Krystyna Starczewska: Trzeba uczyć współpracy, nie rywalizacji

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska, „Belfrzy”, Wydawnictwo Wielka Litera, data premiery: 4.09.2019 rok
Dorota Kowalska, „Belfrzy”, Wydawnictwo Wielka Litera, data premiery: 4.09.2019 rok
O swojej drodze do zawodu nauczyciela i podstawowych mankamentach polskiego systemu edukacji - mówi Krystyna Starczewska, polonistka, filozofka, jedna z bohaterek książki „Belfrzy” autorstwa Doroty Kowalskiej, która właśnie ukazała się na rynku.

Pamięta pani swój najgorszy dzień w szkole?
Tak, przypominam sobie. Ukończyłam studia na polonistyce w 1958 roku i marzyłam o tym, żeby zostać nauczycielką. Wiedziałam, jak rozmawiać z dziećmi, jak rozwijać ich zdolności, zainteresowania. Strasznie chciałam być nauczycielką! Znalazłam pracę w szkole podstawowej w Warszawie na Okęciu. Przeżyłam tam jednak potworny szok. Nie wiedziałam, że można podchodzić do dzieci tak, jak tam podchodzono. Bito je, stawiano do kąta, trzaskano po rękach linijką. Pamiętam taki dzień: jestem w klasie z moimi uczniami i nagle wchodzi do niej chłopiec, a strużka krwi cieknie mu po szyi. Pytam go: „Co się stało? Uderzył cię ktoś na korytarzu?”, a on płaczliwie: „Byłem na rozmowie u pana dyrektora”. Pan dyrektor po prostu targał niegrzeczne dzieci za uszy. Tym razem pociągnął za mocno i naderwał małżowinę uszną.

Pani żartuje?
Wcale nie! Co więcej, ponieważ ja nie biłam dzieci i znalazłam inne metody, żeby nad nimi panować, rodzice stwierdzili na zebraniu, że nie życzą sobie, żeby ich dzieci były traktowane inaczej niż pozostałe, bo później im się stawiają. Chodziło zwłaszcza o chłopców. Kiedy ojciec zbił pasem po pupie jednego z moich uczniów, ten powiedział: „A pani nas nie bije, tylko z nami rozmawia”. Ci ojcowie zakomunikowali, że nie zgadzają się z metodami wychowawczymi, jakie wprowadzam, bo to demoralizuje dzieci. W związku z tym, jeśli nie chcę stosować kar fizycznych, powinnam zapisywać na kartce wykroczenia swoich uczniów, a raz w tygodniu przyjdzie dwóch tatusiów i da im w pupę pasem tyle razy, ile będę sobie życzyła.

Bardzo ważne jest, aby dzieci zrozumiały, że osiągną jakieś wyniki, jeśli uda im się dobrze ze sobą współpracować

Naprawdę?
Słowo honoru, tak było. Po historii z chłopczykiem poszłam do dyrektora, zrobiłam awanturę, powiedziałam, że to łamanie elementarnych praw dziecka, że obserwuję stosowaną wobec uczniów przemoc od dłuższego czasu, bo to było chyba półrocze. Dyrektor odpowiedział, że już od dawna chciał ze mną porozmawiać, bo jestem młoda, nie znam się na wychowaniu i nie słucham starszych, doświadczonych nauczycieli, tylko postępuję według własnych zasad i on sobie nie życzy, żebym dalej pracowała w jego szkole, jeśli nie zmienię swojej postawy. To był chyba mój najgorszy dzień w szkole, bo poczułam całkowitą bezradność. Pracowałam do końca roku szkolnego, potem rozwiązano ze mną umowę. A tak dobrze mi się pracowało z dziećmi. One były przyzwyczajone, że się je bije, stawia do kąta, wymusza posłuszeństwo, więc ja, żeby takich metod nie stosować, wymyśliłam, że będę im opowiadać bardzo ciekawą historię z bohaterami w ich wieku i zawsze robiłam tak, żeby najciekawszy moment opowieści przypadał na dzwonek, czyli na koniec lekcji. „ I co dalej? Spadł, jak się trzymał tą jedną ręką balkonu czy nie?” - dopytywały dzieciaki. A ja na to: „Jak będziecie dobrze pracować na następnej lekcji, to na koniec znowu będzie 10 minut opowieści”. Wtedy nie było telewizji, nie było tylu rozrywek co dzisiaj, więc moje opowieści były dla nich bardzo atrakcyjne. Tak się nimi zafascynowali, że byli na lekcjach grzeczni, żeby usłyszeć ciąg dalszy. Poza tym inscenizowałam z nimi lektury, które czytaliśmy - bardzo się wciągnęli w te przygotowywane wspólnie przedstawienia. Wystawiliśmy na przykład dla całej szkoły Balladynę Juliusza Słowackiego; to był dla moich uczniów wielki sukces. Ponieważ chciałam poznać dobrze każdego z nich, odbywałam z nimi indywidualne rozmowy po lekcjach. To było bardzo ważne. Poznawaliśmy się, wiedziałam, kto ma kłopoty z babcią, kto z mamą, kto z tatą - skarżyli się na różne rzeczy. Wiedzieli, że zawsze mogą liczyć na moją pomoc i wsparcie w trudnych chwilach.

Wszystko pani o nich wiedziała?
Dużo wiedziałam i dzięki temu mogłam im pomagać indywidualnie. Rozumiałam na przykład, dlaczego ktoś się gorzej uczy, wiedziałam, jakie ma trudności. Po tym incydencie z krwawą strużką na szyi to wszystko runęło. To był moment, kiedy zrozumiałam, że jestem w tym systemie bezradna. Niedawno miałam śmieszne zdarzenie na ulicy: idzie starszy pan z chłopczykiem, ten chłopczyk go o coś pyta, a mężczyzna mu tak ładnie odpowiada na pytanie. Mówię: „Jaki miły dziadek!”. A starszy pan tak na mnie patrzy i pyta: „Zaraz, zaraz, pani Krystyna?”. Mówię: „Tak”. „Ojej, przecież pani byłą moją nauczycielka na Okęciu, jak byłem w piątej klasie, to mnie dyrektor naderwał ucho!”. Ten mężczyzna poznał mnie po tylu latach i tak serdecznie przywitał.

Wie pani, mam takie wrażenie, że to bicie, nie tak drastyczne, ale tą przysłowiową linijką po łapkach, było w czasach PRL-u na porządku dziennym.
Tak, było. Bicie, stawianie do kąta, to się zdarzało niemal we wszystkich szkołach.

Nauczyciel miał wtedy większy autorytet, nie uważa pani?
Miał autorytet oparty na strachu. Uczniowie się go bali. Tak wygląda wychowanie autorytarne: ktoś ma władzę i siłę, więc muszę się mu podporządkować. Dzieci były zresztą przyzwyczajone do takich metod wychowawczych, bo identyczne stosowali na ogół ich rodzice.
Sama chodziłam do szkoły w czasach PRL-u, nauczyciele nie bili mnie po łapach, a jednak cieszyli się autorytetem większym niż cieszą się dzisiaj.
Czy ja wiem? Wydaje mi się, że dzieci po prostu się bały i dlatego słuchały. A autorytet to jednak jest coś więcej niż tylko posłuszeństwo. Wtedy była jasna hierarchia: nauczyciel jest tym, który nakazuje i należy mu się posłuszeństwo, dzisiaj tego nie ma. I taka sytuacja jest zdrowsza. Dzisiaj musimy się dogadać, musimy się porozumieć, być może pozostał jeszcze ten rodzaj autorytarnego wychowania, ale on bardziej objawia się w obniżaniu stopni, ocen z zachowania niż w stosowaniu przemocy fizycznej.

Posłuszne musiały być nie tylko dzieciaki, lecz także rodzice, bo dla nich nauczyciel również był kimś!
Tak, tak, ale jednocześnie rodzice potrafili wyrażać swoje zdanie i opinie. Nie byłam dla nich autorytetem, bo nie biłam ich dzieci, w związku z tym mogli mi zaproponować, że będą je bili za mnie. Miałam zresztą dwa takie traumatyczne doświadczenia, bo z liceum imienia Juliusza Słowackiego też mnie wyrzucili z pracy.

Dlaczego?
Po opuszczeniu tej szkoły podstawowej pracowałam przez jakiś czas w liceum dla dorosłych, potem przeniosłam się do liceum imienia Juliusza Słowackiego, którego byłam przed laty uczennicą. Pracowałam tam cztery lata, byłam wychowawczynią, miałam swoją klasę. Bardzo lubiłam pracę z licealistami, to była ciekawa młodzież. Miałam zasadę: nie realizowałam wszystkiego, co było nakazane przez program, bo ten był zideologizowany, kładłam nacisk na dyskusję, rozmowę - młodzież musiała się nauczyć myśleć samodzielnie. Oceniałam uczniów za to, jak potrafią uzasadnić własne poglądy. Byli do tego przyzwyczajeni, w ogóle nie przychodziło im do głowy, że trzeba coś dosłownie powtarzać, tylko że trzeba myśleć. Bardzo dobrze mi się z nimi pracowało. I przyszła matura w 1967 roku, do której przystąpili moi uczniowie. Temat maturalny z języka polskiego dotyczył idei patriotyzmu w literaturze polskiej. Jedna z dziewczynek jako motto do swojego wypracowania o patriotyzmie przyjęła słynne zdanie z listu biskupów polskich do biskupów niemieckich: „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. To była wypowiedź ostro potępiana przez ówczesne władze PRL-u, a ona ją przyjęła jako motto. Napisała bardzo piękną pracę w duchu chrześcijańskim, świetnie dobrała lektury, wyciągnęła trafne wnioski - opisała, jak być patriotą, a jednocześnie być wiernym wartościom chrześcijańskim, w jej opinii pokazywał to właśnie list biskupów. Oceniłam tę pracę na piątkę, bo autorka wykazała się samodzielnością myślenia i dobrze uzasadniała swoje poglądy. Druga moja uczennica, mała zbuntowana anarchistka, zaczęła swoje wypracowanie od zdania: „Słowo »ojczyzna«, czy to w ataku, czy to w zagrożeniu, zawsze cuchnie mordem”. W swojej pracy postawiła tezę, że patriotyzm, który łatwo przeradza się w nacjonalizm i szowinizm, jest źródłem największych zbrodni na świecie, nienawiści wobec innych narodów prowadzącej do wojen i prześladowania ludzi traktowanych jako obcych. Dobrała trafnie lektury, także pozaszkolne, cytowała wypowiedzi różnych anarchistów, a pracę zakończyła stwierdzeniem, że naprawdę nie jesteśmy Polakami, Niemcami, Francuzami czy Anglikami, lecz Ziemianami, to znaczy mieszkańcami naszej planety Ziemi i nasz prawdziwy patriotyzm powinien wyrażać się we współpracy i wspólnej trosce o jej przyszłość.

I pani to zdanie pamięta do dzisiaj?
Wciąż pamiętam. Autorka tej pracy zrobiła kilka błędów ortograficznych, bo jako anarchistka nie uznawała żadnych zasad, także tych dotyczących poprawnej pisowni, więc dałam jej czwórkę, obniżając ocenę za ortografię. Napisałam, że praca jest samodzielna, jej autorka rzeczowo i trafnie uzasadnia własne poglądy. Przed ostatecznym wystawieniem ocen wezwał mnie dyrektor i powiedział, że na wniosek sekretarza partii mam postawić za obie te prace oceny niedostateczne. Obie dziewczyny miały więc nie zdać atury - ich prace uznane zostały bowiem za wrogie ideologicznie.

I co pani zrobiła?
Powiedziałam, że nie zmienię wystawionych przez siebie ocen. Stwierdziłam, że jeżeli ktoś jest winien, to tylko ja, bo nie uprzedziłam uczniów, że nie wolno im myśleć na maturze, tylko powtarzać obowiązujące slogany. Ta moja wypowiedź jeszcze bardziej rozwścieczyła dyrektora i sekretarza partii.

Była pani nauczycielem niepokornym!
Moim uczennicom komisja wystawiła ostatecznie oceny dostateczne. Zwołano zebranie rady pedagogicznej, na której ogłoszono, że zostaję usunięta ze szkoły, że nie mam prawa więcej uczyć. Potem dostałam list z kuratorium, w którym napisano, że pozbawia się mnie prawa do nauczania na terenie całego kraju.
Co pani wtedy zrobiła?
Zdałam egzamin na studium doktoranckie na wydziale filozofii UW. Otrzymałam stypendium, zrobiłam doktorat, a potem do 1989 roku pracowałam w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.

I w roku 1989 wróciła pani do nauczania?
W 1989 roku wróciłam do nauczania, ale nie w państwowej szkole. Założyliśmy własną szkołę - Bednarską. To była szkoła, w której chciałam wprowadzić te zasady wychowania i nauczania, jakie uważałam za właściwe.

Czy wie pani, jak potoczyły się dalsze losy dwóch uczennic, które pani uratowała przed oblaniem matury?
Ta mała anarchistka niestety nie żyje, zmarła wiele lat temu. A druga jest lekarką, poszła na medycynę. Teraz jest już na emeryturze.

(…)

Pani mama byłą nauczycielka, prawda?
Tak, pochodzę z nauczycielskiej rodziny. Moja mama uczyła języka polskiego, pisała podręczniki. Po wojnie była zatrudniona w szkole dla pracujących.

Uważa pani, że wychowanie w nauczycielskim domu miało wpływ na pani zawodowe wybory?
Na pewno w dużym stopniu miało. Pokazywało, jak ważna jest praca nauczyciela.

A pani chciała zmieniać świat?
Nie, chciałam stworzyć miejsce porozumienia z dzieckiem. Miejsce, w którym będzie się ono mogło rozwijać - to mnie bardzo pociągało.

I te swoje plany, marzenia o idealnej szkole postanowiła pani urzeczywistnić?
Byłam w opozycji, najpierw od 1976 roku współpracowałam z Komitetem Obrony Robotników, potem, po wprowadzeniu stanu wojennego, założyliśmy pismo „KOS”, którego byłam redaktorem. Założyliśmy też Zespół Oświaty Niezależnej. Spotykaliśmy się i dyskutowaliśmy o tym, jak powinna wyglądać szkoła, kiedy Polska odzyska niepodległość. Z ramienia tego zespołu brałam także udział w obradach Okrągłego Stołu, przy „podstoliczku oświatowym”. Tam postulatem, o który szczególnie walczyłam, był postulat uzyskania prawa do zakładania szkół autorskich, niezależnych - tych, które później zostały nazwane niepublicznymi. I myśmy to prawo wywalczyli - we wrześniu 1989 roku ruszyła pierwsza taka szkoła, to było nasze I Społeczne Liceum Ogólnokształcące. Przygotowywaliśmy się do tego długo, zresztą w bardzo zabawny sposób. Przez rok, myśląc, że może uda się powołać do życia niezależne placówki, ogłosiliśmy, że kto chciałby do takiej szkoły chodzić, może przyjść na spotkanie: rodzice, uczniowie i nauczyciele, którzy chcieliby w takiej szkole uczyć. Pan profesor Maria Krzysztof Byrski, wtedy dziekan instytutu orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, udzielił nam sali na swoim wydziale. Spotykaliśmy się na uniwersytecie prawie cały rok i dyskutowaliśmy wspólnie: rodzice, uczniowie, nauczyciele, jak ta szkoła ma wyglądać. Rozmawialiśmy o programie dydaktycznym i wychowawczym. Tam wymyśliliśmy - to był nasz wspólny pomysł - że nasza szkoła powinna być szkołą demokratyczną.

Jak pani zdaniem powinna ta idealna szkoła wyglądać?
Potem, po rozmowach Okrągłego Stołu, kiedy zapadła decyzja, że takie szkoły mogą powstawać, ogłosiliśmy pocztą pantoflową, że jeśli ktoś chciałby do takiej szkoły przyjść, to zapraszamy na egzamin wstępny. Przyszło bardzo dużo kandydatów. Przyjęliśmy część, reszta dzieci poszła do drugiego liceum. Tyle tylko, że nie mieliśmy ani budynku, ani pieniędzy na prowadzenie szkoły. Nie było wiadomo, co robić. W lipcu odbyły się egzaminy, a we wrześniu miała rozpocząć się nauka. Zaczęłam biegać po rektorach uczelni i pytać, czy nie znaleźliby nam u siebie jakiegoś miejsca, w którym można by było zmieścić cztery klasy, bo tyle chcieliśmy założyć, w każdej po dwudziestu uczniów. W końcu rektor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego powiedział, że ma cztery domy akademickie na Polu Mokotowskim: Adara, Cezar, Dendryt, Hilton. W każdym z nich była świetlica, w której mogliśmy umieścić jedną klasę. Tak zaczęliśmy - chodziło się na lekcje do Adary, Cezara, Hiltona i Dendrytu, tak się te akademiki nazywały. Nauczyciele podczas przerw siedzieli na ławeczce przed akademikiem, sekretariat mieścił się na schodach, a konkretnie na parapecie okiennym. W takich warunkach we wrześniu ruszyła nasza szkoła. Niedługo potem rozwiązano PZPR i pałacyk przy ulicy Bednarskiej, w którym mieściła się szkoła partyjna, oddano Uniwersytetowi Warszawskiemu. Rektor UW pozwolił nam umieścić na Bednarskiej liceum. I tak staliśmy się I SLO „Bednarska” z klasami o nazwach: Adara, Cezar, Dendryt, Hilton - nikt nie chciał zmieniać tych nazw na tradycyjne: Ia, Ib, Ic, Id.
Więc takie nazwy zostały?
Zostały, od tego czasu do dziś w naszych szkołach nie ma numerowych klas, każda klasa ma swoje imię. Na początku roku szkolnego uczniowie wymyślają te nazwy, czasami są bardzo śmieszne, a potem mamy specjalną uroczystość nadania imion poszczególnym klasom.

Jeszcze raz zapytam: jak pani zdaniem powinna wyglądać idealna szkoła?
Jak powinna wyglądać idealna szkoła, tego nie wiem. Wiem, że szkoła, którą utworzyliśmy, nie była idealna, ale stworzyliśmy kilka podstawowych zasad jej funkcjonowania, które uznaliśmy za właściwe. Nie wszystkie nasze pomysły udało się zrealizować. Kiedy dostaliśmy uprawnienia szkoły państwowej, musieliśmy na przykład realizować ministerialny program nauczania, a zrezygnować z realizacji programu stworzonego przez nas. Myślę, że aby odpowiedzieć na pani pytanie, najpierw trzeba zadać inne pytanie: jakiemu celowi ma służyć szkoła? Co powinno być celem szkoły w dzisiejszym świecie?

No właśnie: co?
Sięgnę do wspomnień: pamiętam, że w 1980 roku, kiedy powstawała „Solidarność”, jeszcze przed stanem wojennym, uczestniczyłam w negocjacjach z ówczesnym Ministerstwem Oświaty i Wychowania na temat tego, co trzeba zmienić w peerelowskim systemie edukacji. Były różne tematy tych negocjacji, myśmy przygotowali specjalne pismo „Szkoła jako środowisko wychowawcze”. Ten tekst zaczynał się od zdania: „Szkoła ma służyć dziecku” i pamiętam, że nic nie wzbudziło takiego wzburzenia urzędników ministerialnych, jak to właśnie zdanie. Jak to dziecku? Przecież szkoła służy państwu! „To jakiś absurd zupełny, nie możemy zaczynać rozmowy od takiego stwierdzenia” - usłyszeliśmy. I to, wydaje mi się, jest podstawowa sprawa: szkoła jest dla dziecka. Teraz trzeba zapytać: co to znaczy, że szkoła ma służyć dziecku? O co w tym wszystkim chodzi? Z tego stwierdzenia wynikają podstawowe zasady funkcjonowania dobrej szkoły, która powinna być przede wszystkim miejscem dostosowanym do potrzeb i możliwości dziecka na danym etapie rozwoju, czyli program nauczania i metody wychowania powinny być przystosowany do wieku dzieci. To pierwsza sprawa. Szkoła powinna pomagać dziecku odkrywać to, co je naprawdę interesuje. Nie powinna wymagać pamięciowego opanowania określonych wiadomości, tylko budzić zainteresowania. Uczeń powinien odkrywać: „O, to mnie fascynuje! To jest ciekawe!”. Szkoła powinna pomagać dziecku w odkrywaniu jego mocnych stron, w odnajdywaniu odpowiedzi na pytanie, w czym jest dobry, co potrafi, a nie działać poprzez wskazywanie jego słabych stron: jesteś niegrzeczny, jesteś leniwy, jesteś głupi. Szkoła nie powinna uczyć rywalizacji, ale pracy zespołowej. Bardzo ważne jest, aby dzieci zrozumiały, że osiągną jakieś wyniki, jeśli uda im się dobrze ze sobą współpracować. Wymyśliliśmy na przykład projekty uczniowskie, które potem stały się dość popularne. Sprawa jest prosta: mamy temat i zespół, który dany projekt realizuje według własnego pomysłu. Wszyscy są oceniani razem, praca każdego członka zespołu wpływa na ocenę innych. Szkoła powinna także uczyć umiejętności dostrzegania potrzeb innych, czyli empatii. Nie rywalizacji, tylko współpracy i wzajemnej pomocy. Bardzo ważne jest rozwijanie w szkole wolontariatu, pokazywanie młodzieży, ile satysfakcji można osiągnąć przez służenie pomocą drugiemu, a nie tylko przez bycie od niego lepszym i silniejszym. Wreszcie zasadnicza sprawa: szkoła powinna dawać szansę na rozwijanie odpowiedzialności nawet małych dzieci, ale przede wszystkim młodzieży za wspólnotę, do której należą, ucząc w ten sposób odpowiedzialności obywatelskiej. Moim państwem jest w tej chwili moja klasa, moja szkoła. Mogę mieć wpływ na to, co dzieje się w naszej małej społeczności. W ten sposób szkoła z jednej strony przygotowywałaby ucznia do osobistych sukcesów przez rozwój jego zainteresowań, wskazywała drogę, którą powinien pójść, aby osiągnąć spełnienie osobistych możliwości, a z drugiej rozwijałaby jego postawy prospołeczne, przygotowując do odpowiedzialności obywatelskiej.

Polska szkoła publiczna tego nie robi? Nie spełnia tych podstawowych zadań?
Żadna szkoła tych zadań nie może w tej chwili spełniać, ponieważ system edukacji jest nastawiony na rywalizację. Szkoły nie ocenia się według tego, jak zajmuje się dziećmi, jak organizuje ich pracę, tylko według liczby punktów otrzymywanych przez uczniów na egzaminach. Szkoły, które osiągają wysokie miejsca w rankingach, nie przyjmują więc dzieci potrzebujących wsparcia, bo obniżałyby im wyniki rankingów. Rywalizacja jest głównym elementem wychowania, rywalizacja charakteryzuje się negatywnym stosunkiem do tych, którzy z jakichś powodów mają trudności, a także tych, którzy mają inny rodzaj zainteresowań niż te, które są wymagane na testach.

Dlaczego polski system edukacji postawił aż tak bardzo na rywalizację?
Wszystkie systemy na to stawiają, taka jest tradycja. To system szkolny wywodzący się jeszcze od Jana Amosa Komeńskiego. Szkoła realizuje osiemnasto- i dziewiętnastowieczne metody wychowawcze. Myślę, że mottem do zmiany nastawienia, do którego zawsze się odwoływałam, jest słynna wypowiedź naszego wybitnego pedagoga Janusza Korczaka: „Dzieci nie będą dopiero, ale są już ludźmi”. W tradycji edukacyjnej utrwaliło się przekonanie, że nauczyciel i wychowawca dostaje do ręki glinę, z której ma dopiero ulepić człowieka, czyli w zasadzie w szkole dopiero się go tworzy. A to, co powiedział Korczak, znaczy: „Do nas już przychodzi człowiek. Przychodzi ktoś o określonych możliwościach, uzdolnieniach, o określonym psychicznym nastawieniu. Musimy wejść z nim w dialog, zobaczyć, jak możemy mu pomóc rozwinąć się, a nie modelować według określonego wzoru”. Autorytaryzm polega na tym, że traktuje się dziecko jak materiał do ukształtowania, a nie jak partnera, któremu, jako bardziej doświadczeni, mamy pomóc, aby stał się sobą.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl