Kobiety na straży

Karolina Kowalska i Natalia Bugalska
Dyrektor Biura Bezpieczeństwa, naczelnik w CBŚ, specjalista ds. promieniotwórczości. Warszawy strzegą kobiety. O paniach dowodzących w stolicy opowiadają Karolina Kowalska i Natalia Bugalska

Najczarniejszy wtorek tego lata. Do hali KDT na placu Defilad ma wejść komornik. Kupcy zapowiadają obronę swoich miejsc pracy. Ewa Gawor, dyrektor Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego, jest na nogach od bladego świtu. Robi makijaż, który bez najmniejszych poprawek trzyma się do końca dnia. Malując długie rzęsy, obmyśla plan działania. Rano przed lustrem najlepiej jej się myśli. Gdyby nie to, na makijaż poświęciłaby zaledwie kilka minut.

Przez cały dzień nadzoruje akcję pod KDT - cały czas na łączach z policją, strażą miejską, przedstawicielami ratusza. Wcześniej ustala z komornikiem, że nie dojdzie do demonstracji siły. Kiedy o godz. 13 wzburzony tłum atakuje funkcjonariuszy, wiadomo już, że nie obejdzie się bez armatek wodnych i uzbrojonych w tarcze policyjnych oddziałów prewencji. Ewa Gawor opanowanym głosem wydaje polecenia. Nie widać po niej emocji.

- Tak naprawdę było mi bardzo smutno. 80 osobom udzielono pomocy medycznej, 40 trafiło do szpitali. Podchodzę do takich sytuacji empatycznie - mówi kilka godzin po akcji. - Nie wiem, czym jest w praktyce uszkodzenie kręgosłupa czy uraz czaszki, ale wyobrażam sobie, że zostawia ślady na całe życie. Użycie siły to ostateczność. W tym wypadku - nie do uniknięcia - przyznaje.

W środę wstała o szóstej, po pięciu godzinach snu. Zdziwiona, że komórka, którą w nocy położyła przy łóżku, nie dzwoniła. - Ulżyło mi. To znaczy, że opłotowanie terenu wokół KDT, którego osobiście dopilnowałam przed pójściem spać, było dobrą decyzją. Bo nikomu nie udało się wejść do środka czy na dach i doprowadzić do kolejnej konfrontacji ze służbami - cieszy się.

Przyjął szefa z ciasteczkami
Bezpieczeństwem w Warszawie zajmuje się od 12 lat, ale zagadnienia obronności fascynowały ją już wcześniej. Mundur nosili: dziadek, brat, szwagier, a potem mąż, najmłodszy polski generał, szef Biura Ochrony Rządu Mirosław Gawor. Kiedy po trzech latach w warszawskim samorządzie zaproponowano jej posadę dyrektora biura bezpieczeństwa i porządku publicznego miasta, wielu szeptało, że miastu zależy na PR - najmłodsza generałowa w kraju miała być ozdobą ratusza. Zaskoczyła wszystkich.
Zaczęła od spotkania z ówczesnym komendantem policji, Antonim Kowalczykiem. - Przyjął mnie następnego dnia. Dziwiło mnie, że tak szybko - mówi. Komendant powitał ją przy kawie: "Dzień dobry, pani generałowo". "Nie generałowo, a dyrektorze" - sprostowała.

Policjantom trudno było się do tego przyzwyczaić. Ewa Gawor nie zapomni jednej z pierwszych narad z szefami komend: - Komendant peroruje, co jako miasto powinnam mu zapewnić. Czekam, aż skończy i wypunktowuję: "Tu nie masz racji, to jest inaczej, tamto też". Mina rzednie mu coraz bardziej i pyta: "A skąd ty to, k..., wiesz?!".

Nie chwaliła się, że dwa lata przed objęciem biura zrobiła podyplomówkę w Akademii Obrony Narodowej. Pięć dni w tygodniu, po pracy, wsiadała w autobus do Rembertowa. Dyplom z zarządzania strategicznego państwem zrobiła dla siebie. Biuro Bezpieczeństwa marzyło jej się od zawsze. Nawet, kiedy po studiach prawniczych została szefową biura parlamentarnego BBWR.
- Mąż żył pracą. O służbie rozmawiało się nawet na imprezach rodzinnych. Przygotowywał zabezpieczenie wizyt głów państw i wszystkie pielgrzymki Jana Pawła II. Przyglądałam się jego pracy, godziłam na to, że prawie nie bywał w domu. I chłonęłam wiedzę - opowiada dyrektor Gawor.
Dziś to jej prawie nie ma w domu. Dlatego gabinet w nieremontowanym od lat biurze przy Niecałej urządziła jak własny. Ma tu zdjęcia z Janem Pawłem II, dyplomy, tabliczki komend i komisariatów oraz cięte kwiaty, które kupuje pod Halą Mirowską.

Siedzimy pod tabliczką od antyterrorystów z BOA (Biura Operacji Antyterrorystycznych, dziś: ZOA), wdzięcznych za noktowizory. Ewa Gawor zakupiła je po wizycie w jednostce. - Od początku osobiście odwiedzałam wydziały i komisariaty - tłumaczy swoją filozofię pracy. - Prośby zgłaszane przez komendanta policji czy straży nie zawsze pokrywają się z potrzebami funkcjonariuszy. Dlatego jeżdżę i pytam od posterunkowego do inspektora: "Z czym macie największy problem? Czego wam potrzeba?".

To z takich rozmów zrodził się pomysł na służby ponadnormatywne. W 2002 roku sytuacja w policji była dramatyczna - prawie tysiąc wakatów, nie było komu patrolować ulic. Ewa Gawor wymyśliła, jak poprawić zarazem bezpieczeństwo i budżet domowy warszawskich policjantów. Stworzyła "ponadnormatywy" - nieobowiązkowe ośmiogodzinne służby za 200 zł brutto (160 zł netto). Mundury znowu wróciły na ulice.

Rok później przyszedł PiS, który całkowicie wymienił personel ratusza. Ewa Gawor została zdegradowana do funkcji naczelnika delegatury biura na Ochocie. Nie straciła pracy, bo nie było lepszego specjalisty. - Z początku uważałam to za gorzkie doświadczenie. Ale potem doceniłam, że jestem bliżej mieszkańców, że wiem, czego naprawdę potrzebują. Te cztery lata na Ochocie dały mi wiele. Na przykład wyobrażenie o pracy dzielnicowych, specyfice konkretnych osiedli - mówi dzisiaj.

Na Niecałą wróciła w styczniu 2007 roku. Kilka miesięcy później dostała najpoważniejsze zadanie w karierze: przygotować Warszawę do Euro 2012. Jak na razie radzi sobie świetnie. I nigdy nie ma dosyć. - Kiedy o ósmej rano energicznym krokiem wkracza do windy ubrana jak modelka, z ułożonymi włosami, makijażem i tym promiennym uśmiechem, zastanawiam się, czy czasem nie działa na baterie. Ona się nie męczy - mówi jeden z współpracowników Ewy Gawor.

- Praca jest moją pasją. I wszystko, co robię, robię na sto procent. Bo jeśli się odpowiada za bezpieczeństwo dwóch milionów ludzi, nie można dawać z siebie 50 procent.

Nadkomisarz Monika Golik z Zarządu Warszawskiego CBŚ popiera ją w stu procentach: - Dziwię się, kiedy ktoś twierdzi, że pensja mu się należy. Wychodzę z założenia, że nic się nie należy i na wszystko trzeba ciężko zapracować.

Jest jedyną naczelniczką w warszawskim zarządzie Centralnego Biura Śledczego. I chyba jedyną policjantką operacyjną o takim autorytecie. I to w zmaskulinizowanym wydziale. Kiedy rok temu szef warszawskiego CBŚ mł. inspektor Sebastian Michalkiewicz szukał osoby na stanowisko zastępcy naczelnika Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Narkotykowej, nie wahał się ani chwili.

Z tej pracy można nie wrócić
- Od razu wiedziałem, że to praca dla niej. Ma naturalne cechy przywódcze, jest profesjonalna - mówi. Pół roku temu z uznaniem patrzył, jak naczelniczka prowadzi likwidację wytwórni amfetaminy. - Sprawnie pokierowała pracą 150 policjantów - mundurowych, operacyjnych i antyterrorystów.

Chodzili jak w zegarku - wspomina naczelnik. Po tej akcji naczelniczkę zapamiętał też prokurator okręgowy. Gdy zabłąkał się za policyjną taśmę, wyrosła przed nim brunetka. I kazała natychmiast wracać do swojego oddziału. Posłuchał. Później wyjaśnił cicho, że jest prokuratorem, nie policjantem. I to ona mu podlega.

Monika Golik nigdy nie usłyszała od kolegów policjantów, że coś jest nie dla niej, bo jest kobietą. Ani na kursie podstawowym, ani w wydziale narkotykowym Komendy Stołecznej. Nawet jako żółtodziób nie usłyszała nigdy szyderstwa: np. że słaba kobietka nie wie, że na BMK (półprodukt amfetaminy) w bandyckim slangu mówi się woda. - Chyba po prostu nigdy sobie na to nie pozwoliłam - stwierdza po namyśle.

Zawsze pchała się na akcję. Nie bała się broni ani tego, że może dostać po głowie. Pamięta, kiedy pierwszy raz użyła broni. Podczas likwidacji wytwórni amfetaminy uciekający bandzior przejechał jednego z jej kolegów. - Nie było ani chwili wahania. Podziurawiliśmy ten samochód. Potem wiozłam do szpitala rannego - świetnego policjanta, ojca trojga dzieci, i patrzyłam, jak drży mu broda. Nie spałam dwie następne noce. Uświadomiłam sobie, że kiedyś mogę pójść do pracy i z niej nie wrócić. Ale nie zrezygnowałam - opowiada.

Policjantką chciała być od dziecka. Tak jak dziadek, który w małej miejscowości cieszył się powszechnym szacunkiem. - Całe dzieciństwo słyszałam od obcych ludzi opowieści, jakim wspaniałym człowiekiem jest mój dziadek. On sam wpajał mi, że w życiu liczą się priorytety, że jak ktoś nie ma zasad, to go nie ma - wspomina.

Sama też chciała mieć zawód, który oprócz chleba daje satysfakcję. Policja była naturalnym wyborem. Ale kiedy po liceum zdawała do Szczytna, na jedno miejsce było 30 osób. Postanowiła przeczekać rok na Wydziale Filologii Rosyjskiej. I została pięć lat. W zawodzie nie przepracowała nawet godziny. Nie czuła powołania do zawodu pedagoga. Ponownie do policji zdawała już z dyplomem magistra. Dzisiaj wykorzystuje zdobytą na studiach wiedzę. - Bycie dobrym przełożonym to bycie dobrym partnerem. Wymaga podejścia psychologicznego - mówi. Lubi dowodzić, ale nadal tęskni za pracą w terenie. Zdarza jej się osobiście jechać na zatrzymanie, włożyć rękawiczki i włączyć się w przeszukanie. Rozumie kolegów, którzy mówią, że "nie po to kończyli studia, żeby teraz grzebać w cudzych śmieciach". Ale wie, że w tych śmieciach jest czasem klucz do rozwiązania sprawy - dowód, który decyduje o powodzeniu śledztwa.
Ile kosztuje promieniowanie?
Gdyby w Warszawie wybuchła brudna bomba z ładunkiem promieniotwórczym, Monika Skotniczna wiedziałaby o tym pierwsza. Spojrzałaby na wykresy na ekranie komputera, porównałaby wyniki i chwyciła za telefon. - Odgradzamy kwartał ulic, a rannych do odpowiednich szpitali - rzucałaby komendy. Trzeba byłoby skoordynować pracę wielu służb na raz: policji, strażaków, obsługi lotniska... Całe szczęście, nie było takiej okazji.

Na widok drobnej brunetki, mundurowi próbują negocjować: może nie kwartał, może w ogóle nie trzeba. Ale ona jest nieugięta. Gdy pięć lat temu przychodziła do pracy w Państwowej Agenci Atomistyki , była jedyną kobietą w zespole. Myślała: "Co ja tu robię?". Dziś w Cezarze - Centrum ds. Zdarzeń Radiacyjnych, czyli infolinii, na którą wpływają doniesienia o możliwości znalezienia, zgubienia lub kradzieży substancji promieniotwórczych, pracują z nią cztery inne dziewczyny.

Skotniczna - chemik, specjalista ochrony środowiska, dzień zaczyna od sprawdzenia depeszy i odczytania pomiarów promieniotwórczości z ekranu komputera. Parę dni w miesiącu ma dyżur przy telefonie. Odbiera mnóstwo telefonów od wariatów. A każde doniesienie musi sprawdzić. W Cezarze gotowi są w każdej chwili wyjechać do zgłoszenia. Na parkingu stoi przygotowany samochód. W nim sonda, sprzęt dozymetryczny (do pomiaru rodzaju i wielkości dawki promieniowania) i ochraniacze na ciało. Rok temu odebrała telefon od kobiety, która w pobliskim ogródku domu miała znaleźć substancję radioaktywną. Spakowali się błyskawicznie, pojechali i sondą przyczepioną do samochodu zaczęli sprawdzać poziom radioaktywności. Niczego nie wykryli - ani w domu, ani w ogródku. Skotniczna zrobiła więc właścicielce wykład o promieniowaniu jonizującym. Kiedy skończyła, kobieta zapytała poważnie: "Ale gdzie można kupić całe to promieniowanie?".

- Na co dzień mamy jednak do czynienia z wywróconym bagażem z nalepką "radioaktywny" na Okęciu, wyrzuconymi na śmietnik źródełkami promieniowania i zagubionym sprzętem medycznym - mówi.

Cieszy się, że w Warszawie nie zdarzają się takie sytuacje, jak kilka lat temu w Gujanie. Kilku wyrostków znalazło na ulicy chlorek cezu. Ładnie świecił, więc wysmarowali się nim przed imprezą. Szkody były ogromne: właściwie całe miasto skażone, kilkanaście ofiar śmiertelnych i kilkadziesiąt z chorobą popromienną. Państwowa Agencja Atomistyki robiła ostatnio jedynie ćwiczenia symulujące przebieg takiego skażenia w Polsce. Gdyby faktycznie, coś takiego się wydarzyło - Warszawa jest w dobrych rękach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl