Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Madonna i jej obwoźny cyrk

Marcin Mindykowski
Wjeżdżający na scenę rolls royce, walka bokserów na ringu, wciąż nowe stroje Madonny i jej zespołu... Nie było chwili nudy ani choćby jednego niepotrzebnego czy przypadkowego gestu. 80 tys. widzów obejrzało świetnie wyreżyserowane widowisko. Wyreżyserowane, czyli jednak do pewnego stopnia sztuczne i przewidywalne
Wjeżdżający na scenę rolls royce, walka bokserów na ringu, wciąż nowe stroje Madonny i jej zespołu... Nie było chwili nudy ani choćby jednego niepotrzebnego czy przypadkowego gestu. 80 tys. widzów obejrzało świetnie wyreżyserowane widowisko. Wyreżyserowane, czyli jednak do pewnego stopnia sztuczne i przewidywalne Bartek Syta
Chyba wszyscy zdążyli już porównać show Madonny, prezentowany podczas trasy "Sticky & Sweet Tour", do cyrku. Czy to artystka stanowiła jednak o jego sile?

Wokalnie często podpierała się przecież dużo lepszymi głosowo chórzystkami, a najbardziej karkołomne układy pozostawiała swoim tancerzom. Mimo to na scenie nie miała konkurencji. Nie musiała wiele śpiewać i tańczyć. Wystarczyło, że była.

Przed sobotnim koncertem artystki na warszawskim Bemowie publiczność rozgrzewał brytyjski DJ Paul Oakenfold, który zaproponował zebranym mieszankę klubowych brzmień. Występ Madonny wyglądał łudząco podobnie. Całość została utrzymana w dosyć jednostajnym, tanecznym rytmie. Między utworami prawie nie było przerw, a kiedy gwiazda potrzebowała chwilę na zmianę kreacji, na ekranach pojawiały się wizualno-muzyczne przerywniki. Wraz z ostatnimi taktami "Give It 2 Me" nastała cisza, a świecący napis "Game over" nie pozostawiał wątpliwości, że koncert się skończył. Trochę tak, jakby skończył się DJ-ski set z największymi hitami Madonny.

Z pewnością lżej na duchu zrobiło się tym, którzy obawiali się, że obrazoburcze elementy występu artystki zepsują wymowę religijnego święta. Warszawski występ był bowiem wolny od skandalizujących akcentów. Bo wyzywające ruchy sceniczne w wykonaniu Madonny z pewnością nikogo już nie szokują. Pod tym względem "najgorętszym" momentem show było wykonanie utworu "She's Not Me", podczas którego gwiazda zaczęła całować się ze swoimi tancerkami.

Dużo było za to haseł społecznych - za pomocą wizualizacji Madonna apelowała o ekumenizm religijny i pokój na świecie. Pytanie tylko, na ile jest to kwestia autentycznego zaangażowania, a na ile podążania za panującą ostatnio w show-biznesie modą.

Nie jest tajemnicą, że od nagrania w 2000 roku albumu "Music" Madonna zamknęła się w tanecznej stylistyce, ograniczając wycieczki w inne muzyczne rejony do minimum. Wiadomo również, że artystka niechętnie sięga po swoje wczesne nagrania, które nie korespondują z duchem jej dzisiejszych dokonań. A jeśli już sięga, to wywraca je do góry nogami. Dlatego podczas warszawskiego koncertu wysłuchaliśmy obszernych fragmentów z ostatniego albumu "Hard Candy" i tylko pojedynczych utworów z poprzednich płyt.
Konserwatywnym słuchaczom ich nowe, zaskakujące aranżacje nie zawsze mogły przypaść do gustu. W oryginale gospelowe, podniosłe "Like a Prayer" artystka przerobiła na techno, przejmująca ballada "Frozen" sprawiała wrażenie sztucznie "poszatkowanej", a hiszpański klimat przeboju "La Isla Bonita" został zabity przez jarmarczny udział minitaboru cygańskiego. Dzięki temu koncert zyskał jednak spójną, choć nieco monotonną oprawę. Ale z pewnością idealną do tańca.

Doskonale wykorzystano też kilka wielkich ekranów, które służyły nie tylko jako pole dla wyświetlanych wizualizacji, ale również jako elementy scenografii - kiedy było trzeba, zamieniały się choćby w klatkę lub wejście do przedziału metra.

W tym wyreżyserowanym spektaklu, poza zwyczajowymi "Hi, Poland" czy "Hi, Warsaw", nie było jednak miejsca na spontaniczny kontakt z publicznością. Ale do czasu. Przełomowy dla dramaturgii koncertu był moment, kiedy publiczność trzykrotnie odśpiewała Madonnie urodzinowe "Sto lat" (artystka wczoraj skończyła 51 lat), unosząc w górę wycięte z papieru białe serca. Na jednym z nich ktoś napisał "Zaadoptuj mnie".

Kiedy Madonna zauważyła wśród widowni baner z napisem "Zmieniłaś moje życie", pozwoliła sobie też na osobisty komentarz. - Za każdym razem, kiedy daję koncert i widzę wasze uśmiechy, wiem, że to wy zmieniliście moje życie. Dzięki wam mogę robić to, co kocham - powiedziała. Dodała też, że to najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek dostała, i wykonała akustyczną balladę "You Must Love Me" z musicalu "Evita". Na telebimie pokazano wtedy jedną z fanek z pierwszych rzędów, która zalała się łzami. To był na pewno najbardziej emocjonalny moment koncertu. Trudno byłoby to podważyć nawet osobom powtarzającym tezę o nieustannej kreacji jako racji artystycznego bytu Madonny.

Generalnie jej koncert był jednak bardziej widowiskiem dla oka niż ucztą muzyczno-duchową. Zresztą zapewne nikt, na czele z samą artystką, nie utrzymywał, że chodzi tu o przeżycia wyrastające choć trochę ponad potrzebę dobrej zabawy.

Oceniając warszawski show Madonny, trudno uciec też od porównań z niedawnym koncertem U2 w Chorzowie, choć gatunkowo to dwa zupełnie różne występy. Siłą Irlandczyków była pozamuzyczna wartość dodana, czyli relacja między artystami a publicznością. To ona dała uczestnikom koncertu poczucie wspólnoty. Madonna postawiła na show - dopracowany w każdym szczególe, ale pewnie niewiele różniący się od innych występów na jej trasie. Choć z tymi urodzinami i tak nam się trafiło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki