Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Jan Szkopiecki z Łodzi na misji w Kongo. Duchowny wsiada na rower i pędzi do buszu

Anna Gronczewska
Ks. Jan Szkopiecki jest łodzianinem, pochodzi z parafii Przemienienia Pańskiego na Chojnach. Po maturze wstąpił do seminarium księży salezjanów. Od początku pracuje w Kongo. Kiedyś było to Kongo Belgijskie, potem Zair, a dziś Demokratyczna Republika Konga. Ks. Jan zaczynał pracę w Zairze - siedem razy większym od Polski, liczącym ponad 70 milionów mieszkańców.

- Nasza parafia ma 12 tysięcy kilometrów kwadratowych! - zaznacza polski misjonarz.

Od najbliższego dużego miasta dzieli ich około 120 km. W suchej porze podróż zajmuje cztery godziny. W mokrej nawet kilka dni. Misja ma auto, ale często ks. Jan jeździ do wiosek rowerem, idzie pieszo. - Autem nie da się tam dojechać - zapewnia ks. Jan Szkopiecki.

Ks. Jan pracował w różnych rejonach Konga. Teraz jest to Kipushya, niewielkie miasto blisko granicy z Zambią. Tam, gdzie mieszka i pracuje, jest dwóch białych. Ks. Jan i jego współpracownik, kapłan z Belgii. Ale gdy jedzie w teren, do "buszu", jest jedynym człowiekiem z białą skórą.

Nieraz dochodzi do zabawnych sytuacji. Afrykańskie dzieci, gdy go widzą, pokazują palcem... Dziwią się, że ma białą skórę. - Czasem na mój widok płaczą - śmieje się ks. Jan. - Inne stają i z zaciekawieniem przyglądają się z otwartą buzią. Pewnie zastanawiają się, skąd się wziął taki człowiek z białą skórą.

Mieszkańcy parafii Kipushya nie mają pieniędzy na świąteczne prezenty. - Starają się jednak świątecznie ozdobić kaplicę, przygotowują szopkę, robią choinkę z liści bananowca - mówi ks. Jan.

Czasem na bananowej choince pojawią się bombki. Ale to raczej luksus. Jedna kosztuje 2-3 dolary, a to dla mieszkańców Kipushya ogromna suma. Poza tym bombki można kupić tylko w mieście. A tam trudno się dostać. W Kongo brakuje dróg. Nieraz na kongijskich choinkach pojawiają się lampki wyprodukowane w Chinach.

- A jak jeszcze grają kolędy, zmieniają się ich kolory, to Kongijczycy są zachwyceni, zwłaszcza dzieci - mówi ks. Jan. - Mogą stać godzinami i przyglądać się tak udekorowanemu drzewku bananowca.

Jest tylko jeden problem. W Kipushya nie ma prądu. Tak jak w wioskach. By świąteczne lampki mogły cieszyć dzieci, trzeba je podłączyć do 12 woltowego akumulatora. Zasilają je płyty słoneczne, ale płyty są dalej bardzo drogie.

W Wigilię katolicy przychodzą na pasterkę. Kościół w misji Kipushya zbudowano 80 lat temu, gdy Kongo było jeszcze belgijską kolonią. - To, jak na kongijskie warunki, prawdziwa katedra - mówi ks. Jan. - Kościół jest jeszcze w misji w Kakyelo. Ale po napadzie w 1980 roku, tam misja została zamknięta. Ale odprawiamy mszę w tamtym kościele. Kakyelo to większa wioska. Tam też jest pasterka.

Zaraz po mszach w misji, ks. Jan jedzie do "buszu". Chce do początku stycznia odwiedzić jak najwięcej wiosek.
Mieszkańcy, idąc do kościoła zakładają najlepsze, kolorowe ubrania. Nikt nie idzie brudny. Starają się założyć buty, choć wielu na co dzień chodzi boso. - Kongo było długo kolonią belgijską, więc nie ma tu tradycji dzielenia się opłatkiem - mówi ks. Jan Szkopiecki. - Nie ma też jak u nas kolacji wigilijnej. Wszyscy jedzą bardziej wystawny, świąteczny obiad.

Starają się, by mogli zjeść kawałek mięsa czy ryby, co jest luksusem. Ale gdy przychodzą w święta do kościoła, to wielu daje ofiarę dla najbiedniejszych. Są to zwykle dary w naturze. Potem misja rozdziela je między najbardziej potrzebujących.

Misja katolicka prowadzi szkołę. W Kipushya chodzi do niej 300 dzieci. Ale część z nich przez dwa - trzy lata uczy się w wioskach, zwłaszcza, gdy dzieci mają kilkadziesiąt kilometrów do misji.

- Trwa walka o to, by do szkoły chodziły dziewczynki - mówi ks. Jan Szkopiecki. - Zwykle uczą się przez trzy lata. Potem wiele z nich wychodzi za mąż. Mają 12, 14, 15 lat... Różnie bywa.

Jeszcze mniej dzieci decyduje się na naukę w gimnazjum, bo rok nauki kosztuje 100 dolarów. Niedawno w Kipushya miało miejsce wielkie wydarzenie. Jedna dziewczynka poszła na studia pedagogiczne. Jest pierwszą w historii misji. Studiuje już kilku chłopaków. Jeden medycynę, drugi prawo. Raczej nie wrócą już w rodzinne strony. Każdy będzie chciał zamieszkać w mieście.

W wioskach, położonych na terenie parafii ks. Jana, jest wielki problem z wodą pitną. W miastach sprzedają butelkową wodę, ale jest tylko dla bogaczy. Na wsi ludzie piją wodę z rzeki. Nikt jej nie gotuje. - Gdy wybucha epidemia, to przez jakiś czas uważają. potem już nie - dodaje misjonarz.

Dobrze pamięta epidemie cholery, tyfusu, zapalenia opon mózgowych. Gdy wybucha epidemia, ktoś zachoruje, to biegnie się po pomoc do misji. Kiedy ostatnio zapanowała cholera, udało się szybko uzyskać lekarstwa z Zambii.- Pomoc przyszła na czas i nie umarło tak wielu ludzi jak podczas poprzedniej epidemii - mówi ks. Jan. - Z wielką ofiarnością, narażeniem życia pomagali też nasi wolontariusze.

Ks. Jan przyzwyczaił się do afrykańskiego życia. Kiedy co kilka lat przyjeżdża na krótki urlop do Polski, cały czas myśli, co się dzieje w jego misji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki