Magdalena Lamparska: Kobieca seksualność nie zawsze jest grzeczna i poprawna

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
brak
Magdalena Lamparska to jedna z najciekawszych aktorek młodego pokolenia. Niebawem zobaczymy ją w filmach „365 dni” i „Banksterzy”. Nam opowiada, że mimo sukcesów nad Wisłą, nie chce rezygnować z marzeń o Hollywood.

- Wraca pani do kina po dwuletnim urlopie macierzyńskim. Zdążyła się pani stęsknić za kamerą?
- Niedawno premierę miał film „1800 gramów”. To była moja pierwsza rola po przerwie. Zdjęcia powstawały rok temu – bo tak się to dzieje, że kiedy widzą państwo efekty naszej pracy, my już realizujemy kolejny projekt.

- Teraz przed nami premiera „365 dni” według bestsellerowej powieści Blanki Lipińskiej. Jedni czekają na nią z wypiekami na twarzy, a inni już z góry założyli, że będzie to kicz. Nie obawiała się pani zagrać w takim filmie?
- Oczywiście miałam pewne obawy, bo tematyka tego filmu jest kontrowersyjna. Wynika to oczywiście z treści książki, która była z jednej strony mocno skrytykowana, ale z drugiej – ma wielkie grono swoich fanów. Nie była więc to łatwa decyzja dla mnie, ale zostałam przekonana przez reżyserkę Barbarę Białowąs i producenta Tomasza Mandesa.

- Gra pani Olgę – przyjaciółkę głównej bohaterki filmu i książki. Co było ciekawego dla pani w tej postaci?
- Miałam ochotę na spróbowanie czegoś innego niż robiłam dotychczas. Olga to postać bardzo mocna i wyrazista, konsekwentna i charakterna. Dlatego podjęłam to wyzwanie.

- Czytała pani przed wejściem na plan książkę Blanki Lipińskiej?
- Przeczytałam scenariusz. Jednak rozumiem fenomen powieści „365 dni”, ponieważ od pięciu lat gram w Teatrze Polonia spektakl „Klaps. 50 twarzy Greya”, który cieszy się ogromną popularnością. Chodzi o to, że do tej pory kwestia seksualności kobiet była pomijana albo traktowana w pobłażliwy sposób. Te książki odsłaniają ją, pokazując, że nie zawsze jest ona grzeczna i poprawna.

- „50 twarzy Greya” i „365 dni” utrwalają stereotyp kobiety, która lubi być zdominowana przez mężczyzn. Dlatego choćby feministki ostro atakują te powieści. Nie miała pani z tym problemu?
- Ja też jestem feministką. Ale nie wolno nam podchodzić do tej tematyki stereotypowo. Taka dyskusja wymaga indywidualnego podejścia do jednostki. Dla kogoś może być czegoś za dużo, a dla kogoś innego – nie. Generalizowanie jest więc krzywdzące. Skoro te książki odniosły tak wielki sukces, to znaczy, że uruchomiły one w kobietach coś, czego naprawdę potrzebują. Gdybyśmy przeprowadzili badania socjologiczne wśród czytelniczek tych powieści, okazałoby się, że lubią one, kiedy mężczyzna przejmuje inicjatywę, kiedy umie poskromić ich temperament. Jest w tym dużo bajkowej magii, związanej z stereotypem księcia na białym koniu – ale cóż: jakie czasy, taki wybawiciel. Film „365 dni” nie pokazuje przemocy. Tu nikt nikomu nie robi krzywdy. Seks to swego rodzaju gra, tocząca się między kobietą a mężczyzną.

- Brała pani udział w erotycznych scenach?
- Moją bohaterkę to omija. (śmiech)

- Takie sceny ma za to główna bohaterka, grana przez Annę Marię Sieklucką. To młoda aktorka, która dopiero zaczyna karierę. Służyła jej pani radą na planie?
- Anna jest wspaniała! Piękna i niezwykle zdolna. Miała bardzo trudne zadanie do wykonania i poradziła sobie doskonale. Nawzajem się wspierałyśmy. Atmosfera na planie była fantastyczna!

- Na fotelu reżysera „365 dni” zasiadła kobieta – Barbara Białowąs. To ułatwiało paniom pracę?
- Tutaj potrzebna była kobieca delikatność. Podprowadzenie emocjonalne do tego typu scen. Widz tego nie zobaczy – ale przecież na planie była cała ekipa filmowa. Poza tym „365 dni” to bardzo duża produkcja – a kobiety rzadko są dopuszczane do reżyserowania tego typu filmów. Powierzane są im raczej mniejsze budżety. Cieszę się, że w tym przypadku tak nie było.

- Blanka Lipińska wspomagała ekipę na planie?
- Była na planie codziennie, służyła konsultacją, kiedy była ona potrzebna. Bardzo wspierała aktorów.

- Wspomniała pani o „1800 gramów”, teraz mamy „365 dni”, a niebawem – „Banksterów”. To oznacza, że koncentruje się pani na karierze w Polsce?
- Niedawno wróciłam z Los Angeles. Ale teraz zbliżają się dwie ważne premiery filmowe z moim udziałem w Polsce. Podobnie jest z teatrem – odbywam właśnie próby do spektaklu „Lili” w Och Teatrze w reżyserii Krystyny Jandy. Jednak nie przeszkadza mi to w walce o role za granicą. Dzięki nowej metodzie castingowej - tzw. „selftapingowi” - mogę nagrywać swoją propozycję roli w kraju na telefon komórkowy i wysyłać ją do agenta w Stanach Zjednoczonym.

- Często bywa pani w Stanach – uczestniczy w różnych kursach i próbuje zdobywać role. Co panią tam ciągnie?
- Przede wszystkim chcę zdobywać nowe doświadczenia. Skoro mam tam najbliższą rodzinę – moja mama i siostra mieszkają w Los Angeles – to byłoby niemądre z mojej strony nie wykorzystać tego faktu. Dzięki temu zagrałam w dwóch amerykańskich filmach – „Azyl” z Jessicą Chastain i Davidem Bruhlem oraz „Bez paniki z odrobią histerii” ze Stephenem Baldwinem. Przede wszystkim czerpię z tego miejsca wiele inspiracji. To tam powstał pomysł na moją debiutancką książkę „Wszystko albo nic #jakPolaNegri”, opowiadającą o niezwykłej aktorce Apolonii Chalupec z Lipna, która zrobiła ogromną karierę za oceanem w czasach kina niemego.

- Ciężko wywalczyć polskiej aktorce rolę w Hollywood?
- Nie jest to łatwe, ponieważ jest ogromna konkurencja.

- W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Nigdy mi nie zależało na karierze za oceanem”. Dlaczego nie kusi panią blask Hollywood?
- Zawód aktora nie polega na tym splendorze. Ale na spotykaniu ciekawych twórców i opowiadaniu interesujących historii. Rynek filmowy w Ameryce jest ogromny i różnorodny. Dlatego tam mam szansę zagrać bardzo różne postaci: raz astronautkę, a drugi raz – wampira czy czarownicę. I to mnie ciekawi.

- Jaki wpływ na pracę w Polsce mają dla pani te amerykańskie doświadczenia?
- Kalifornia jest bardzo otwartym i kreatywnym miejscem. Spotkania z takimi autorytetami jak Al Pacino czy Jessica Chastain bardzo inspirują. Los Angeles oferuje dużo możliwości rozwoju i przejmowania inicjatywy, żeby aktor nie czekał na telefon, tylko sam tworzył historie, które chce opowiedzieć. Tak było z początkiem mojego ukochanego spektaklu „Hollywood” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego w teatrze WARSawy. Ponadto swoje amerykańskie doświadczenie wykorzystuję prowadząc w szkole aktorskiej zajęcia z amerykańskiego castingu.

[b]- Tamtejszy casting różni się od tego w Polsce?
[/b]
- Rożni się znacząco. Tam nie ma drugiego aktora, z którym gra się scenę. W pokoju castingowym jest wyłącznie kamera, reżyser obsady i jego asystent, który podrzuca tekst. Aktor gra na kamerę.

- Co zrobić, żeby wygrać taki casting?
- (śmiech) Cóż: trzeba zagrać najlepiej. No i oczywiście mieć dużo szczęścia. To tak samo jak w Polsce: kandydatów jest wielu, a wybierany zostaje tylko jeden.

- Są różnice w sposobie gry aktorskiej w Polsce i w Stanach?
- My mamy bardzo dobrych aktorów w Polsce. Oczywiście wszystko zależy od gatunku filmowego. Inaczej gra się w komedii romantycznej, a inaczej – w dramacie psychologicznym. W pierwszym przypadku gra musi być bardziej charakterystyczna i wyrazista, a w drugim – minimalistyczna. A czy gra się w Polsce, czy w Stanach – to już ma drugorzędne znaczenie. Jeśli już coś jest lepsze w Ameryce, to trzeba przyznać, że tam są wyjątkowo dobre scenariusze.

- No właśnie: studiowała pani w Stanach scenopisarstwo. Tymczasem kobiety piszące scenariusze zdarzają się rzadko. I tu i za oceanem. Skąd taki pomysł?
- W Polsce wraz z moimi przyjaciółkami - aktorką Olgą Bołądź, modelką Julitą Olszewską i socjolożką Jowitą Radzińską - założyłyśmy fundację scenariuszową „Gerlsy”. Ma ona na celu stworzenie takiej przestrzeni dla kobiet, w której będą one mówić swoim własnym głosem o swoich sprawach. Napisałyśmy już pierwszy scenariusz, na podstawie którego Olga wyreżyserowała swój pierwszy film krótkometrażowy. Teraz pracujemy nad kobiecym serialem.

- Co panią pociąga w pisaniu scenariuszy?
- Zawsze kochałam pisać – i chciałam opowiadać o kobietach w sposób niestereotypowy. Żeby burzyć wybudowane wiele lat temu w kulturze schematy. Kobieta często jest definiowana przez osoby dookoła lub funkcję, jaką wykonuje. Tymczasem ja chciałabym się skupić ze swoimi współfundatorkami na tworzeniu pełnowymiarowych postaci kobiecych w filmie. Nie tłumaczyć ich dylematów i nie gloryfikować, tylko wręcz przeciwnie: przyjrzeć się im w pełnym spektrum. Fundacja to dla mnie bardzo kreatywne miejsce, z którego czerpię dużo inspiracji i satysfakcji.

- Kobiety muszą wziąć swoje sprawy w swoje ręce, bo mężczyźni nie potrafią o nich opowiadać we właściwy sposób?
- Kobiety mają teraz duży apetyt na działanie. Dlatego coraz częściej widzimy silne postaci kobiece na ekranach kin i telewizorów. To się ostatnio bardzo zmieniło. Bardzo mnie to cieszy.

- Jeśli mówimy o stereotypach, to trzeba wspomnieć, że w polskim kinie ma pani image „dziewczyny z sąsiedztwa”. Ciąży on pani?
- Lubię tę wersję siebie, jednak bardzo zależy mi na rozwoju. Aktor musi być czujny, wychodzić ze strefy swojego komfortu. Uwielbiam pakować się w zupełnie nowe sytuacje, nawet kiedy się boję lub jestem niepewna, bo wtedy czuję, że dotykam nowych wersji siebie. I właśnie teraz to się dzieje, dzięki czemu zmienia się mój filmowy wizerunek.

- Ta zmiana nastąpiła dzięki pani aktywności, czy reżyserzy i producenci sami spojrzeli nagle na panią inaczej?
- A jak pan myśli?

- Myślę, że to pani się do tego przyczyniła. Trudno aktorowi sprawić, by branża zaczęła go inaczej postrzegać?
- Wyznaję jedną zasadę: trzeba robić swoje. Myślę, że potrzebna jest praca nad sobą, konsekwencja i podejmowanie decyzji zgodnie z intuicją. Lubię spotykać się w pracy z osobami, od których mogę się uczyć i których podziwiam.

- Wspomniała pani o teatrze. Tu rzeczywiście już dawno pokazała się pani od innej strony. Ceni sobie pani występy na scenie?
- Bardzo. Teatr jest dla mnie ogromnie ważny. To bezpośredni kontakt z widzem i ten niezwykły moment, w którym wszystko się dzieje tu i teraz. Spotkania teatralne są zawsze bardzo otwierające i rozwijające.

- „Hollywood” to chyba pani największe osiągnięcie w teatrze?
- To bardzo bliski mi spektakl. Reżyseruje go wybitna osoba – Michał Siegoczyński, który również napisał tekst tego przedstawienia. Bardzo dużo rozmawialiśmy na temat Hollywood i amerykańskiego kina. Oboje jesteśmy jego wielkimi fanami. „Hollywood” jest bardzo „lynchowskim” spektaklem, tak jakby był nakręcony na starej kasecie VHS. I zadaje pytanie, zmuszając również do odpowiedzi na nie, czy jesteśmy w stanie wszystko zrobić dla spełnienia naszego marzenia. I czy Hollywood jest faktycznie taką krainą szczęścia, jaką nam się zawsze wydaje z oddalenia.

- To samo pytanie zadaje pani książka zainspirowana biografią Poli Negri.
- To prawda. „Hollywood” miał ogromny wpływ na książkę.

- Jak narodził się pomysł jej napisania?
- Napisałam pracę magisterską na temat Poli Negri. Poświęciłam wiele czasu na usystematyzowanie wydarzeń z jej życia, wertując wszystkie dostępne materiały w polskich i amerykańskich bibliotekach. Żeby pójść dalej, postanowiłam nie powielać kolejnej biografii Poli Negri, bo kilka o niej już powstało, ale stworzyć coś innego, czym mogłabym zainteresować młodego czytelnika. Stwierdziłam więc, że napiszę powieść, której główną bohaterką uczyniłam Annę Mazur, młodą aktorką po szkole teatralnej, zafascynowaną postacią Poli Negri. Z jednej strony pokazałam więc kino współczesne – mówione, a z drugiej dawne – nieme. Ale czy jest to Wytwórnia Filmów Fabularnych w Warszawie, czy Paramount Pictures w Los Angeles, to początek u artysty jest zawsze ten sam: pasja. Realia się więc zmieniają, ale imperatyw do uprawiania zawodu aktora jest ciągle ten sam. Chciałam w ten sposób zburzyć pewne mity, które tworzą media. Bo praca aktora to bardzo ciężka praca. Szczególnie emocjonalnie. Próbowałam to pokazać w tej książce.

- Wspomniała pani o pasji: jak ona się w pani zrodziła?
- Już w szkole podstawowej chodziłam na zajęcia teatralne. Dla mnie teatr był miejscem, w którym można było mówić o uczuciach i wyrażać je przez teksty sztuki. Zakochałam się w tym stanie, który pojawia się, kiedy gaśnie światło i przenosimy się w inny świat. Dawałam w ten sposób wielki upust swojej wyobraźni i to mnie zafascynowało.

- Realia polskiej branży filmowej sprostały pani młodzieńczym marzeniom?
- Mam takie poczucie, że moje marzenia się realizują. Bo konsekwentnie do nich dążę. Gdyby się pojawiło rozczarowanie, to trzeba by rezygnować. Choć nie ukrywam, że miałam wątpliwości. Ale wątpliwości a rozczarowanie to zupełnie coś innego.

- Co budziło te wątpliwości?
- Wydaje mi się, że jak nie ma wątpliwości, to nie jest dobrze. Każdy myślący człowiek ma wątpliwości.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Magdalena Lamparska: Kobieca seksualność nie zawsze jest grzeczna i poprawna - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl