku zaplecza medycznego lub niewiedzy matek.

Kiedyś powiedziała Pani: „Dla mnie najważniejszy dzisiaj jest spokój i rodzina”. Zawsze tak Pani uważała?
Tak. Zawsze tak było, jest i będzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Magdalena Różczka i marzenia dziewczyny z Nowej Soli - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl