Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łucja Grzeszczyk. Czasem kaktus, czasem księżniczka (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Łucja Grzeszczyk w spektaklu "Słomkowy kapelusz"
Łucja Grzeszczyk w spektaklu "Słomkowy kapelusz" Jerzy Doroszkiewicz
Może zagrać Julię Capuleti i Świerszcza z bajki o Pinokiu. Była Księżniczką Anginą, Koraliną, Calineczką, pielęgniarką, służącą, a nawet fragmentem krwiożerczej Audrey 2. Przed Państwem Łucja Grzeszczyk.

Jak to jest - człowiek najpierw ciężko studiuje, marzy o etacie w teatrze, a na scenie ma zagrać roślinę?

Łucja Grzeszczyk: Bardzo się cieszę, że w 2013 roku zagrałam kaktusa w „Texas Jimie”. To był mój drugi spektakl z Pawłem Aignerem. Jak tylko zaczynaliśmy pracę z Michałem Jarmoszukiem w 2009 roku, już wtedy Paweł spotykał się z nami na próby czytane i stolikowe, żeby zrobić casting, czy się nadajemy do „Anginy”. Paweł nas bardzo dużo nauczył. „Księżniczka Angina” to mój spektakl przejścia. Kiedy się okazało, że ma robić kolejny spektakl, był apel do reżysera, że zagramy cokolwiek: tuman kurzu, kaktusa, pieska preriowego, byle tylko w „Teksasie”.

Teraz Pani jest częścią takiej większej rośliny…

To wynikło ze wcześniejszej współpracy z Voglem, BTL-em i Grupą Coincidenta przy „Faza REM Phase”. Tamten spektakl powstawał w ciekawy sposób, bardzo dużo czasu spędziliśmy w Lipsku, w Niemczech. Mieliśmy się czas poznać, praca trwała kilka miesięcy. Cieszę się, że Vogel mi zaufał po REM-ie. Obsada była uzależniona od wyjazdów naszego teatru na festiwale. Cieszę się z tej roślinki, bo w „Little Shop of Horrors” właściwie nic nie gram (śmiech).

BTL. MIchael Vogel - Little Shop of Horrors

Little Shop of Horrors - taka zabawa nie zdarza się co dzień...

Jak to? Roślina żyje, pożera…

Była jakaś dezinformacja, że wyjeżdżam i doszłam do obsady dopiero po przyjeździe Vogla i się snuję (śmiech).

Pani chyba lubi tańczyć i śpiewać - w „Little Shop of Horrors” są okazje.

To jakieś spełnienie moich marzeń, bo nie jestem wokalistką. Bardzo dużo się nauczyłam w naszej szkole teatralnej, ale jeśli chodzi o emisję głosu, nie byłam prymusem. Dużo zawdzięczam też praktyce w teatrze. Okazało się, że ostatnie sezony są bardzo śpiewające. To był bardzo potrzebny skok w świadomości głosu.

Dobrze się Pani czuje w XXI wieku?

Mnie w ogóle się wydaje, że jestem z zupełnie innej epoki.

Niedostosowana do tu i teraz. Nasz teatr też bardzo rzadko odwołuje się do bardzo współczesnego teatru. Nasze lalki bazują na klasyce, nawet ten Vogel, który może być współczesnym twórcą teatru, jednak odwołuje się do filmu z lat 80. XX wieku. To też taki temat „z myszką”.

To Łucja Grzeszczyk to taka „aktorka z myszką”?

No chyba tak (śmiech).

Ten cały „Little Shop of Horrors” to taki bardziej rock and rollowy musical, w stylu zdecydowanie wieku XX.

To urocze, bo wiem jaka jest stylistyka Michaela Vogela.

On chyba nie jest fanem takiej muzyki?

Proszę sobie wyobrazić, że tam, gdzie nam odpuszczał na próbach, bardzo mocno „piłował” zespół muzyczny. Sam ma takie punkowe podejście do życia, ta część Lipska, w której oni mają swój teatr funkcjonują jest bardzo mocno punkowa, on trzyma z artystami z takiego klimatu. Uwielbia muzyków rockowych, Toma Waitsa. W naszym musicalu starał się uderzyć w te klimaty. Bolesne dla nas znikome nagłośnienie wynikło z jego miłości do muzyki. To nie nas miało być słychać głośno i wyraźnie, tylko żeby ta muzyka tworzyła symbiozę.

Ale w znakomitej akustyce dużej sali BTL słychać was w ostatnim rzędzie.

Bardzo się cieszę.

A tak w ogóle - te krynoliny ze „Słomkowego kapelusza”, czy to jest to o czym marzyła mała Łucja, kiedy dostała swoją pierwszą lalkę z zamykanymi oczami?

Coś w tym jest. Pierwszy raz byłam w teatrze lalek w Rabce z siostrą i rodzicami. Po spektaklu dostałyśmy do ręki lalki Kopciuszka i Królewicza.

Byłam tak rozemocjonowana, że z wrażenia urwałam rączkę Królewiczowi (śmiech)

. A byli właśnie w takich stylizowanych kostiumach i może to gdzieś zostało z tyłu głowy? Mamy nawet rodzinne zdjęcia z tej wizyty w teatrze.

A może Pani jest z pokolenia Barbie?

(śmiech) Nie! Moja mama uczyła się w szkole charakteryzacji w Warszawie akurat w stanie wojennym. W domu mamy bardzo dużo jej obrazów, szkicowników, opowiadała historie spotkań z różnymi aktorami, jakie było życie tej warszawskiej bohemy. To chyba wpłynęło na jakąś taką fascynację i mit teatru w rodzinie. Z kolei - ze względu na tatę - bardzo dużo się przeprowadzaliśmy.

Znaczy - zawodowy wojskowy?

Tak. W związku z tym trudno było czasem zaadaptować się w nowym miejscu. Od zawsze brałam udział w konkursach recytatorskich. Nie w kołach teatralnych, bo tam trzeba byłoby spotykać się z nowymi ludźmi i to, że udawało mi się zdobywać jakieś nagrody, awansować, dawało mi poczucie, że ze mną jest wszystko w porządku.

Ciągłe przeprowadzki nie sprzyjają posiadaniu w dzieciństwie jakiegoś zwierzątka…

Jestem alergikiem. Mieliśmy papugi, choć na pierze też jestem uczulona.

Pytam, bo w teatrze zdobyła Pani moje serce rolą… Świerszcza.

Och, z tym wiąże się wręcz rodzinna historia. Moi rodzice nagrywali mój głos od małej dziewczynki na pamiątkę na kasetach magnetofonowych na przemian z Chopinem. I jest nagranie, gdzie niby czytam „Złoty kluczyk”, czyli przygody pajacyka Buratino (alternatywnego Pinokia stworzonego przez Aleksego Tołstoja). Oczywiście nie czytałam, tylko recytowałam kasetę, bo miałyśmy z siostrą nagrane słuchowisko i pamiętam jak dziś. Miałam książkę na kolanach, śpiewałam piosenki, udawałam słuchowisko. To jedna z moich ulubionych bajek. Historia zatoczyła krąg i znalazłam się w obsadzie Pinokia. Wróciłam do swoich pierwszych miłości (śmiech).

Czy pierwsze książki wpływają potem na to, co chce się robić w życiu?

W moim życiu na pewno. Bardzo dużo zawdzięczam mamie. Sporo czytała mi i siostrze. Zawdzięczam jej i tego Pinokia, i słuchowiska nagrane na kasetach, na płytach winylowych, pierwsze książki, które po niej dziedziczyłam. Moją ulubioną serią były przygody Tomka Wilmowskiego, Ania z Zielonego Wzgórza doszła później. Od tej pory moim marzeniem jest wyjazd do Australii - „Tomek w krainie kangurów” to pierwsza książka, którą przeczytałam kilka razy. I dlatego cieszę się, że jestem w BTL-u, bo BTL jeździ, a ja bardzo lubię podróżować.

Jakbym słyszał Izabelę Marię Wilczewską - na naszych łamach apelowała do dyrektora, że chce do Australii!

Czyli musimy z nią zrobić wspólny spektakl, żeby pojechać!

To ten pomysł na studia na Wydziale Sztuki Lalkarskiej to był zdeterminowany rodziną?

W pewnym momencie wylądowaliśmy w Łomży. Dostałam się do wojewódzkiego etapu konkursu recytatorskiego w Białymstoku i w przerwie, przed ogłoszeniem wyników, prezentowali się studenci akademii teatralnej. Byłam w szoku. Studenci aktorstwa zawsze kojarzyli mi się z jakimiś pięknymi, wysokimi ludźmi z okładek, Ken, Barbie… Rysy dla mnie nieosiągalne. A zobaczyłam ludzi charakterystycznych, z poczuciem humoru, z vis comicą i wtedy moja polonistka wytłumaczyła mi, że w Białymstoku jest Wydział Sztuki Lalkarskiej i zapytała czy może chciałabym zdawać? To było w drugiej klasie liceum. Wtedy dogadałam się z koleżanką Joanną Stelmaszuk z Białegostoku, kiedy spotkałyśmy się na ogólnopolskim konkursie, nawet mieszkałyśmy razem jako przedstawicielki Podlaskiego, że będziemy zdawać na Wydział Sztuki Lalkarskiej. I dwa lata później obie się dostałyśmy.

No i dość szybko ziściło się marzenie o byciu księżniczką, przynajmniej Anginą.

Przed Anginą była jeszcze księżniczka w „Nagim królu” u Wojciecha Kobrzyńskiego.

Zagrać według Rolanda Topora i w dodatku w reżyserii Pawła Aignera to jest coś?

Aigner to jest reżyser marzeń, ikona.

Na pierwszym roku mieliśmy możliwość oglądać jego egzamin ze scen dialogowych. Nie uczył już w szkole, ale podjął się reżyserowania „Historii o zwyczajnym szaleństwie”. Z zapartym tchem oglądaliśmy kawał dobrego spektaklu z ludźmi, którzy byli od nas tylko dwa lata starsi. Miałam możliwość zobaczyć w BTL-u „Guliwera” z Pawłem w roli głównej - to było niesamowite przeżycie. To było spełnienie marzeń. Jeden dyplom robiliśmy z Michałem Jarmoszukiem w BTL-u - „Podgrzybka”, a jako patologiczne rodzeństwo, które wszędzie razem się ciąga drugi dyplom w „Pinokiu” w Łodzi, u Konrada Dworakowskiego.

Też z Białegostoku.

Tak. I wtedy mieliśmy z tyłu głowy - czy zostawać w „Pinokiu” czy iść do BTL-u, nawet bez szansy na ćwierć etatu? Miałam świadomość, że potem mogę iść na zmywak do jakiejś knajpy, ale zagrać rolę u Pawła, W BTL-u, z takimi aktorami, to być albo nie być.

To kiedy dostała Pani etat?

Przed rolą Anginy. Zatrudnił mnie Marek Waszkiel.

Zwykle młode aktorki marzą o roli Julii - Pani zdążyła już być i Julią.

Zrządzenie losu. Reżysera Rusłana Kudaszowa też sprowadził do Białegostoku Marek Waszkiel. Przedstawił mu nas jeszcze, kiedy byliśmy w szkole teatralnej. Miałam wtedy bardzo krótkie włosy, to było praktyczne w szkole, a Kudaszow mimo to zdecydował, że będę Julią.

Tyle, że nie na balkonie a na drabinie…

Taka tam innowacja. To było miłe doświadczenie i cały zespół zakochał się w tym reżyserze i człowieku.

A co jest większym wyzwaniem - szekspirowska Julia czy amerykańska Dorotka z krainy Oz?

(śmiech) No cóż, ta Dorotka z krainy Oz to było zastępstwo za koleżankę. Cieszę się, że mogłam je zrobić tak po swojemu. To duża przyjemność, kiedy nie trzeba odwzorowywać poprzednika, tylko ufa i zespół, i reżyser na tyle aktorce, że jestem w stanie sama sobie poprowadzić rolę. A Julia w obsadzie z Jarmoszukiem, z którym znamy się jak łyse konie, to było miłe koleżeńskie spotkanie plus doświadczenie reżysera.

A skąd się wzięła fascynacja scenografią?

Niechcący. Szczerze mówiąc, chciałam iść do liceum plastycznego, ale kiedy doszło do decyzji, to stwierdziłam, że jednak chciałabym w życiu zarabiać pieniądze i poszłam do ogólniaka. Jednak kierunek teatralny przeważył. Znów wracam do mamy, która w swojej szkole musiała robić scenografie, charakteryzacje i mam po niej jakiś talent plastyczny. U nas, w Akademii Teatralnej, studenci mogą robić własne lalki, samodzielnie wykonywać scenografię. To mi sprawiało wielką radość. Mieliśmy warsztaty z różnymi twórcami i tak się potoczyło. Ktoś coś zaproponował, bo widział że coś maluję.

To kiedy będzie wystawa malarstwa Łucji Grzeszczyk?

Nie zasługuję na taki zaszczyt.

… powiedział cichutko Świerszcz.

Bardziej lubię kopiować obrazy, niż popełniać błędy. Wolę się mylić kopiując prerafelitów niż tworzyć coś samodzielnie.

Kiedy pozwoliłem sobie do Pani zadzwonić, omyłkowo wzięła mnie Pani za Krzysztof Raua. Kim jest ten reżyser i wieloletni dyrektor BTL-u w białostockim, polskim teatrze?

To człowiek historia. Dzięki niemu znalazłam się w Białostockim Teatrze Lalek. Teraz, kiedy przygotowywałam wystawę „Kompleksja lalek” nie sposób ominąć pana profesora, który został sprowadzony do zespołu Piekarskiej, jeszcze jako aktor. Ona przysposobiła go do zawodu reżysera, potem zostało mu powierzone budowanie gmachu teatru, był wieloletnim dyrektorem, o którym do tej pory w teatrze krążą anegdoty.

Jakie?

Ciekawe, ale nie mogę za bardzo opowiadać. Chodzi o przestrzeganie etyki zawodowej, która może z perspektywy aktorów była mocno policyjna, ale potrzebna w teatrze.

Żeby nie grać po pijanemu?

Na przykład (śmiech).

Pani znajduje się również w kadrze Wydziału Sztuki Lalkarskiej - czego Pani uczy?

W nowym systemie nauczania prowadzę eksperymentalny przedmiot „Klasyczne i współczesne techniki lalkowe”. Na spółkę z Błażejem Piotrowskim prowadzimy na drugim roku „Klasyczne techniki lalkowe”. Naszym mentorem jest prof. Jan Plewako.

Czy widzi Pani różnicę pomiędzy sobą wchodzącą w progi akademii, a dzisiejszymi fuksami?

Widzę (zrezygnowanie). Ja byłam bardzo wystraszona, jak może wyglądać los pierwszoroczniaka w zderzeniu ze studentami artystami. Miałam poczucie, ze wchodzę w magiczne miejsce, które jest miejscem teatralnym, że tam buzuje dusza teatru. I że muszę sobie zasłużyć, by być częścią tego miejsca i tego środowiska.

Dziś świadomość studentów pierwszego roku jest nieco inna.

Nie winię za to ludzi, to kwestia tego, co nas otacza, jakie są media, co ludziom się wydaje, że dziś można nazwać kulturą.

Co dziś jest bardziej nierealne - świat z „Cyber Cyrano” czy świat teatru?

Jednak świat teatru jest bardziej nierealny.

A nie ten wirtualny?

Nie jestem bardzo mocno zorientowana w przestrzeniach internetu i w propozycjach, jakie oferuje cyberprzestrzeń, ale wydaje mi się, że ma bardzo duży wpływ na świadomość młodych ludzi. Jestem z tego szczęśliwego pokolenia, które żeby się czegoś dowiedzieć musiało albo przegrzebać encyklopedię w domu, albo pójść do biblioteki. Odległość pomiędzy pokoleniami jest bardzo krótka, a różnica - olbrzymia.

A jak zachęcić ludzi, żeby - zamiast siedzieć w sieci - poszli na spektakl?

Zawsze się cieszę, kiedy spotykamy się po przedstawieniach z młodzieżą. Mówię im, żeby zdali sobie sprawę, że są w teatrze, który jest żywym spotkaniem widza i aktora, że te emocje na scenie to tak naprawdę przepływ emocji pomiędzy aktorami i widzami. Że to nie jest kino, w którym za każdym razem jest ten sam film. W teatrze każdy spektakl jest inny i wynika z tej interakcji, bo teatr jest spotkaniem. Zwłaszcza, kiedy jest świadomy rangi i wagi tego spotkania, a swoich widzów traktuje jak ludzi inteligentnych.

Właśnie otwarto wystawę „Kompleksja lalki” - co Panią urzeka w niej najbardziej?

To, że mogę złożyć ukłon w stronę swoich profesorów, ludzi, którym teatr lalek dużo zawdzięcza, którzy budowali świadomość teatru lalek, jego kształt. Jest tu niezastąpiony scenograf, prof. Wiesław Jurkowski, Wojciech Kobrzyński, Lesław Piecka, wybitny marionetkarz, aktor i profesor, Wojciech Szelachowski, spektakl w reżyserii Wiesława Czołpińskiego, Tomasza Jaworskiego i oczywiście profesor Krzysztof Rau. To są ikony teatru. Żyjąc tu teraz często zapominamy o ludziach, którym bardzo wiele zawdzięczamy z perspektywy teatru. Jestem szczęśliwa, że choć w taki skromny sposób można tę pamięć kultywować i ich pokazać.

Czy lalka teatralna żyje nawet po zakończeniu spektaklu?

Cała ta wystawa to najlepszy dowód. Sama mam jeszcze swoje lalki, które robiłam w szkole na egzaminy i nie wyobrażam sobie, żeby się ich pozbywać albo wyrzucać. Świetną sprawą jest nasza Piwnica Lalek w BTL-u. Dopiero w Muzeum Rzeźby nagle zobaczyłam jaki jest potencjał w tej naszej Piwnicy. Tam wszystko tworzy jedną wielką paczkę cukierków, a tutaj wszystko dokładnie widać. Kiedyś właśnie w „Pinokiu” Konrad Dworakowski zarządził licytację nieużywanych lalek. Można byłoby zrobić coś takiego i w BTL-u. Bo to są prawdziwe małe dzieła sztuki, w dodatku przesiąknięte historią.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny