Likwidatorzy z Armii Krajowej. Nieznośna lekkość zabijania

Paweł Stachnik
Niemiecki oddział na ul. Marszałkowskiej w Warszawie, 1940 r.
Niemiecki oddział na ul. Marszałkowskiej w Warszawie, 1940 r. fotopolska
Polskie Państwo Podziemne uznawało usuwanie zdrajców za konieczny element walki konspiracyjnej. Wyroki wydawały podziemne sądy. Egzekucje przeprowadzały oddziały likwidacyjne. Ich działanie regulowały instrukcje. Ale rzeczywistość nie zawsze chciała się dopasować do przepisów.

Był 28 listopada 1942 r. Do zatłoczonego tramwaju nr 5 jadącego ul. Marszałkowską w Warszawie w ostatniej chwili wskoczył wysoki mężczyzna w średnim wieku i wmieszał się w tłum. Chwilę potem do wagonu dobiegł drugi mężczyzna, który zaraz zaczął uważnie rozglądać się po twarzach pasażerów.

Gdy tylko dostrzegł tego pierwszego, nie namyślając się długo, stanął na poręczy pomostu, lewą ręką przytrzymał się dachu wagonu i zaczął do niego strzelać ponad głowami pasażerów. Strzały były celne. Zamachowiec wyskoczył u zbiegu Marszałkowskiej i Siennej, a na ulicy otworzył jeszcze ogień do dwóch niemieckich żołnierzy, którzy chcieli go zatrzymać.

Tak wyglądała likwidacja przeprowadzona przez AK na jednym z konfidentów. Zamachowiec - Bolesław Bąk ps. „Szlak” zastrzelił podejrzewanego o kontakty z Niemcami niejakiego „Lesza”. Była to jedna z wielu akcji likwidacyjnych przeprowadzonych przez polskie podziemie na osobach uznanych za niebezpieczne dla organizacji.

Akcje te były stałą częścią konspiracyjnej pracy, a ich liczba rosła z każdym rokiem okupacji. Kto zarządzał ich wykonanie? Kto je realizował? Czy wszystkie były tak udane, jak ta opisana powyżej? Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.

Wyroki to konieczność

„Wykonywanie wyroków śmierci na prowokatorach i zdrajcach jest koniecznością, od której nie wolno się uchylać” - słowa te napisał już na początku okupacji Komendant Główny ZWZ gen. Stefan Rowecki „Grot”.

Pistolet Vis, broń często używana przez likwidatorów z AK
Pistolet Vis, broń często używana przez likwidatorów z AK kino świat/mat. prasowe, archiwum

Terror, jaki narzucili Polakom Niemcy, kara śmierci, więzienie lub obóz koncentracyjny, grożące za jakąkolwiek działalność konspiracyjną, sprawiały że warunki bezpieczeństwa w pracy podziemnej musiały być bardzo wyśrubowane, a likwidowanie zdrajców stało się koniecznym działaniem obronnym.

Nawet jeden dobrze ulokowany szpicel mógł sparaliżować nawet dużą strukturę konspiracyjną na sporym obszarze. Tak było np. w zimie 1942 r. w Sanoku, gdzie zdrajca Franciszek Gorynia doprowadził do aresztowania kilkuset osób z tamtejszej siatki.

Część z nich Niemcy od razu rozstrzelali, część wysłali do Auschwitz - pisze Wojciech Lada, autor wydanej właśnie książki pod prowokacyjnym tytułem „Bandyci z Armii Krajowej”, w której opisał m.in. akcje likwidacyjne.

Pierwsze wyroki śmierci wykonywane były już w 1939 r. Osoby uznane za zdrajców i konfidentów były likwidowane przez żołnierzy Służby Zwycięstwu Polski oraz Związku Walki Zbrojnej na podstawie wniosków komendantów okręgów.

Później, wraz z rozbudową struktur Polskiego Państwa Podziemnego, pojawiły się procedury o charakterze sądowym. Zastrzelenie konfidenta było ostatnim ich elementem. Wcześniej musiał zapaść wyrok, a wydawały go konspiracyjne Sądy Specjalne. Powstały w kwietniu 1940 r. na mocy uchwały Komitetu Ministrów dla Spraw Kraju jako tzw. Sądy Kapturowe.

Czy likwidowanie zdrajców, konfidentów i szmalcowników można uznać za uprawnione działanie państwa?

- Uprawnione całkiem dosłownie - było bowiem zgodne z prawem. Trzeba pamiętać, że konspiracyjna Polska była w niemal pełnym tego słowa znaczeniu państwem, które choć nie posiadało terytorium, miało dokładnie wszystkie instytucje normalnego państwa, a w dodatku uznane na forum międzynarodowym. Miało też ustanowione prawo i komórki służące jego egzekwowaniu. W myśl tego prawa zdrada i niektóre formy współpracy okupantem karane były śmiercią - wyjaśnia Wojciech Lada.

Trzech sędziów

Działanie organów orzekających regulował Kodeks Sądów Kapturowych, oparty o przedwojenne kodeksy Karny i Karny Wojskowy. KSK określał, jakie zbrodnie podlegają karze śmierci: zdrada, szpiegostwo, prowokacja, denuncjacja, nieludzkie prześladowanie, krzywdzenie ludności polskiej. W maju 1941 r. nazwę zmieniono na Wojskowe Sądy Specjalne, a w 1942 wprowadzano ich cywilne odpowiedniki.

Jak zauważa Wojciech Lada, procedura podziemnych sądów była jak na trudne okupacyjne warunki bardzo profesjonalna. Sprawą zajmował się trzyosobowy skład sędziowski, któremu przewodniczył zwykle zawodowy sędzia lub osoba mająca kwalifikacje sędziowskie.

Prócz tego obecni być musieli prokurator i obrońca z urzędu. Jako materiały dowodowe dopuszczano zeznania świadków, raporty władz podziemnych, fotografie, dokumenty itp.

W postępowaniu zapaść mogły trzy rodzaje orzeczeń: uniewinnienie, przekazanie sprawy do rozpatrzenia po wojnie lub kara śmierci. Ta ostatnia musiała być orzeczona jednogłośnie, inne kary - bezwzględną większością głosów.

Żołnierze niemieccy przed Pałacem Saskim na pl. Piłsudskiego w Warszawie
Żołnierze niemieccy przed Pałacem Saskim na pl. Piłsudskiego w Warszawie kino świat/mat. prasowe, archiwum

Wysoki poziom

„Sama rozprawa mogła trwać nie więcej niż trzy godziny (wraz z ogłoszeniem wyroku), a w dodatku odbywać się miała w godzinach południowych - z jednej strony sędziowie mieli wówczas najbardziej wypoczęte umysły, a z drugiej podejmowali decyzję bez presji zbliżającej się godziny policyjnej” - pisze Wojciech Lada.

Odstępstwami od normalnej procedury był brak możliwości odwołania się, a także - co ważniejsze - możliwość przeprowadzenia rozprawy zaocznie, tj. bez obecności oskarżonego.

- Podziemne sądownictwo stało na bardzo wysokim poziomie. W trakcie procesu dokładnie analizowano zebrane zeznania świadków, rozpatrywano wszystkie okoliczności. Historycy sądownictwa konspiracyjnego są raczej zgodni, że wyroki niemal w stu procentach były sprawiedliwe, a potwierdza to fakt, że żaden z nich nie został po wojnie zakwestionowany - podkreśla Lada.

Gdy zapadł wyrok śmierci, zatwierdzał go Komendant AK i kierował do wykonania. Egzekucjami zajmowały się specjalne komórki złożone z pewnych i doświadczonych ludzi. Przy Komendzie Głównej AK był to np. Referat 993/W. Wojciech Lada przytacza zasady wykonywania wyroków śmierci zawarte w akowskich materiałach szkoleniowych.

Konieczna była pewność co do skazanej osoby, czym miały się zająć łączniczki prowadząc całodniową obserwację. Na miejsce egzekucji dowódca powinien wybrać najbardziej dogodne miejsce, takie, by nie narażać osób postronnych.

Wyrok najlepiej wykonać w mieszkaniu lub biurze, w sześcioosobowym zespole - „jeden pilnuje, aby brama zamknięta była, trzech wchodzi do mieszkania, dwóch najdzielniejszych z rozpylaczami ubezpiecza na ulicy”.

Zaleceń tych oczywiście nie zawsze udało się przestrzegać, czego najlepszym przykładem opisana na wstępie „tramwajowa” akcja „Szlaka”.

Niemniej likwidatorzy z AK mają na koncie wiele udanych akcji likwidacyjnych, jak choćby zabicie konfidenta Józefa Hammer-Baczewskiego z tzw. Nadwywiadu Rządu Londyńskiego, zastrzelenie znanego aktora Igo Syma, usunięcie konfidenta Gestapo Mieczysława Darmaszka, zamach na Franza Kutscherę i wiele, wiele innych.

Zdarzały się jednak akcje, w których nic nie szło tak jak powinno. Wojciech Lada przytacza przykład zamachu na pracownika warszawskiego Urzędu Pracy Fritza Geista, wysyłającego młodych Polaków na roboty do Rzeszy. Likwidacji dokonano na środku jednej z najbardziej ruchliwych ulic śródmieścia Warszawy - Mazowieckiej.

Egzekutor, Bolesław Ostrowski ps. „Elektryk”, zamiast wyjąć broń i strzelić do Geista, tknięty impulsem przebiegł przez jezdnię, rzucił się na niego i... zaczął dusić. Na szczęście prawidłowo zareagowało ubezpieczenia „Elektryka”, które błyskawicznie zlikwidowało Geista i jego ochroniarza.

Strzelanina w barze

Inną głośną akcją, która nie do końca poszła jak trzeba, było zabicie konfidenta Gestapo Józefa Staszauera w „Barze za kotarą” w Warszawie. Egzekutorzy z referatu 993/W natknęli się tam niespodziewanie na grupę agentów Gestapo. Wybuchła strzelanina niczym z gangsterskiego filmu, w której ogniem raziło jednocześnie kilkanaście pistoletów, w tym jeden maszynowy.

Zginął Staszauer i 10 innych osób związanych z okupantem, ale także cztery przypadkowe osoby, w tym kelnerka i dwóch konspiratorów przebywających akurat wtedy w lokalu. Likwidatorzy wyszli natomiast bez strat.

Trudno też do w pełni udanych zaliczyć likwidację Anny Danuty Wylezińskiej, 21-letniej konfidentki Gestapo w Wilnie. Żołnierze wileńskiej Egzekutywy trzy razy próbowali ją zastrzelić, za każdym razem bez skutku. Raz zaciął się pistolet, innym razem doszło do niewypału, bo amunicja, jakiej używali była zawilgocona.

Egzekucja. Scena z filmu „Obława” w reż. Marcina Krzyształowicza
Egzekucja. Scena z filmu „Obława” w reż. Marcina Krzyształowicza kino świat/mat. prasowe, archiwum

Wreszcie za czwartym razem zastrzelili ją w bramie, ale mało nie doszło do dekonspiracji, bo na likwidatorów z krzykiem rzuciła się matka dziewczyny...

Procedury to jedno, a praktyka drugie. Przypadki likwidowania ludzi bez wyroku albo przed wyrokiem, albo bez zachowania procedur były częste.

- Problematyczne były tzw. egzekucje prewencyjne, czyli dopuszczenie do likwidacji bez wyroku sądu i dopiero późniejsze przedstawienie sądowi sprawy do rozpatrzenia. Z jednej strony wydaje się to dobrym rozwiązaniem w warunkach konspiracji, z drugiej jednak, rodziło pokusę nadużyć - mówi Wojciech Lada.

Zabijanie jest łatwe

Innym problemem było nieuchronne degenerowanie się egzekutorów. Wprowadzono obostrzenia w doborze ludzi uczestniczących w likwidacjach, ponieważ Kierownictwo Walki Cywilnej uważało nie bez racji, że zabicie człowieka jest dużym wstrząsem dla wykonawcy.

Nie należy więc narażać go zbyt często na takie doświadczenie. Trzeba też zapobiec wytworzeniu się grupy zawodowych egzekutorów. Założenia jednak swoje, a rzeczywistość swoje. Ludzi, którzy raz sprawdzili się przy egzekucjach, wysyłano do następnych, bo mieli doświadczenie.

Częste zabijanie stępiało wrażliwość, a z czasem stawało się coraz łatwiejsze. Mało tego: jako że uznawano je zasługę dla ojczyzny, kwestia wyrzutów sumienia zupełnie znikała, pojawiało się za to swoiste uzależnienie. Dochodziło do degenerowania się egzekutorów, którzy zmieniali się w rozmiłowanych w zabijaniu morderców.

Stefan Dąmbski w amerykańskim mundurze w zachodniej strefie okupacyjnej Niemiec, 1947 r.
Stefan Dąmbski w amerykańskim mundurze w zachodniej strefie okupacyjnej Niemiec, 1947 r. kino świat/mat. prasowe, archiwum

- Proces ten postępował w sposób naturalny - tak po prostu działa wojna. Przeciągające się ryzyko utraty życia, powoduje zobojętnienie na kwestię przeżycia, a zobojętnienie względem własnego życia, powoduje, że również życie innych ludzi staje się dla takiej osoby najzupełniej obojętne - mówi Wojciech Lada.

Często przywoływanym przykładem jest Stefan Dąmbski ps. „Żbik”, którego głośne wspomnienia zatytułowane „Egzekutor” ukazały się w 2010 r. Opisał w nich swoją służbę jako likwidatora grupy dywersyjnej podobwodu AK Rzeszów-Południe.

„Strzelałem do ludzi, jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy. Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów. Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. A jednak byłem typowym żołnierzem AK” - pisał Dąmbski.

Wspomnienia innych likwidatorów - m.in. Stanisława Likiernika „Machabeusza” czy Lucjana Wiśniewskiego „Sępa” - potwierdzają te doświadczenia, choć nie w aż tak drastycznych słowach. „Zabicie człowieka w tych okolicznościach nie robi takiego wrażenia, jak sobie wyobrażacie. To było jak pstryknięcie palcami. Fraszka. To przykre, co mówię, ale tak jest. Mnie to absolutnie nic nie kosztowało” - wspominał Likiernik.

- Przełożeni starali się wpływać na żołnierzy, ale w warunkach wojennych nie zawsze odnosiło to skutek. Po prostu konspiracji potrzebne były sprawne, zgrane ze sobą oddziały do takich działań - rozbijanie ich byłoby nierozsądne z wojskowego punktu widzenia.

Zazwyczaj zabraniano po prostu udziału w takich akcjach najmłodszym żołnierzom, na odprawach uświadamiano egzekutorom zagrożenie, jakie niesie tego rodzaju walka, starano się zlecać również inne, mniej krwawe działania dywersyjne. W praktyce było to średnio skuteczne.

Tramwaj linii 16 w Warszawie podczas okupacji
Tramwaj linii 16 w Warszawie podczas okupacji kino świat/mat. prasowe, archiwum

Członkowie jednego z warszawskich oddziałów - choć było to zabronione - uczestniczyli też w akcjach likwidacyjnych innego podobnego oddziału, bo „uzależnili się od akcji” - mówi Lada.

Być może dla młodych ludzi rzeczywiście wykonanie wyroku było łatwe i nic nieznaczące. Ślad w psychice jednak pozostawał, przynajmniej u niektórych.

Stefan Dąmbski, który wyemigrował do USA, przez całe życie zmagał się w wojennymi traumami. W 1993 r. popełnił samobójstwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Likwidatorzy z Armii Krajowej. Nieznośna lekkość zabijania - Plus Dziennik Polski

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl