Kolonie w PRL: pierwsze miłiości, zabawy przy ognisku i nocne podchody z przygodami

Anna Gronczewska
Na kolonie jeździli prawie wszyscy. Nad morze, w góry czy też w okolice Łodzi
Na kolonie jeździli prawie wszyscy. Nad morze, w góry czy też w okolice Łodzi archiwum prywatne
W PRL-u trudno by było znaleźć dziecko, które choć raz nie spędziło wakacji na koloniach. Była to masowa forma wypoczynku młodych ludzi. Wyjazdy organizowały szkoły i zakłady pracy. Dzisiaj kolonie nie przypominają tych sprzed lat.

Jeszcze dziś niektórym z pokolenia obecnych czterdziestolatków czy pięćdziesięciolatków kręci się łza w oku, gdy wspominają kolonijne nocne podchody, mecze piłkarskie, dyskoteki, zabawy przy ognisku, kolonijne piosenki, a nawet kontrole czystości przeprowadzane przez panie pielęgniarki. No i przyjaźnie, które czasem zostały na całe życie.

Marian Lichtman, znany muzyk, jeden z członków łódzkiego zespołu Trubadurzy, teraz razem z rodziną wypoczywa w Dziwnówku. Kilka kilometrów obok znajduje się Dziwnowo. To tam jako dziesięcioletni chłopiec pojechał pierwszy raz na kolonie. Zorganizowała je szkoła Pereca w Łodzi, której był uczniem.

- Gdy w tym roku odwiedziłem Dziwnów, to nie poznałem tej miejscowości - przyznaje muzyk. - W latach 50. stało tam kilka domów rybackich. Dziś to duży nadmorski kurort.

Pan Marian śmieje się, że właśnie na kolonii w Dziwnowie rozpoczęła się jego kariera muzyczna. Przy ognisku śpiewał piosenkę swojej idolki Nataszy Zylskiej. Na dodatek z kolegą sporządzili perkusję. Z krzeseł...

- Na kolonii debiutowałem więc jako perkusista! - śmieje się Marian Lichtman i przyznaje, że bardzo lubił jeździć na kolonie.

Zwykle wyjeżdżał nad morze lub w jego okolice. Był między innymi na koloniach w Tczewie czy w Pleniewie. Podczas wakacji w Pleniewie koło Gdańska odwiedził go gość z zagranicy. Przyjechał razem z przedstawicielami Towarzystwa Przyjaciół Żydów. Zobaczył śpiewającego Mariana. Tak mu się spodobał, że potem przysłał mu gitarę.

- O takiej gitarze marzyli pewnie gitarzyści z polskich zespołów bigbitowych - dodaje jeden z trubadurów.

Pamięta też, że reprezentował kolonie w Pleniewie na międzykolonijnych zawodach, które zorganizowano w Pelplinie. Startował w biegu na 60 metrów i zajął trzecie miejsce. Na koloniach przeżywał też pierwsze miłości. Poznawał dziewczyny ze Świdnicy, Wałbrzycha.

50-letnia Marzena Mrowińska, nauczycielka z Łodzi, przez całą podstawówkę, co roku, jeździła na kolonie. Była w drugiej czy trzeciej klasie, gdy pojechała na kolonie pocztowców do Grotnik.

- Jeszcze dziś pamiętam te nocne alarmy - wspomina Marzena. - Nie wiem czy miały być atrakcją dla kolonistów, czy też trzeba było je robić, by ćwiczyć zachowanie dzieci w środku nocy. Gdzieś koło 23.00 rozlegał się dzwonek. Wszyscy wychodzili na dwór, a potem szliśmy do lasu. Tam śpiewaliśmy piosenki, trochę się bawiliśmy i wracaliśmy do ośrodka. Na początku byliśmy przerażeni, ale z każdą minutą ten alarm coraz bardziej się nam podobał... Potem dopytywaliśmy się, kiedy będzie następny.

Marzena zapamiętała również kolonijne konkursy czystości. Na korytarzu wisiał plakat, na którym zapisywano punkty, które każdego dnia otrzymywała każda sala czy grupa.

- Rano po salach chodziła komisja pod przewodnictwem pani pielęgniarki - opowiada Marzena. - Sprawdzali czy łóżka są dobrze pościelone, czy na prześcieradłach nie ma piasku, czy jest porządek w szafach. Gdy coś z łóżkiem było nie tak, to robiło się "pilota", czyli wywracało materac i pościel.

Wojciech Przybyłowicz, łódzki ekonomista, w połowie lat 70. pojechał na kolonie do Inowłodza koła Spały. Kolonie organizowała jego szkoła z ul. Szpitalnej na Widzewie.

- Mieszkaliśmy w szkole w Inowłodzu - wspomina Wojtek. - Spaliśmy w dużych, lekcyjnych salach, w których ustawiono łóżka. Nie zapomnę nocnych podchodów. Może byłyby jednymi z wielu, które w swym życiu przeżyłem, ale wtedy już po zmroku przechodziliśmy przez miejscowy cmentarz. Nawet, gdy byłem chłopakiem, nie należałem do strachliwych, ale wtedy, gdy przechodziliśmy koło tych grobów, to ciarki chodziły mi po plecach. A wiadomo, że jeszcze między sobą się podkręcaliśmy. Zapamiętałem też długie wędrówki do Anielina, gdzie miał znajdować się grób majora Hubala.
Te kolonie Wojtek zapamięta jeszcze z jednego powodu. Złamał rękę, gdy poszli się kąpać. On postanowił pokazać chłopakom, jak skacze się do wody. Do domu wrócił więc z gipsem.

- W tym Inowłodzu zresztą sporo się działo - wspomina. - Razem ze mną spało takich trzech chłopaków. Zbyszek był w moim wieku, miał 11 lat i mieszkał na łódzkim Grembachu. Paweł i Jacek byli od nas z 2-3 lata starsi. Kiedyś zaczęli mnie namawiać, by poszedł z nimi do sklepu. Taki mały, wiejski sklepik znajdował się koło szkoły w Inowłodzu. Kazali mi stać przed nim i patrzeć czy nikt nie idzie. Oni w trójkę weszli do środka. Po chwili wyszli i zaczęli uciekać. Pobiegłem za nimi. Nawet nie wiedziałem, co zrobili. Kiedy ukryliśmy się za murem szkoły, przyznali się, że ukradli wino i... ciasto. Nie chciałem jednak próbować tego wina. Kradzież zauważyła sklepowa i zawiadomiła kierowniczkę kolonii. Wezwano rodziców, groziło nam wyrzucenie z kolonii. W końcu udało się przebłagać kierowniczkę, byśmy zostali. Musiałem dołożyć się, by zapłacić za to kradzione wino i ciasto. Do szkół wysłano listy z informacją o tym, co wydarzyło się na kolonii. Do mojej szkoły też.

Katarzyna Nowacka pracuje dziś w jednym z banków, skończyła ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim, wiele lat jeździła na kolonie w jedno miejsce - do Rydzynek, niewielkiej wsi położonej wśród lasów, niedaleko Tuszyna. Tam swój ośrodek kolonijny miały Łódzkie Zakłady Przemysłu Skórzanego "Skogar". Ekonomistka pamięta, że każdy dzień zaczynał się apelem. Poszczególne kolonijne grupy, a w zasadzie jej przedstawiciele, wciągali na maszt biało-czerwoną flagę. Grupowi zdawali raport kierowniczce kolonii. Wieczorem flagę opuszczano.

- I śpiewaliśmy hymn - opowiada Katarzyna Nowacka. - Jeszcze dziś pamiętam słowa: Dzień błękitny żegluje po niebie, idzie słońce drogą swą, twoja ziemia chce liczyć na ciebie, przecież rosłeś razem z nią.

Na kolonie do Rydzynek przyjeżdżały dzieci z całego niemal kraju. Byli też i goście z zagranicy. Przez kilka lat wypoczywali tam młodzi Czesi z Teplic, Liberca, Usti nad Łabą. Rydzynki gościły też Niemców z NRD. A raz przyjechali nawet Rosjanie. Dokładnie orkiestra dęta z Iwanowa. W swojej ojczyźnie wygrali konkurs dla najlepszej orkiestry i w nagrodę wysłano ich do Polski, do Rydzynek. W orkiestrze grały 9-, 10-letnie dzieci, ale i 19-letni chłopcy.

- Na codziennym apelu Polacy śpiewali "Dzień błękitny żegluje po niebie", Czesi piosenkę o owieczce, a Rosjanie odgrywali swój hymn narodowy, który rozbrzmiewał po całej okolicy - opowiada Kasia. - Zresztą wiele czasu poświęcali na ćwiczenia. Wychodzili poza teren kolonii i maszerowali po okolicy grając różne marsze. Okoliczni mieszkańcy wychodzili z podwórek. Czasem ktoś dał Rosjanom cukierki.

Katarzyna zapamiętała jeszcze jedną historię związana z Rosjanami. Kiedyś zorganizowano nocne podchody. Oprócz Polaków i Rosjan brali w nich udział też Czesi. Były to więc prawdziwe międzynarodowe podchody. Poszli na nie starsi koloniści, którzy podzielili się na dwie grupy. W jednej był Andrej, przystojny 19-latek z Iwanowa. Kasia nie ukrywa, że bardzo się jej podobał. Ona miała wtedy 13 lat, więc on specjalnie nie zwracał na nią uwagi.

- Wyszliśmy z ośrodka kolonijnego po godzinie 21, była to druga połowa lipca, więc już robiło się ciemno - wspomina Katarzyna. - Ja byłam w grupie, która miała poszukiwać tych, którzy się chowają. Po jakimś czasie, było już po północy, odnaleźliśmy ich. Od razu zaczęli pytać, czy jest z nami Andrej. Ale Andreja nie było. Okazało się, że zapomnieli taśmy do znaczenia drogi, więc Rosjanin wrócił po nią do ośrodka kolonijnego. Miał ich dogonić. Tak się jednak nie stało. Zaniepokoiliśmy się, co stało się z chłopakiem. Szybko wróciliśmy do naszego ośrodka. Było około 2 w nocy. Ale Andreja nie było. Sytuacja zrobiła się nerwowa. Była to druga połowa lat 80. Wiadomo, że Polacy za Rosjanami nie przepadali. Już mieliśmy dzwonić na milicję, kiedy, czekając w napięciu na to co dalej się wydarzy, usłyszeliśmy silnik motorynki. Na tylnym siedzeniu siedział Andrej. Wyjaśnił, że gdy wracał z taśmą, to zgubił drogę, nie mógł znaleźć swojej grupy, więc zapytał jakiś ludzi, jak trafić do ośrodka kolonijnego. Ci ludzie zaprosili go do środka. Akurat były imieniny gospodarza. Andrej pojadł, popił...
Paweł Panek, kierowca z Tomaszowa Mazowieckiego, też jeździł na kolonie do Rydzynek. Nie zapomni kolonijnych olimpiad. Jeszcze do dziś ma medal, który dostał za pierwsze miejsce w skoku w dal. I oczywiście kolonijnych dyskotek. Tych przytulanek, gdy trzymając w objęciach dziewczynę, kołysał się w takt "Ti Amo". No i jeszcze były śluby kolonijne. Jego miłość miała na imię Beatka. Ślubował jej wierność i miłość. Była to zabawa, ale bardzo ten ślub przeżył, bo Beatka bardzo mu się podobała.

Andrzej Rybiński, znany piosenkarz pochodzący z Łodzi, też był wiele razy na koloniach - w Wiśniowej Górze, Żelechowie koło Grodziska Mazowieckiego. Tylko za jego czasów nie było dyskotek. Siadało się przy ognisku. On potrafił grać na akordeonie, więc załatwiano mu instrument. On grał, a koledzy i koleżanki tańczyli.

- Pewnie, że były kolonijne miłości - śmieje się piosenkarz. - Z jedną nawet do dziś mam sporadyczny kontakt. Mnie dziewczyny zawsze otaczały i sobie wybierały.

Małgorzata jest nauczycielką w jednej z łódzkich szkół. Jeździła na kolonie w dzieciństwie, potem w czasie studiów była wychowawczynią. W ostatnich latach też zdarzyło się jej pracować jako kolonijna wychowawczyni. Przyznaje, że dziś to o wiele trudniejsza praca. Jednym z powodów są telefony komórkowe. Telefony kolonistów dzwonią bez przerwy. Dzieci potrafią telefonować rano do taty i pytać, jak się dziś ubrać, jakie założyć spodnie, bluzkę...

- Ciągłe telefony do rodziców rozbijają pracę z dziećmi, rodzą się niepotrzebne nieporozumienia - uważa Małgorzata. - Nie pomagają prośby, by na przykład rodzice nie dzwonili pierwszego dnia po przyjeździe na kolonie, by dziecko zapoznało się z nowymi warunkami, przyzwyczaiło do nich. W czasie zabawy z innymi dziećmi kolonista zapomina o domu, przestaje tęsknić. A taki telefon wzmaga tęsknotę za mamą, tatą. Jednocześnie nakręca się spirala, bo dzwonią zaraz inne dzieci, one też zaczynają tęsknić. Czasem to nie od dziecka, ale z rozmowy telefonicznej z rodzicami dowiaduje się, że kolonistę boli brzuch, głowa, pokłócił się z koleżanką. Kiedyś przez Łódź przeszła potężna burza. Byłam wtedy na koloniach nad jeziorami. O 23 do jednej z kolonistek zadzwoniła mama. Obudziła córkę i powiedziała, że na działce zerwało dach, złamało drzewa. Dziewczynka wpadła w histerię. Długo trzeba było ją uspokajać. Zaraz inne dzieci zaczęły się martwić, co dzieje się w ich domach...

Wychowawcy kolonijni są zgodni, że takie ciągłe telefony z domu sprawiają, że dziecko jest cały czas pod kontrolą rodziców. Nie odpoczywa, tylko myśli, co dzieje się z tatą, mamą. Jedna z dziewczynek, przebywająca na koloniach nad jeziorami, wpadła w histerię, bo skończyła się jej karta, pieniądze i nie mogła co kilkadziesiąt minut wysyłać do rodziców tzw. głuchego telefonu, by do niej oddzwonili. Czasem wychowawca nie pozwoli dziecku kupić trzeciego loda w ciągu godziny, a już jest telefon ze skargą do rodziców i zaczyna się robić afera. Dziecko od razu skarży się, że nie podoba mu się na koloniach, wychowawca jest zły...

- Idea kolonii się nie zmienia - mówi Małgorzata. - Dzieci mają na koloniach wypocząć. A żeby tak się stało, nie może być nudy. Na koloniach wciąż musi się coś interesującego dziać. Wtedy i problemów z dziećmi jest mniej.

Małgorzata zauważa, że dziś wychowawca na koloniach nie ma w zasadzie żadnych środków, by móc zdyscyplinować kolonistę. Żadnego chłopaka czy dziewczynę nie wystraszy się list karny wysłany do szkoły, nie mówiąc już o liście do rodziców czy ich zakładu pracy.

- Przecież nawet w szkole wielu uczniów nie przejmuje się oceną z zachowania - zauważa nauczycielka.

Niekiedy złe zachowanie dziecka lekceważą nawet rodzice. Uważają, że wychowawcy przesadzają, oni w domu pozwalają dziecku na wiele więcej. Rodzice nie zawsze rozumieją, że dziecko na koloniach bierze udział w zorganizowanym wypoczynku i musi podporządkować się regułom. A jeśli nie chce, to niech jedzie z rodzicami na wczasy.

Kiedyś przez trzy turnusy może jedna matka czy ojciec zgłosili jakieś uwagi i to bardzo delikatnie. Dziś rodzice mają ogromne wymagania. Teraz każdy rodzic chce, by dziecko mieszkało w pokoju z łazienką. Tylko nie zawsze łazienka gwarantuje, że dziecko chodzi czyste. Małgosia opowiada, że kilka lat temu trafił się jej mały kolonista, który nie chciał się myć. Po dwóch dniach od rozpoczęcia turnusu zauważyła, że mydło ma schowane głęboko w torbie, a torbę ustawił na szafie.

- Ja myłem się w umywalkach znajdujących się na zewnątrz, kąpaliśmy się raz w tygodniu w wielkiej wannie i było fajnie, nikt nie narzekał - mówi Jacek Janiak, dziś inżynier, który w podstawówce co roku jeździł na kolonie. - Pamiętam też taką fajną piosenkę: Na kolonii życie płynie jak choremu po rycynie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kolonie w PRL: pierwsze miłiości, zabawy przy ognisku i nocne podchody z przygodami - Dziennik Łódzki

Wróć na i.pl Portal i.pl