Krzysztof Sobieszczański „Kolumb” nie był bohaterem bez skazy. Emil Marat o książce „Sen Kolumba” [WYWIAD]

Anita Czupryn
Krzysztof Sobieszczański z żoną Stanisława Likiernika, Antibes, 1949 rok
Krzysztof Sobieszczański z żoną Stanisława Likiernika, Antibes, 1949 rok fot. materiały prasowe wydawnictwo WAB
Wbrew pozorom, Krzysztof Sobieszczański „Kolumb” wcale nie jest Kolumbem w tym sensie, w jakim go najczęściej rozumiemy - jako symbol pokolenia. Tak naprawdę on nie jest dla tego pokolenia nadzwyczaj emblematyczny - mówi Emil Marat, autor książki „Sen Kolumba”.

Niebywała, nietypowa, nieprawdopodobna historia!
Ale prawdziwa.

Nie da się zaprzeczyć: dbałość o szczegóły, precyzja, dokładność. Twoja książka „Sen Kolumba” o Krzysztofie Sobieszczańskim to koronkowa robota. Ale… Nie miałeś problemu z tym, że…
… że dekonspiruję „Kolumba” i odkrywam to, co on przez całe życie starał się ukryć?

Właśnie.
Pewnie tak. Ale z drugiej strony ten człowiek był tak bardzo interesujący. No i założyłem, że nie żyje od wielu, wielu lat. Zresztą, kiedy pisałem tę książkę, nie chodziło mi tylko o niego, ale też o szerszą ilustrację, pokazanie, co się w czasie wojny i po wojnie działo z młodymi ludźmi.

Zanim do tego dojdziemy, to jak myślisz, co „Kolumb” starał się najbardziej ukryć?
Nie wydaje mi się, żeby on postanowił, że będzie ukrywał jakąś wielką tajemnicę. Przypuszczam, że nie czuł się dobrze z tym, że za wszelką cenę, często też kosztem innych ludzi, dąży do realizacji własnych marzeń. To nie był niewrażliwy typ. Wiedział, że ma kłopot: jedna żona w Polsce, druga żona we Francji, że posuwa się do działań niemal kryminalnych. To go uwierało. Może było z nim tak, jak sam napisał w swoim młodzieńczym dzienniku, kiedy miał 18 lat: „Przychodzę do przekonania, że jestem zaczętym łotrem skończonym.[…]. Chcę czasem popełniać zbrodnie, rozbić bank, dosiąść skrzydlaty mój statek i płynąć het”.

Może niedobrze, kiedy autor pisząc książkę, zakochuje się w swoim bohaterze. Ale „Kolumba” trudno nie lubić

Wtedy dopiero był „zaczętym łotrem skończonym”. Jeszcze to całe łotrostwo się w nim nie dokonało. Pokazujesz człowieka utkanego z wielu wewnętrznych sprzeczności. Z jednej strony to zachwyca, z drugiej szokuje. Co Ciebie w nim zachwyciło, a co zaszokowało?
Zachwyciło - to chyba nie jest najlepsze słowo. Na pewno go polubiłem.

To widać.
Może niedobrze, kiedy autor pisząc książkę, zakochuje się w swoim bohaterze. Ale „Kolumba” trudno nie lubić. Za fantazję, za młodzieńczą świeżość, za marzenia. Za wszystko to, co tworzy jego osobowość. Łącznie z tym, że już w czasach gimnazjalnych miał pedagogiczne zapędy, traktując kolegów jak swoich podopiecznych.

Może przede wszystkim sprawdzał, czy nadają się do realizacji tego, co sobie zamierzył. Traktował przyjaciół instrumentalnie.
Być może. I jest to jedna z rzeczy, które są w tej postaci wieloznaczne i które oddaję czytelnikowi do oceny. Być może traktował ludzi jako narzędzia do swoich, przybierających coraz bardziej obsesyjny charakter, planów. Niewykluczone, że to jego ciemniejsza strona. Ale też w czasie okupacji gotów był ryzykować życie dla swoich przyjaciół. Można powiedzieć, że w tym przypadku stosował kantowski imperatyw: w ekstremalnych sytuacjach starał się zachowywać wobec innych tak, jak oczekiwałby, żeby oni zachowywali się wobec niego. Potwierdzali to jego przyjaciele z podziemia, zarówno „Stasinek” Sosabowski, jak i Stanisław Likiernik, drugi z pierwowzorów powieściowego „Kolumba” u Romana Bratnego w „Kolumbach. Rocznik 20”; opowiadali, że jak walczył, to naprawdę był zabijaką, co za kolegów dałby się pokroić.
Oni też mieli na jego temat sprzeczne „informacje”.
Potem, już w powojennych relacjach, dla pokolenia ludzi urodzonych przed wojną, tych, którzy przeżyli wojnę, bardzo istotny był element jego bigamii. Uważali to za kompromitujące, nie chcieli o tym mówić. W ogóle nie chcieli o Krzysztofie mówić, było to dla nich kłopotliwe. Krytycznym okiem patrzyli na jego kradzieże, na to, że szybko chciał mieć pieniądze i możliwości uwolnienia się z ograniczeń.

Zanim dojdziemy do czasów powojennych, warto opowiedzieć, skąd legendarny „Kolumb” się wywodził, jakie są jego korzenie. Bo to też niezmiernie interesująca historia.
Wręcz zaskakująca. Od strony ojca - Sobieszczańscy to była polska szlachta, skoligacona ze starą pruską arystokracją. Od strony matki - Spasowicze. To z kolei była rodzina nieco zruszczona, ale bardzo znana. Włodzimierz Spasowicz to słynny petersburski prawnik i publicysta, który występuje nawet w „Biesach” Dostojewskiego. Tradycja była bardzo istotna dla matki „Kolumba”. Kiedy po zubożeniu, jako wdowa zamieszkała w Warszawie na Bielanach, sąsiadki nie mówiły o niej inaczej, jak „madame Sobieszczańska”. Na marginesie ona sama była dla niego bardzo ważną postacią, najważniejszą.

Zależało jej na wykształceniu syna.
Stawiała mu bardzo duże wymagania.

Wymagała, żeby uczył się języków obcych, co potem bardzo się w jego życiu przydało.
Przydało się do celów, które pewnie matki by nie zachwyciły, bo wykorzystując swoją ogładę, Krzysztof swobodnie poruszał się czy to w Niemczech, czy w światku francuskich i korsykańskich przemytników. Ale nawet jego przyjaciele nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo był oczytany - do jego wizerunku mechanika, kierowcy, brata łaty, specjalisty od motocykli, łodzi i samochodów nie pasowało to, że znał Josepha Conrada, fascynował się Jackiem Londonem, lubił Leśmiana. O swoich lekturach pisał w listach do matki. Ten łobuz był erudytą! Przy odkrywaniu postaci „Kolumba” to było dla mnie kolejne zaskoczenie.

Pisał przepięknie. Był niezwykle wrażliwy. Czuł i widział więcej.
To prawda. Jego listy są wzruszające. Dystans, umiejętność spojrzenia z zewnątrz u dwudziestoparoletniego mężczyzny było cechą niezwykle uwodzącą.

Pokazujesz jego pełne przygód dzieciństwo, to, jak rodzi się w nim miłość do wody, jak buduje łódki i potem, jak na jego życiowej ścieżce pojawiają się pierwsze zakręty. W czas młodości i jednocześnie w czas wojny wchodzi obciążony, z kryminalną przeszłością.
Wbrew pozorom, Krzysztof Sobieszczański „Kolumb” wcale nie jest Kolumbem w tym sensie, w jakim go najczęściej rozumiemy - jako symbol pokolenia. Tak naprawdę on nie jest dla tego pokolenia nadzwyczaj emblematyczny. Jego pseudonim „Kolumb” narodził się jeszcze przed wojną, w 1935 albo 1936 roku. Nazwał go tak albo ktoś ze znajomych, albo wuj Romanowski, późniejszy komandor i dowódca łodzi podwodnych, który się nim opiekował (a po wojnie opiekował się synem Krzysztofa - Tomaszem). Może ten przydomek wymyśliła mu matka, która tak zwracała się do niego w liście z 1936 roku, liście pisanym oczywiście po francusku, bo dbała o to, aby uczył się języka.

Znalazł się w więzieniu, bo narozrabiał.
Został powołany do wojska, ale bardzo mu się tam nie podobało, mimo że służył w Marynarce. Zdezerterował, ukradł luksusowy, jak na tamte czasy, jacht bardzo znanego obywatela Wolnego Miasta Gdańska. Opłynął tym jachtem Bałtyk; wysłano za nim listy gończe. Jesienią 1938 roku został schwytany w Finlandii. Skazany na dwa lata więzienia, odsiedział cały wyrok, najpierw w Gdańsku, potem w Sztumie.

Wychodzi z więzienia w 1940 roku. Wojna trwa. Wraca do okupowanej Warszawy.
I jakby tej okupacji nie zauważył. Jest oszołomiony wolnością, a przecież to nie był czas wolności. Nie wspomniałem jeszcze o tym, że zanim poszedł do wojska, miesiąc wcześniej zdążył się ożenić. Wraca więc do żony, którą widzi pierwszy raz po dwóch latach.
Kobiety w jego życiu to osobny temat. W ogóle mam wrażenie, że czegokolwiek nie dotknę, co dotyczy życia Krzysztofa Sobieszczańskiego, to wyskakuje osobna szkatułka z osobną historią.
Tak. I nie chodzi tylko o fabularną opowieść. Są co najmniej trzy płaszczyzny, perspektywy, z których możemy patrzeć na tego bohatera. Oczywiście każdy czytelnik może sobie stworzyć dowolną liczbę takich perspektyw, ale dla mnie te trzy są najważniejsze, i mam nadzieję, że to widać w książce. Pierwsza jest awanturniczo-przygodowa. „Kolumb” jawi się w niej niczym James Bond, strzela, zabija, ryzykuje, uwodzi kobiety, rozkochuje je w sobie. Słowem - chłopacka opowieść. Druga płaszczyzna związana jest z jego rysem marzyciela. Omamiony przed wojną szerokimi perspektywami, chce podróżować, zwiedzać świat, chce być naprawdę wolny, do realizacji marzeń zmierza za wszelką cenę - vide: wspomniana ucieczka z wojska i kradzież jachtu. I trzecia płaszczyzna to zderzenie emblematycznego „Kolumba” z wyobrażeniami o nim. Oto człowiek, który razem z przyjaciółmi staje się symbolem pokolenia, bo walczy, jest powstańcem, dwukrotnie ranny, przeszedł z Woli przez Stare Miasto, szpital przy ul. Śniadeckich, przez kanały. I ten symboliczny „Kolumb” przez cały czas, podczas okupacji i po niej, myśli o realizacji młodzieńczych przedsięwzięć, czasem kosztem innych ludzi, na przykład kobiet. Poślubił dwie, Stefi przed wojną w Polsce, Różę po wojnie we Francji. Wojna nie wyrzuciła z niego marzeń. To dało mi do myślenia i pozwoliło postawić tezę, z którą zgadzał się też Stanisław Likiernik - ów emblematyczny „Kolumb” walczył o Polskę, ale zawsze z przeświadczeniem, że walczy o realizację swoich marzeń. O własną wolność, osobistą, a Polska jest gwarantem i emanacją tej wolności. Zatem Wolność przez duże W, a potem dopiero patriotyzm, już małą literą. Myślę, że to nadzwyczaj nowoczesna postawa.

Na tym polega przestawienie tego paradygmatu, o jakim piszesz w książce. Dziś mówi się głównie o tym, że powstańcy walczyli o wolną Polskę. Ty pokazujesz, że walczyli o wolność pojmowaną także jako wolność jednostki.
Nie chcę mówić, że wszyscy. Ale ten symboliczny „Kolumb” na pewno. Potwierdzał to Stach Likiernik i on również tak to rozumiał. To było pokolenie, które przez 20 lat czasów międzywojnia wychowywało się w wolnej Polsce. Owszem, absolutnie adorowali powstania narodowe, postać Piłsudskiego - to wszystko w nich było, tak byli wychowani. Ale już wykształcili w sobie inne marzenia niż ich rodzice: chcieli żyć także „dla siebie”! Tym tragiczniejsze jest to, co przyniosła im wojna - ten okrutny „bilet do wojska”. I „Kolumb” był typowy, jeśli chodzi o marzenia, ale już nie, jeśli chodzi o sposób ich realizacji. Tu przekraczał swoje pokolenie, bo w realizacji tych rojeń był bezwzględny. Inny niż Stach Likiernik, niż „Stasinek” Sosabowski.

Chciałem napisać książki o ludziach, którzy mnie fascynowali i którzy żyją przecież gdzieś w nas wszystkich

To kompletny sowizdrzał! A jednak w jakiś pokręcony sposób uczciwy wobec żony - z więzienia pisze do niej listy, że jeśli ona chce, to ma wybór, daje jej wolność.
To kolejny dowód na to, że nie można nie polubić takiego człowieka. Po odbyciu kary zjawia się więc w Warszawie i półtora miesiąca później trafia na Pawiak, zatrzymany w jednej z pierwszych łapanek. To akurat była reakcja Niemców na strajk tramwajarzy. Pawiak zostaje zapełniony pracownikami tramwajów warszawskich oraz przypadkowymi ludźmi. Krzysztof jest jedną z tych przypadkowych osób. Z Pawiaka trafia do Auschwitz.

Znów nietypowy przypadek. Ma za sobą więzienie za kryminalne przestępstwa, potem niemiecki obóz koncentracyjny, z którego prawdopodobnie wyciąga go matka, powołując się na koligacje rodowe z Hohenzollernami, a kiedy wraca do Warszawy, zaczyna swoją podziemną działalność.
Staje się jednym z czołowych żołnierzy Kolegium A Kedywu, podlegającego Józefowi „Andrzejowi” Rybickiemu. W książce stawiam hipotezę, że zanim grupa „Andrzeja” weszła do AK, Krzysztof wraz z kolegami należał już do TOW - Tajnej Organizacji Wojskowej i…

… i to on miał wykonać wyrok na Marcelim Nowotce.
Przytaczam hipotezy historyków. Sekwencja zdarzeń nie wyklucza wersji, że to Krzysztof Sobieszczański razem z Janem Barszczewskim zastrzelili Nowotkę; są przesłanki tę wersję potwierdzające. „Kolumb” staje się na pewno jednym z najważniejszych żołnierzy żoliborskiej grupy Kedywu. Bardzo często odgrywa kluczową rolę w przeprowadzanych akcjach; jest kierowcą, przebiera się za Niemca. Pozwala mu na to tupet i swego rodzaju dezynwoltura w podejmowaniu ryzyka. Był skuteczny, również w powstaniu, choć szybko został poważnie ranny. W gruncie rzeczy w czasie wojny, jak po wojnie on był taki sam. Zmienił tylko modus operandi. Metody realizacji planów stały się bardziej brutalne. To właśnie zmieniła w nim wojna. W czasie wojny najpewniej stracił też wiarę.

Dzięki tym wszystkim sprzecznościom, które w sobie mieścił, jest tak bardzo autentyczny. Jest w tym też coś więcej - możemy przeglądać się w tej postaci, jak w lustrze i zastanawiać się, dlaczego sami jesteśmy tak bardzo wewnętrznie skonfliktowani. Po cholerę ciągle się ze sobą samymi zmagamy…
… męczymy. Nie wiem. To sprawa filozofii i filozoficznej antropologii. Ale cieszę się, że to wychwytujesz, wyczuwasz.
Jesteś filozofem.
Z wykształcenia (śmiech). Ale na to pytanie nie odpowiem. Zależało mi na tym, by nie rozstrzygać, nie oceniać, żeby dawać czytelnikowi jak największą liczbę ciekawych puzzli, z których on sam ułoży sobie obraz.

Czy ten obraz jest całościowy?
Na pewno są puste miejsca. Te kawałki - puzzle też są specyficzne, bo każdy może je układać inaczej, krawędzie nie determinują układu.

Dlatego ta układanka jest tak trudna, bo wiele jest w niej zupełnie niepasujących elementów.
Można je do siebie zbliżać, ale czasem nie da się włożyć jednego w drugi. Spotkałem się z różnymi ocenami „Kolumba”. Widząc całą złożoność tej postaci, jej skomplikowanie, nie ukrywam, jak zauważyłaś, mojego ciepłego do niej stosunku. Ale spotykałem się też z ocenami negatywnymi. Ważna dla mnie osoba, Ela Kalinowska, wspaniała tłumaczka literatury i wiceszefowa wydawnictwa, nie polubiła „Kolumba”. Nie wybaczyła mu różnych zachowań. Podejrzewam, że przede wszystkim tego, że krzywdził kobiety.

Nie wspomnieliśmy jeszcze o Mery.
Żydowska dziewczyna, którą poznał i u której „się pocieszał”, przed wojną, po rozstaniu z pierwszą dziewczyną, ważną, „Oleńką”, pięknością z Bielan. O Mery pisał w pamiętniku, że się nią znudził. To było cyniczne. Zastanawiałem się, czy w czasie wojny myślał o tej dziewczynie z ulicy Pańskiej… Bywał cyniczny. Przecież w końcu zostawił też rodzinę, żonę z dwójką dzieci. Może bał się wracać z popowstaniowego obozu w Niemczech do Polski… Nie wiem.

„Kolumb” walczył o Polskę, ale zawsze z przeświadczeniem, że walczy o realizację swoich marzeń. O własną wolność

Zostawił, ale pisał do nich listy. Przysyłał pieniądze. Z książki dowiadujemy się, że jako nieobecny ojciec wywarł ogromny wpływ na życie swojego syna Tomasza. Ukształtował go. Wysłał do swojej polskiej rodziny zdjęcie z jachtem, któremu nadał imię „Tom”. Mamił ich tylko, że do nich wróci? Sam w to wierzył? Siedziały w nim dwie osoby?
Zadałaś pytanie, które jest dużo więcej warte niż odpowiedź, jaką można na nie udzielić. W książce ja to pytanie zostawiam otwarte. Być może nie ma jednej odpowiedzi. Nie wiem, jak on sobie to wyobrażał. Był szalonym marzycielem. Do czego zmierzał? Jaki miał plan? Może marzył o jakiejś pirackiej republice, w której będzie żył z dwiema żonami i czwórką dzieci? Bóg raczy wiedzieć. Ja tego nie rozstrzygam, zostawiam to czytelnikowi. Ani jedna, ani druga żona nie wiedziały o sobie nawzajem. Stefi - „polska żona”, Stefania, dowiedziała się o istnieniu Róży - Austriaczki, z artykułu w tygodniku „Przekrój” w 1946 roku (skądinąd tam właśnie pada po raz pierwszy w słowie drukowanym pseudonim „Kolumb” - w reportażu z Lazurowego Wybrzeża autorstwa kolegi Krzysztofa - Tomasza Domaniewskiego), ale o tym, że Róża była żoną(!) „Kolumba”- Stefa usłyszała dopiero później. Z kolei Róża dopiero po jego śmierci dowiedziała się, że miał żonę i dzieci w Polsce.

Twoje spotkania z synem „Kolumba”, kapitanem żeglugi wielkiej Tomaszem Sobieszczańskim, na jachcie w porcie, dokładnie w tym miejscu, gdzie ponad 80 lat wcześniej swoją łódkę cumował jego ojciec, to dla mnie bardzo symboliczna klamra, zamykająca tę opowieść.
Było mi aż głupio, bo wygląda to na nieco banalny zabieg narratora, ale naprawdę - widać po zdjęciach - jacht Tomasza stoi w marinie tam, gdzie w 1934 roku stała łódka jego ojca! Ten mały jachcik, zrobiony w Warszawie i spławiony Wisłą do Gdańska i potem przez Zatokę do Gdyni. Nie chcę interpretować swojej książki, ale ta współczesna warstwa była dla mnie niezwykle ważna. Nie mamy czasem pojęcia, jak bardzo odległe w czasie zdarzenia wpływają na rzeczywistość po latach. To było magiczne. Podobnie jak to, że Tomasz Sobieszczański, nie znając ojca, niewiele o nim wiedząc, wbrew matce, idzie po maturze do szkoły morskiej, ciągnie go do wody. Zostaje kapitanem dużych statków, pływa po całym świecie. Przy pracy nad książką takich przypadków jak ten z miejscem cumowania jachtu, było więcej. Bywało, że łapałem się na tym, że pytam samego siebie, czy nie oszalałem, czy przypadkiem tego wszystkiego, co nagle znajduję w Archiwum Akt Nowych, czy we włoskich archiwach, nie stwarzam we własnej wyobraźni. Dla kogoś, kto chciał pisać racjonalną biografię, analizę, ta prawda czasami była naprawdę trudna do przyjęcia. Jakby rzeczywistość wyprzedzała wyobraźnię.

Czy była taka dziedzina w życiu Krzysztofa Sobieszczańskiego, w której osiągnął spokój? Czy ciągle odczuwał to nieznośne wewnętrzne ssanie?
To była dogłębnie tragiczna postać i być może w generowaniu tej tragiczności swój udział miała wojna. Już przed wojną był tym awanturniczym chłopcem, który potrafił wiele zrobić dla realizacji szalonych projektów, ale być może, gdyby nie wojna, to, jak mówi córka Krzysztofa - pani Elżbieta - „wyszedłby na ludzi”. Być może to wojna przyczyniła się do tego, że wyjść na ludzi nie miał szansy. Abstrahuję od tych przesłanek, o których rozmawiałem ze Stanisławem Liternikiem, że być może śmierć „Kolumba” wcale śmiercią nie była, że może wcale nie zginął na morzu - to odstawiłem na bok, tego nie rozstrzygam…
… ale dlaczego nie?! Dlaczego nie poszedłeś dalej?
Doprowadzenie historii do momentu wydania książki Romana Bratnego w 1956 roku i ukonstytuowania na zawsze określenia „Kolumbowie” zamyka tę opowieść. To jest, wydaje mi się, klamra. Tym się zajmowałem. Figurą „Kolumba”, literacką, ale też rzeczywistą. Wracając do twojego wcześniejszego pytania, to wydaje mi się, że cały czas biło w nim serce ptaka, wciąż gdzieś zmierzającego, a nigdzie nie osiadłego. Mówi się, że żaden marynarz tak naprawdę nie ma domu, ale wydaje mi się, i jest to moja interpretacja, że on nie osiągnął spokoju także na morzu. Do końca pozostał człowiekiem, lecącym Bóg wie dokąd , „na skrzydłach swojej łodzi”.

Niespełniony marzyciel.
Nie wiem, czy „spełniony marzyciel” to nie jest oksymoron. Na pewno wyznacznikiem celu był dla niego horyzont, nieskończoność. Może to trochę banalnie brzmi, ale nie można złapać horyzontu, on zawsze się oddala. Być może to jest metafora jego osobowości. Brodski powiedział, że samoświadomość rodzi się wraz z pierwszym kłamstwem. Wtedy człowiek niejako „oddziela” się od świata, który go otacza. „Kolumb” kłamał całe życie. Więc właściwie cały czas był „na zewnątrz”, może nigdzie nie czuł się „u siebie”, wciąż szukał, uciekał, próbował. Nie potrafił inaczej.

Jest bohaterem?
Dla mnie jest, do diabła! Tobie chodzi o bohaterstwo rozumiane klasycznie?

No, tak. Czy jest bohaterem Powstania Warszawskiego na przykład.
To, że w czasie wojny zachowywał się bohatersko, nie ulega wątpliwości. Bohaterstwo to nie tyle brawura, co fakt, że przyjaciele zawsze mogą na ciebie liczyć. Jeżeli takie kryterium zastosujemy - oprócz tego, że był brawurowy - to był bohaterem absolutnie. Jest to podkreślane we wszystkich meldunkach, w opinii, którą wystawiał mu później „Stasinek” Sosabowski i doktor Rybicki w swoich notatkach szefa Kedywu, i Stanisław Likiernik. Na „Kolumba” można było liczyć. Lojalność wobec kolegów była dla niego najważniejsza. Nigdy nikogo by nie zostawił. Był dzielnym, odważnym człowiekiem. Natomiast nie był bohaterem bez skazy. Ale moim zdaniem tacy nie istnieją. Gumkowanie skaz z pomników uważam za błąd. Sprowadzanie bohaterów tylko do trzech wymiarów, takiego „3D”, czyli: Bóg, Honor, Ojczyzna, sprawia, że oni będą krócej żyli w pamięci, że przestaną być atrakcyjni dla kolejnych pokoleń, dla naszych dzieci, że będą tylko pomnikami. W momencie, kiedy pokazuje się również ich wady, pokazuje się, że byli żywymi ludźmi. Z kłopotami, ze słabościami. To daje im szanse przeżycia, bo zbliża ich do ludzi. W życiu mało rzeczy jest jednoznacznych. Mówiłem już o tym, ale wydaje mi się, że takie pomniki ze spiżu, które będą przeznaczone tylko do celebry, a nie myślenia, za kilkanaście lat posłużą tylko gołębiom i jakimś Jackom Międlarom do ich pseudopatriotycz-nych obrządków. Nikomu więcej.

Uważasz, że każdy pisarz tak naprawdę jest autorem tylko jednej książki. Czy, w Twoim przypadku, to jest właśnie ta książka?

Emil Marat „Sen Kolumba” Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2018
Emil Marat „Sen Kolumba” Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2018

Stawiasz mnie w trudnej sytuacji (śmiech). Ale w momencie, kiedy odchodzi to pokolenie, kiedy nie ma już bardzo ważnej dla mnie postaci - Stanisława Likiernika, który umarł wiosną tego roku, i kiedy skończyłem niełatwą dla mnie książkę o „Kolumbie”, to mógłbym tak powiedzieć, że to jest ta właśnie książka. Bo raczej o wojnie pisać już nie będę. Chyba że coś się przydarzy. Ale czy to jest ta jedna, najważniejsza książka? Gdybym tak powiedział, byłbym nieskromnym bufonem, po drugie - zamykałbym sobie możliwości na przyszłość.

Byłeś reporterem biegającym z mikrofonem po Sejmie, potem dziennikarzem biznesowym, a w końcu zacząłeś pisać biografie ludzi, którzy walczyli w AK. Dlaczego zająłeś się tym tematem?
Miałem też dość skomplikowane przygody z public relations… Człowiek bardzo długo nosi w sobie zainteresowania. Dla mnie „Kolumbowie” byli bardzo ważną lekturą, wcześniej był film Janusza Morgensterna, oglądałem go jako dziecko. Wydaje mi się, że to naturalne zainteresowania mojego pokolenia - czterdziesto- i pięćdziesięciolatków. Nie żałuję tego, że, jak powiedziałaś, biegałem z mikrofonem po Sejmie, to był wspaniały okres w moim życiu, kiedy byłem reporterem radia ZET, poznałem przyjaciół, żonę. W stronę pisania „skręciłem” razem z Michałem Wójcikiem. Pracując nad radiowymi reportażami, obiecaliśmy sobie, że zajmiemy się postacią Stanisława Likiernika. Od tamtego momentu minęło prawie 20 lat, ale tak się zaczęło. Gryźliśmy się w palce, że tak późno, że mogliśmy to zrobić wcześniej. Może musiał upłynąć ten czas. W końcu przychodzi taki moment, kiedy człowiek bardzo chce robić to, co sobie wymarzył i zaplanował, tak jak „Kolumb” Sobieszczański. Ja chciałem napisać książki o ludziach, którzy mnie fascynowali i którzy - niech nie zabrzmi to nazbyt egzaltowanie - żyją przecież gdzieś w nas wszystkich.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl