Kto szuka zaginionych dzieci? Historie bez dobrego zakończenia

Dorota Kowalska
Mała Madeleine McCann zaginęła ponad 10 lat temu, ale policja ma podobno jakiś nowy trop, wciąż trwają poszukiwania dziewczynki. W Polsce są dziesiątki dzieci, których już nikt, oprócz rodziców, nie szuka.

Jej twarz: wielkie brązowe oczy, jasne włosy sięgające ramion każdy doskonale pamięta. Minęło 10 lat, kiedy trzyletnia Madeleine McCann zniknęła z portugalskiego kurortu podczas wakacji spędzanych z rodziną. Rodzice położyli ją spać, a sami wyszli na kolację ze znajomymi do pobliskiej restauracji. Kiedy około godz. 22.00 matka Madeleine weszła do jej pokoju, łóżeczko dziewczynki było puste. Poszukiwania na olbrzymią skalę, wieloletnie śledztwo i zainteresowanie mediów na całym świecie na niewiele się zdały. Nadal nie wiadomo, co stało się z małą Brytyjką.

W ciągu 10 lat dziennikarze podawali różne badane przez policję motywy jej zaginięcia - od zakończonego tragicznie włamania po porwanie przez handlarzy dziećmi. Małżeństwo McCannów zostało przez portugalskich śledczych wytypowanych na głównych podejrzanych, ale w 2008 roku oczyszczono ich z zarzutów. Zdaniem prokuratury nie było powodów, by ich podejrzewać.

- Nie ma powodu do tego wracać - powiedział komisarz Rowley, pytany o portugalskie śledztwo. McCannowie i znajomi, z którymi spędzali wieczór 3 maja 2007 roku, uzyskali wysokie odszkodowania od prasy za sugerowanie, że to oni odpowiadają za zniknięcie dziewczynki. Inny Brytyjczyk wygrał w sądzie 600 tysięcy funtów po tym, jak oskarżono go na łamach gazet o uprowadzenie Madeleine. Portugalska policja zamknęła swoje śledztwo w 2008 roku. Od 2011 roku brytyjska policja ponownie przygląda się sprawie po tym, jak McCannowie poprosili o pomoc ówczesnego premiera Davida Camerona. Ostatnio pojawiły się informacje, że śledczy mają jakiś nowy trop. Ale dziewczynki nie ma, chociaż oczywiście, cały czas zgłaszają się ludzie, którzy mieli ją widzieć w najróżniejszych zakątkach świata. Bo sprawa małej Madeleine od samego początku była bardzo głośna.

Podobnie , jak tajemnicze zniknięcie Tomka Cichowicza. Chłopiec zniknął sprzed domu w Dobrym Mieście 27 lat temu - 17 marca w 1990 roku. Był pod opieką ojca, który na kilka chwil stracił go z oczu. Zrozpaczona rodzina rozpoczęła poszukiwania na własną rękę, powiadomiła o zaginięciu milicję. Jeden z kolegów zaginionego Tomka opowiadał, że chłopiec odszedł z nieznajomym, brzydkim mężczyzną - tak zapamiętał go świadek zdarzenia. I rzeczywiście, w kierunku, który wskazał odnaleziono charakterystyczne ślady obuwia, jakie tego dnia miał na sobie zaginiony.

Jolanta Cichowicz - matka Tomka jest przekonana, że jej syn żyje, ale przez 25 lat nie udało się odnaleźć dzisiaj dorosłego już mężczyzny. Nowy trop pojawił się dwa lata temu, kiedy specjaliści na podstawie zdjęć Tomka oraz członków jego rodziny sporządzili portret progresywny. Na facebooku istnieje strona poświęcona poszukiwaniom Tomka. Tam ludzie z całego świata zaczęli nadsyłać zdjęcia osób, które mogły przypominać Tomasza Cichowicza. Jedną z nich jest Ryan Pitts, bardzo podobny do człowieka patrzącego z portretu progresywnego zaginionego. Amerykanin ma prawdopodobnie polskie korzenie, mógł być adoptowany. Co ciekawe, Ryan Pitts, to bohater narodowy USA. Były sierżant armii amerykańskiej armii za walkę w jednej z najkrwawszych bitew w Afganistanie w 2008 roku został odznaczony Medalem Honoru przez prezydenta Baracka Obamę. Pitts przez 90 minut odpierał atak talibów pomimo urazu obu nogach i ramienia. Cudem uniknął śmierci.

Skontaktowano się z Ryanem Pittsem. W internetowej rozmowie opisano mu całą sytuację oraz poproszono, aby sprawdził czy ma u siebie ślad po wycięciu wyrostka robaczkowego, bo taką bliznę miał na swoim ciele Tomek. Zapytano również amerykańskiego żołnierza o grupę krwi. Ryan nigdy jednak nie odpowiedział. Najprostszym sposobem, aby rozwiać wszelkie wątpliwości byłoby przeprowadzenie badań DNA. Pomoc w wykonaniu testów zapowiedziała Fundacja ITAKA oraz INTERPOL. Niestety nie dostali na to zgody. Ryan musiałby się na to zdecydować dobrowolnie. Żaden sąd nie jest go w stanie do tego zmusić.

To jedna z najbardziej tajemniczych historii zaginionych dzieci, ale też jeśli rzeczywiście Tomasz Cichowicz żyje, jak twierdzi jego matka, nie byłby to przypadek odosobniony. Chociaż, jak mówią policjanci pracujący w sekcji poszukiwań najważniejsze są pierwsze trzy dni po zaginięciu dziecka. One zawsze wyglądają podobnie. Zaginięcia dzieci traktowane są jako tzw. zaginięcia kategorii pierwszej (w tej grupie są jeszcze osoby upośledzone umysłowo, osoby starsze i potencjalni samobójcy). Policja mobilizuje więc wszystkie swoje siły, w poszukiwania włączają się ratownicy z wyszkolonymi psami, sąsiedzi, znajomi rodziny, zupełnie obcy ludzie, bo nic tak nie działa na wyobraźnię, jak krzywda, która może przydarzyć się bezbronnemu dziecku. Tylko, że dzisiaj, w sytuacji, kiedy swobodnie przekraczamy granice, a paszport malca traktowany jest jako pozwolenie rodziców na opuszczenie przez nie kraju, taka „lokalna” mobilizacja, choć konieczna, nie wystarcza.

Dlatego w USA zaginionymi dziećmi i ich poszukiwaniem zajmuje się specjalna organizacja Narodowe Centrum do Spraw Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci. (NCMEC). Założyli je w 1984 r. zdesperowani Johna i Reve Walshow, których syn Adam zaginął w 1981 r. To zniknięcie nie mogło być przypadkiem, bo przez trzy lata w równie tajemniczych okolicznościach zaginęło 28 innych dzieci. Sprawę nagłośniły media, a w Stanach Zjednoczonych rozpoczęła się dyskusja o tym, jak nieporadnie szuka się zaginionych dzieci. Nacisk społeczny zmobilizował do działań Kongres, który od lat dofinansowuje Centrum.

Dziś jego partnerami jest prawie czterysta organizacji, które poszukują dzieci chwytając się niekonwencjonalnych metod. Zdjęcia zaginionych umieszczane są np. na kartonach mleka, drukowane na pocztówkach, zawieszane na ścianach największej w USA sieci hipermarketów Wal-Mart. W maju 2005 roku pojawi się nawet 39-centowy znaczek pocztowy poświęconych zaginięciom. Samą internetowa strona Centrum notuje 2,8 miliona wejść dziennie.

W wielkiej Brytanii - podobnie jak w USA i 15 innych krajach - działa strona Missing Kids Website (zaginione dzieci), na której są zdjęcia i informacje o zaginionych. Łącznie zgromadzono na niej dane kilku tysięcy dzieci. W Niemczech kilkanaście lat temu Monika Bruhns z Kisdorfu założyła inicjatywę „Vermisste Kinder” („Zaginione dzieci”). Rodzice mogą dzwonić na bezpłatną infolinię, uzyskując pomoc i instrukcję w tym, jak szukać dzieci, ale też prewencyjne podpowiedzi w sytuacji, kiedy podejrzewają, że dziecko może uciec z domu. To właśnie z inicjatywy Moniki Bruhns 25 maja został ustanowiony „Dniem Zaginionych Dzieci”, a jej entuzjazm i zapał przyniósł już namacalne efekty. Organizacji udało się wyjaśnić kilkadziesiąt przypadków tajemniczych zniknięć. Dwójkę niemieckich dzieci odnaleziono w USA, inne w Istanbule, Serbii, Hiszpanii czy na południu Francji. Na niemiecką stronę www.vermisste-kinder.de, na której umieszcza się uaktualnione komputerowo portrety zaginionych, wchodzi dziennie kilka tysięcy osób.

W Polsce zaginionych dzieci szuka fundacja ITAKA, do której wciąż zgłaszają się ci, którzy nie stracili nadziei. Ta nadzieja odżywa z każdą kolejną informacją o zaginionym dziecku, bo wtedy istnieje szansa, że dziennikarze wrócą także do historii ich dzieci albo wtedy, gdy na świecie cudem odnajdzie się poszukiwany przez lata chłopiec czy dziewczynka.

A dzieci zaginionych w Polsce nie brakuje. Basia Majchrzak z Jastrzębia-Zdroju 22 lutego 2000 roku, jak co rano, pożegnała się z mamą, włożyła tornister na plecy i wyszła do szkoły, ale nigdy do niej nie dotarła. Rok wcześniej Sylwia Iszczyłowicz wracała do domu ze spotkania oazowego, znaleźli się świadkowie, którzy jeszcze o 17.00 wiedzieli dziewczynkę na ul. Wolności w Zabrzu, przy której mieszkała. Kilka minut później rozpłynęła się w powietrzu. Andżelika Rutkowska z Koła, Karolina Siwek z Połańca, Kamil Kowalczuk z Gdańska - prawie dwustu nieletnich w ciągu ostatnich lat przepadło bez wieści. Wprawdzie „trwale zaginieni”, jak określa ich policjanci, stanowią zaledwie (a może aż) kilkanaście procent wszystkich dzieciaków i nastolatków, którzy giną w Polsce, bo większość odnajduje się lub umiera w wyniku nieszczęśliwych wypadków i przestępstw, ale nikt nie rozwiązał ich tajemnicy.

Tyle tylko, że dziecko nie mogło przecież zginąć tak po prostu. Co mogło się stać? Pojawiają się kolejne hipotezy: że doszło do nieszczęśliwego wypadku, że zostało porwane, wywiezione za granicę, oddane do adopcji, sprzedane na „narządy”, albo ktoś wykorzystał (lub wciąż wykorzystuje) je seksualnie.

Małgorzata Majchrzak, mama zaginionej przed dziewięciu laty Basi przez ten pierwszy rok łykała proszki od bólu głowy, piła hektolitry kawy i wypalała dwie paczki papierosów dziennie. Nie jadła, nie spała, schudła ponad pięć kilo.

Odbierała tysiące telefonów, odwiedziła kilka wróżek, przyjmowała prywatnych detektywów. Nic się dla niej innego nie liczyło, tylko Basia. Ocknęła się, kiedy zauważyła, że zostawiła samym sobie trójkę pozostałych dzieci. Nie dość, że tęskniły za zaginioną siostrą, to jeszcze ona, matka, je opuściła. Dziewięcioletnia siostra Basi przestała mówić, jej straszy brat stał się agresywny. Poszli wszyscy na terapię do psychologa.

Ale prawda jest taka, że z każdym miesiącem telefon dzwoni coraz rzadziej, detektywi bezradnie rozkładają ręce, a policjanci nie szukają dziecka już tak intensywnie.

Eliminują poszczególne hipotezy, tak jak to było w przypadku Basi Majchrzak, która nie uciekła z domu i nie uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. Chowają teczkę do szafy i czekają na nowy trop, albo próbują dopasować zaginięcie do innej niewyjaśnionej takiej sprawy. Poszukiwania trwają do czasu, aż dziecko skończyłoby 23 lata, potem przez następne piętnaście jego zdjęcie jest w policyjnej bazie danych. Po 15 latach znika także stąd.

Są oczywiście historie, które wracają nadzieje. Rodzice zaginionych dzieci wiedzą wszystko o Austriaczce Natascha Kampusach, która w wieku 10 lat została porwana przez Wolfganga Priklopia. Jej historia może być historią Basi, Andżeili, Sylwii czy Karoliny. Porywacz uprowadził Nataschę z ulicy, kiedy wracała ze szkoły. Przez osiem lat przetrzymywał w ciemnej, dźwiękoszczelnej celi. Na początku września 2006 roku Natascha wykorzystała moment nieuwagi Priklopia, wybiegała na podwórko,i nieskładnie opowiedziała jednemu z sąsiadów kim jest, poprosiła o pomoc. Dopiero po kilku tygodniach w jednym z wywiadów zdecydowała się opowiadzieć, jak przez osiem lat wyglądało jej życie. Spędzali z porywaczem dużo czasu podczas posiłków i prac domowych, czasami mogła czytać i oglądać telewizję. „Nie był moim panem, chociaż chciał być. Byłam równie silna. Mówiąc obrazowo nosił mnie na rękach, a jednocześnie kopał” - mówiła. Wolfgang Priklopil był podczas śledztwa jednym z podejrzanych. Przyjaciółka porwanej dziewczynki, rozpoznała jego białego vana, który stał w pobliżu miejsca uprowadzenia, ale policja nie dysponowała wystarczającą liczbą dowodów, aby zatrzymać mężczyznę. Priklopil, kiedy zorientował się, że Natascha uciekła, rzucił się pod pociąg. Dziś dojrzała już kobieta wraca do normalnego życia.

Jakiś czas temu „The Times” donosi o dziesięciolatce z Yorkshire, która odnalazła się po 24-dniowej nieobecności. Shannon nie potrafiła powiedzieć, co robiła przez prawie miesiąc bez opieki rodziców, ale wróciła do zdrowia. Z kolei dziennikarz „The Limes” rozmawiał swego czasu z dwiema dziewczętami, 19-letnią Lisą Hoodless i Charlene Lunnon, które jako dziesięciolatki zostały porwane przez pedofila Alana Hopkinsona. Zwyrodnialec przez cztery dni przetrzymywał je we własnym mieszkaniu, wiązał rajstopami i wielokrotnie gwałcił. Kobiety mówiły, że te traumatyczne przeżycia, umocniły je. Pracują, mają przyjaciół, nawiązały normalne relacje z mężczyznami. Charlene wspominała, że gdy oglądała wiadomości o wielkiej akcji poszukiwawczej z 1999 roku widziała porażkę na twarzy swojego ojca. Ta mina powiedziała jej, że tato przestał wierzyć, myślał, że nie żyje.

„Nigdy nie przestawaj szukać zaginionych dzieci, bo te maluchy czasami wracają” - miały powiedzieć Lisa i Charlene.

Rodzice Mateusza Żukowskiego wciąż szukają swojego syna, choć ten zaginał w 2007 roku. Dokładnie 26 maja w Dzień Matki wyszedł na podwórko z kolegami i nie wrócił. Zdjęcia Mateusza Żukowskiego pojawiły się w prasie: drobny, jak matka, rudowłosy, na nosie tysiące piegów. Żukowscy mieszkają w malutkim Ujazdowie, w woj. lubelskim, kilkaset mieszkańców, sąsiad zna sąsiada, na poszukiwania Mateusza ruszyła więc cała wieś, nawet szkolne dzieciaki przeczesywały zarośla w poszukiwaniu chłopaka. Ten Dzień Matki Marzena Żukowska będzie pamiętać do kończ życia: mąż pojechał na ryby. Mateusz miał jechać z ojcem, ale rozmyślił się i został w domu. Po południu poszedł z kolegami na podwórko. Kiedy nie wrócił do godz. 21.00, zaniepokojona zaczęła go szukać. Koledzy mówili, że odprowadzili Mateusza po dom, potem, że „właściwie rozstali się w parku”. Rozsuwała dłońmi każdy krzak. Może spadł z drzewa? Może potknął się, złamał nogę i leży gdzieś w trawie? Pognała na dziką plażę nad Wieprzem, tuż obok parku. Ubrania Mateusza leżały rzucone w pokrzywach. Nurkowie trzy razy przeczesywali dno rzeki. Nie znaleźli ciała. Rodzice nie wierzą, że się utopił. Panicznie bał się wody. Kiedy jeździł z ojcem na ryby, wchodził do jeziora po kostki. Żukowski śmiał się nawet z syna, że taki strachliwy. Nigdy sam nie rozebrałby się i nie wszedł do rwącej rzeki. No i kto kładzie ubrania w pokrzywach, żeby zaraz po wyjściu z wody, poparzyć ręce i nogi?

Kiedy zawiodła technika, pytała o los syna wróżbitów zaginionych dzieci szukają u nich ratunku). Wróżka z Kolonii Turkowice (podobno rozmawia z Matką Boską) powiedziała jej, że syn żyje. Inna, z Urzędowa, że leży zakopany gdzieś koło domu. Przeszukali każdy pustostan w gminie, każdy zakamarek, stodołę, ale nie znaleźli Mateusza. Jasnowidz z Zawalowa jest pewien, że Mateusza sprzedano „przy wódce” i wywieziono w Polskę. Krzysztof Jackowski z Człuchowa, wskazał na mapie miejsce, gdzie leży ciało Mateusza. Płetwonurkowie niczego nie znaleźli. Nauczyła się słuchać tych wszystkich słów, z których każde może zabić, z kamienną twarzą. Tylko drżenia rąk nie potrafi opanować i serce za każdym razem wali jej, jak młot.

Marzenę Żukowską, podobnie, jak mamę Basi, psycholog zapytał: „Chce pani stracić je wszystkie? Pozostałą czwórkę także?” Wtedy się przebudziła.

Ale też dzieci, które zostają nadają rodzicom sens życia. Jeśli ginie jedyne dziecko i nie ma w życiu tych ludzi żadnej motywacji, żeby żyć dalej z każdym kolejnym miesiącem pogłębia się u nich depresja. Dopóki działamy, mimo stresu i zmęczenia, utrzymujemy psychiczną równowagę. Żyjemy jak w transie, dni zlewają się w jedną całość, a my wciąż znajdujemy kolejne miejsce, w które warto pójść, wynajdujemy ludzi, z którymi warto porozmawiać. Potem mobilizacja i stres wciąż są wysokie, ale nie możemy niczego już zrobić. Jesteśmy bezsilni i to zabija najbardziej.

Matka Tomasza Cichowicza, pani Jolanta, nie chce do niczego zmuszać amerykańskiego bohatera. Wie, że mężczyzna ma swoje życie, swoją rodzinę. Potwarza, że ona chciałaby tylko wiedzieć, czy jej syn żyje. Tyle i aż tyle.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl