Katharina Arnold Rokita: Polacy są jak kamikadze, idą do przodu

Anita Czupryn
Bartek Syta
Zdumiewają mnie w Polsce ludzie, którzy jeżdżą bardzo drogimi samochodami, ale nie zarabiają tyle, żeby było ich na nie stać. Słyszę: „Musisz tu pobyć, żeby to zrozumieć” - mówi Katharina Arnold Rokita, córka Nelli Rokity i pasierbica Jana Rokity.

Do tej pory istniała Pani w mediach jako „dziecko szalonych rodziców”, czyli córka Nelli i Jana Rokity. Dziś spotykam Panią w innej roli: ekspertki, konsultantki, która chce rozwijać biznes w Polsce.
Jak byłam mała, byłam postrzegana jako dziecko Rokitów, ale wiele lat mieszkałam za granicą. Kiedy pojawił się moment, czy biorę udział w „Tańcu z gwiazdami”, czy idę na studia, podjęłam decyzję, że nie będę popierać rodziców w kampanii elektoralnej, tylko wyjechałam na studia do Hiszpanii. Potem była pierwsza praca w Londynie, następnie sześć lat spędziłam w amerykańskiej firmie doradczej w Berlinie nad projektami „Site Selection i „Foreign Direct Investment”. Teraz, po 10 latach wróciłam do Polski z Kaliber Services. Miałam świadomość, że powrót może być trudny, dopóki nie nauczę się biznesu, nie zdobędę doświadczeń i nie posiądę tego, co nazywam międzynarodowym networkiem. Ale wróciłam też dlatego, że tęskniłam za Polską. Nie bez znaczenia było to, że dla takich expatów jak ja, którzy mają międzynarodowe doświadczenie na rynku biznesowym, jest dużo możliwości, bo brakuje ludzi, którzy by wspierali founderów, założycieli do tego, by wchodzili na rynki zagraniczne.

Jak Pani widzi ten rynek w Polsce, ale też ludzi i obyczaje?
Na pewno są biznesowe różnice.

Jakie?
Spotykam tu ludzi bardzo zmotywowanych do pracy, polski eksport bije rekordy, wskazując na dobrą gospodarkę i zagraniczne firmy inwestują w polskie podmioty gospodarcze. Aspiracje młodych ludzi polegają na tym, że chcą osiągnąć sukces zawodowy. To mnie zadziwia. Ale trochę też smuci, że ludzi definiuje się przez pieniądze i przez to, jakie kto ma stanowisko. W tym pędzie za sukcesem nade wszystko, brakuje mi ludzkiego pierwiastka. Dla mnie liczy się szczęście „success is about happiness”, a nie stanowisko lub pieniądze, które miałyby świadczyć o sukcesie. Ale miłe jest to, że w Polsce ludzie naprawdę chcą pracować, że są otwarci na współpracę. Przedsiębiorcy się do mnie również zgłaszają, chyba dlatego, że są ciekawi tego strategicznego, niemieckiego podejścia, jakie reprezentuję.

Kobiecie zajmującej się biznesem jest łatwo w Polsce?
W porównaniu z Niemcami, w Polsce dużo jest kobiet w biznesie, na wysokich stanowiskach. Tu nie brakuje silnych kobiet. W Niemczech po urodzeniu pierwszego dziecka niewiele kobiet wraca do pracy. Polska to kraj, w którym ludzie chcą się pokazać: musimy pracować, musimy mieć.

Jak wyglądają Pani spotkania z polskimi przedsiębiorcami?
Kiedy widzą moje CV i doświadczenie, to są otwarci, zainteresowani tym, co mam do powiedzenia. Być może ma to związek czy to z psychologiczną barierą językową, czy barierą kultury i praktyki, ale odbieram, że jestem akceptowana. Dużym sukcesem polskich firm jest elastyczność działania i poziom innowacyjności. Pojawiam się na spotkaniach jako Arnold. Dopiero po kilku spotkaniach ludzie uświadamiają sobie, że jestem też Rokita. Pytają: „Naprawdę pani jest TA Rokita?”. Bywa śmiesznie, bo moje niemieckie koleżanki znają mnie jako Katharina Arnold, a kiedy przyjeżdżają ze mną do Polski, to wszyscy mówią na mnie Kasia Rokita i one pytają, kto to jest (śmiech). Tak jakbym miała dwie osobowości. Teraz czuję, że mogę już stanąć na swoim i w Polsce też mogę być Katharina Arnold, a nie tylko Kasia Rokita.

Od trzech lat w Polsce rządzi PiS. Ta konserwatywna prawica w biznesie, Pani zdaniem, jest przeszkodą czy ułatwieniem?
Od polityki próbuję się trzymać z daleka (śmiech).

Niemożliwe!
Żeby iść do polityki, trzeba czuć misję. Jan Rokita czuł misję. Nelli również. Niestety, dziś dużo polityków nie czuje misji, ale są też bardzo dobre instytucje wspomagające biznes jak Grupa PFR. Ta „rewolucja francuska”, jaka się dziś toczy w Polsce, walka ancient i nouveau regime jest fascynująca. Może wszyscy się pozabijają i wtedy rozpocznie się ciekawy czas dla polityki. Ale cieszy mnie fakt, że ludzie biznesu robią swoje i odrębnie od polityki pchną kraj do przodu. Szkoda mi tego, że polskie firmy, które mają obrót podobny do niemieckich firm, na giełdzie są o wiele mniej warte. Powodem jest to, że się nie promują, nie przykładają wagi do tego, że polski branding powinien być silniejszy. W tym znaczeniu jestem za tym, żeby promować Polskę, wykorzystując najnowsze technologie i fakt, że jesteśmy w Unii Europejskiej. Jak powiedziałam - od polityki trzymam się z daleka i nie zawsze mam to samo zdanie, co moi rodzice. Ważne, aby o tym rozmawiać, dyskutować, bo to nas zbliża, a nie oddala.

Na Zachodzie głośno o tym, że w Polsce panuje reżim. Czuje to Pani? Protestuje przeciwko łamaniu konstytucji, chodzi na czarne marsze? Słowem - jest Pani tradycjonalistką czy feministką?
Nie można wszystkiego włożyć do jednego worka. W feminizmie jest dużo nurtów, różniących się stanowiskami. Nie chodzę na protesty, nie udzielam się, ale jestem za emancypacją kobiet i równouprawnieniem płci. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem feministką - nie jestem mężatką, niezależna, fokusuję się na pracę, bronię i walczę o prawa kobiet, ale wolałabym być postrzegana jako silna kobieta. Druga sprawa: trzeba pamiętać o tym, że efekty reform, jakie teraz przeprowadza się w polskich sądach, będą widziane za parę lat i nie sądzę, że będą negatywne. Patrząc na to, co robi dziś PiS, powiedziałabym, że jest bardziej podobne do tego, co robi SPD w Niemczech, niż prawica w niektórych kwestiach. Na pewno trzeba pilnować budżetu państwa. Osobiście nie jestem w stanie opowiedzieć się ani za PiS-em, ani za Platformą, ani za Nowoczesną. Żadna partia, jak na razie, mi nie odpowiada, ale w każdej widzę zarówno pozytywne, jak i negatywne aspekty.

Dlaczego więc zdecydowała się Pani wrócić do kraju, któremu przyczepia się łatkę faszyzmu?
Nie ma faszyzmu w Polsce. Kto tak mówi, niech poczyta trochę literatury na temat tego, czym jest faszyzm. Mieszkałam w Hiszpanii, mieszkałam w Niemczech, wiem, co znaczy faszyzm. Uczyłam się o tym w szkole i widzę, że w Polsce go nie ma. Jak można tak mówić o swoim kraju?! Czy to nie smutne? Pomyślałam, że chcę wrócić i zobaczyć, co naprawdę tu się dzieje, a także wspierać biznesowo i trochę odpocząć od Berlina. Poczułam misję gospodarczą, ekonomiczną. Zobaczyłam wielką otwartość, chęć współpracy, siłę w ludziach, którzy chcą pchać swój kraj do przodu. I to są ci, którzy zajmują się biznesem. Oczywiście, musi być baza - odpowiednie reformy, prawo i w tym pomaga państwo.

Jak się Pani dziś czuje w Polsce?
Widzę mnóstwo zmotywowanych ludzi, którzy oczywiście chcą zarobić, ale też pokazać, że Polska jest inna i że jest silna, nowoczesna i otwarta na emigrantów. Widzę wiele firm rozwojowych, zwłaszcza jeśli pojedzie się za Warszawę, firm, które już się dorobiły. Widzę, że spółki mają apetyty kapitałowe i chcę motywować, co teraz można z tym dorobkiem zrobić, że zamiast tylko siedzieć na pieniądzach, trzeba robić reinwestycje, inwestować w polskie start-upy, a nie tylko zagraniczne firmy. Słowem - chcę pokazywać, w jaki sposób Polska może stać się ekonomicznie mocniejsza. Tu naprawdę dużo się dzieje, jeśli chodzi o przedsiębiorczość i organizacje PAIH lub PFR Ventures, które w tym pomagają. Jednego nie potrafię zrozumieć - przy każdej rozmowie słyszę pytanie: „Jesteś za PiS-em czy za Platformą? Bronisz konstytucji, czy nie bronisz? Zdecyduj się!” To jest powszechne. Mieszkając 6 lat w Berlinie przyzwyczaiłam się do tego, że jeśli mam odmienne zdanie, to budzi ono w ludzi ciekawość, mówią: „Usiądźmy, porozmawiajmy o tym”. W Polsce, jeśli nie mamy tego samego zdania, to nie ma o czym rozmawiać.

To pierwsza różnica między Polakami a Niemcami, jaką Pani zauważyła?
W niemieckiej szkole każdy mógł powiedzieć swoje zdanie, a potem odbywała się dyskusja. W Polsce od razu jest punktowanie i trzeba wybierać między A i B. Brakuje dyskusji na głębszym poziomie. Trzeba się określić, czy trzymasz z tymi, czy z tamtymi. Kiedy mówię, że chodzę do kościoła, słyszę: „Aha, to ty jesteś z PiS-u”. Mogę chodzić do kościoła i nie być z PiS-u. Ale w Polsce liczy się życie klanowe. „Jesteś z Warszawki, czy nie należysz do Warszawki? Z Warszawy czy z Krakowa?” Brakuje wspólnotowego myślenia; jest pokazywanie palcem: „Jesteś ancien czy nouveau regime? Pójdziesz pod gilotynę czy nie?”.

Warszawa to europejskie miasto?
Jak najbardziej. Ale nie trzeba zapominać, że Polska to nie tylko Warszawa.
To ja też zapytam: czuje się Pani warszawskim słoikiem z Krakowa?
Wielu mnie o to pyta. Urodziłam się w Hamburgu, 10 lat spędziłam w Warszawie, kolejne 10 w Niemczech, matura francuska, studia w Hiszpanii i w Londynie, dużo podróżowałam. Jak odpowiedzieć na pytanie, z jakiego miasta czy kraju jestem? Mówię zwykle, że jestem Europejką, a kiedy dociekają, to odpowiadam, że jestem z Kreuzberga i Saskiej Kępy, bo czuję, że bardziej do tych dzielnic należę i że to one mnie najbardziej definiują.

Ale jeździ Pani do Krakowa?
Owszem. Odwiedzam rodziców. Bardzo jestem dumna z mamy. Udziela się charytatywnie, daje lekcje języków obcych seniorom, angażuje się w pomoc domom dziecka w całej Polsce. A tata - intelektualista jak zawsze, piekielnie inteligentny.

Chodzą słuchy, że Jan Rokita może wrócić do polityki.
Uuu. Nie wiem (śmiech). Polityka nie może być oparta na jednym człowieku. Trzeba mieć otoczenie, swoich ludzi. Nie wiem, czy dziś w Polsce jest wystarczająco dużo polityków, którzy myślą tak jak Jan Rokita. Może trzeba jeszcze trochę poczekać? Jak na razie, nie sądzę, żeby wrócił. Smutne, że taki człowiek jak Jan Rokita nie jest w polityce, bo ma w sobie mnóstwo inteligencji, choć nie jest łatwym człowiekiem. A w polityce trzeba grać z zespołem. Wiadomo, że walka wewnątrz partii jest większa niż pomiędzy partiami. Zatem albo ma się dobre zaplecze, albo nie.

A Pani mama? Też miała polityczne ambicje.
Miała ambicje, żeby ratować tatę i chyba dziś wszyscy już o tym wiedzą. Myślę, że działalność charytatywna daje jej dziś o wiele więcej siły niż polityka. W ten sposób może zrobić o wiele więcej, o wiele bardziej pomóc ludziom, niż kiedy była na wysokim szczeblu.

Wychowała się Pani w politycznym domu. Jakie są Pani dziecięce wspomnienia z tamtego czasu?
Pamiętam, że kiedy dzwonił premier, a rodzice wołali: „Nie odbieraj!”, to zaczynałam płakać (śmiech). A oni chcieli mieć spokój. Albo kiedy ktoś z polityków się zapowiadał, że przyjdzie, a w domu był bałagan, to zaczynałam sprzątać. Rodzice pytali: „Po co ty sprzątasz?”. Jak to po co? Żeby było ładnie, jak przyjdą goście (śmiech). Mam też w pamięci te momenty, że kiedy wracałam ze szkoły, to w domu nie było nic do jedzenia. Rodzice pracowali, mieli misję. Rozumiałam to.

Teraz, jak Pani przyjeżdża do Krakowa, rozmawiacie o polityce?
Nie tak, jak kiedyś, kiedy byliśmy bliżej tej polityki. Teraz więcej o polityce międzynarodowej niż polskiej. Ale mamy też inne tematy: sztuka, filozofia, muzyka, która w naszym domu gra za głośno. Jaś słucha głośnej muzyki; lubi, jak Bach wita go, gdy wraca do domu.

Jak się Pani żyło z tatą, Janem Rokitą? Chodziliście razem na Floriańską kupować kapelusze?
Kapelusze zawsze kupowaliśmy we Włoszech. Chyba wszyscy o tym już wiedzą (śmiech). Jaś mówi płynnie po włosku. Dziwię się, dlaczego nie jest ambasadorem w Watykanie. Ważne chwile, jakie zapamiętałam, działy się na przykład w piątek wieczór. Było jakieś ważne zebranie - znam to z opowieści mamy i taty - Jaś nagle wstaje i mówi, że ma teraz bardzo ważne, tajemnicze spotkanie, ważne obrady, nikt nie może do niego dzwonić. I wychodził z zebrania. Wracał do domu, mama nerwowo pytała: „Jakie spotkanie? Przecież mieliśmy rodzinne plany”. Tata odpowiadał: „A, tak tylko powiedziałem, żeby mi głowy nie zawracali i żebyśmy mieli czas dla siebie” (śmiech). To było bardzo miłe.

Jako dziecko czuła Pani, że tata jest kimś ważnym w polskiej polityce?
Na pewno. Dlatego akceptowałam, że często go nie było, że był zapracowany. Do dziś mam do niego ogromny szacunek. Widzę go jako bohatera, intelektualistę, mentora. Ale cenię też to, że potrafił sobie wziąć wolny czas, dla rodziny. Że chodziliśmy na spacery, na obiady. To tata był bardziej rodzinny od Nelli. Uroczysty rodzinny obiad zawsze przygotowywał Jan; Nelli była od codziennego zdrowego gotowania. On pięknie nakrywał stół, pamiętał, żeby była na nim porcelana. To był krakowski dom i Jan o to dbał. Nelli była tą, która pchała mnie w świat: „Odkrywaj, zdobywaj, bądź samodzielna. Jak upadniesz, to wstań. Nigdy nie bądź zależna od mężczyzn, ale pamiętaj też o tym, żeby nie mieć od mężczyzny więcej pieniędzy, bo będziesz miała problemy”.

Była Pani rozgoryczona, kiedy Jan Rokita nie został premierem?
Był naprawdę wielki smutek; tyle pracy włożył, wszystko miał przygotowane. Czasem mówię sobie, że gdybym więcej pomagała w kampanii, jak Kasia Tusk, to może byśmy wygrali. W kampanii liczy się to, kiedy rodzina pomaga, prawda? Ale ja wtedy podjęłam decyzję, że wyjeżdżam i nie pomagam. Jest we mnie trochę poczucia winy z tego powodu. Wydaje mi się jednak, że większe rozgoryczenie jest nie wtedy, kiedy się przegra, a kiedy kolega z partii wbije ci nóż w plecy. Nie ma więc we mnie złości, że go wtedy nie wybrali na premiera, ale z powodu partyjnych rozgrywek. Po niektórych ludziach pozostał we mnie niesmak.

Jakimi drogami chodzi dziś Pani po Warszawie? Gdzie kupuje ubrania, gdzie się stołuje?
Uwielbiam buty, mam ich ponad sto par i kupuję je raczej w świecie, uwielbiam Galeries Lafayette, Max Marra, Sandro, ale też pchle targi w Berlinie; szkoda, że ich nie ma w Polsce. W Warszawie raczej nie chodzę na shopping; jeśli już, to do sklepów polskich projektantów (Pola Rudnicka, Kaskas, Silky Mood, Magda Hasiak). Nie kupuję nic online. W Krakowie zawsze chodzimy na Kleparz, tego mi w Warszawie brakuje. Mieszkając na Saskiej Kępie, zakupy robię na Saskiej Kępie. Prowadzę dzielnicowe życie. Nie mam samochodu, mam rower, jeżdżę autobusem. Znajomi zwracają mi uwagę: „Kasia, to wstyd. Nie jedź autobusem”. To też jest różnica między Polską a Niemcami, gdzie jedną nogą ciągle jeszcze jestem, bo mam tam projekty, pomagam start-upom w zdobywaniu dofinansowania. W Niemczech ludzie, którzy mają pieniądze, nie pokazują, że je mają. Jeżdżą autobusem i nie mają z tym żadnego problemu. W Polsce ludzie myślą, że muszą pokazać, że mają pieniądze, a podczas dyskusji muszą pokazać, że to oni mają rację. W Niemczech ludzie już się dorobili, każdy coś ma, każde dziecko dostaje mieszkanie w spadku. W Polsce wciąż jeszcze trzeba się dorabiać, więc ludzie ekscytują się, kiedy im się uda. W Niemczech zanim ktoś się weźmie za biznes, robi przez trzy miesiące porządną analizę, ma przygotowany milion czy dwa euro, żeby wejść na rynek. W Polsce jest zapał: znam kogoś, ktoś mi powiedział „spróbuj”, nie wiem, co będzie, jak się nie uda, ale spróbuję. To jest bardzo odważne. Polacy są jak kamikadze, idą do przodu, bo uważają, że jak zostaną, to będzie oznaczać, że się cofną. Przyznam, że trochę mi tego w Berlinie brakowało, bo tam ludzie są już ustatkowani; jak mają 3 tysiące euro dochodu miesięcznie, to nic im już nie potrzeba do tego, żeby czuć się szczęśliwym. Wolą pracować cztery dni w tygodniu, nie tak jak w Polsce, gdzie ludzie biorą po kilka projektów, mają po kilka prac, a co zarobią, idzie na spłatę kredytów, bo tyle ich mają. W Niemczech ludzie nie żyją na kredyt. Zdumiewają mnie w Polsce ludzie, którzy jeżdżą bardzo drogimi samochodami, ale nie zarabiają tyle, żeby było ich na nie stać. Jak to możliwe? Słyszę: „Musisz tu pobyć, żeby to zrozumieć” (śmiech). Młodzi ludzie w Polsce ostro walczą, chcą pokazać rodzicom, na co ich stać. Rodzice mogą wtedy powiedzieć: „Moja córka wyszła za mąż, jej mąż ma dobrą pracę, jeżdżą dobrym samochodem i mieszkają na Żoliborzu”. To się liczy.

A przy okazji: ma Pani już tego narzeczonego, milionera-katolika, jak chciała Pani mama?
(Śmiech). Ona nadal go szuka. Ja miałam na głowie przeprowadzkę, muszę trochę okrzepnąć, usytuować się z pracą. Wróciłam tu kilka miesięcy temu i wciąż jestem w rozjazdach po całym świecie.

Pamiętam, jak kilka lat temu w jednym z wywiadów mówiła Pani, że tak naprawdę to spełnia marzenia rodziców. Wyzwoliła się Pani już z tego bagażu ich oczekiwań?
O, tak. Kiedy 6 lat temu zamieszkałam w Berlinie i wtedy nie był on jeszcze takim sexy miastem, jak teraz, słyszałam: „Boże, dlaczego do Berlina?”. Kiedy powiedziałam, że jestem konsultantką, że pomagam firmom w ekspansji zagranicznej, przyciągam bezpośrednie inwestycje zagraniczne, to rodzice się wstydzili za mnie. Po pierwsze dlatego, że nie wyszłam za mąż, a po drugie, że nie pracuję w banku; konsultant to nie było coś, czym można się popisać. Teraz jest już inaczej: widzą, że mam własną firmę, zarabiam, mogę podróżować, jestem wolna, mogę ich odwiedzić w weekend i zostać dzień dłużej, mogę pracować z domu. Teraz wolą, abym żyła spokojniej i zdrowo, bo praca nie jest najważniejsza i wiedzą, że miłość też przyjdzie, nie ma się co spieszyć, zwłaszcza gdy widzą, ile wśród moich znajomych jest rozwodów.

Jak Pani widzi swoją przyszłość?
Chcę przyciągać zagraniczne firmy do Polski i nie chodzi o to, aby sprzedawały tu swoje produkty, tylko otwierały swoje biura, produkcję. Pomagam firmom, które wchodzą na nasz rynek, zdobyć network, otoczenie, kontakty biznesowe, PR-owo. Z drugiej strony zajmuję się start-upami i funduszami inwestycyjnymi, pomagając zdobyć pieniądze z zagranicy, pomagam małym i średnim firmom w ekspansji.

W Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, w Niemczech - wszędzie tam wciąż ma Pani swoje rzeczy, czy już wszystkie są w jednym miejscu - w mieszkaniu na Saskiej Kępie?
Na razie w mieszkaniu na Saskiej Kępie żyję w kartonach. Coś z moich rzeczy zostało w jednym garażu w Hiszpanii, coś na strychu w Hamburgu, coś w Berlinie w piwnicy. Uważam, że trzeba żyć minimalistycznie i nie wszystko ze sobą zabierać. Chcę po tych wszystkich przeprowadzkach, jakie miałam w życiu, czuć wolność. Zostawiać rzeczy, by odrodzić się na nowo i w tym poczuć siłę. Nie lubię być uwięziona, czy to przez rzeczy, czy ludzi. Być może dlatego tak trudno jest mi kogoś znaleźć, bo wolność cenię sobie najbardziej.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

A
AG
Szanowna pani, ten trend z samochodami to nie tylko polski przypadek niestety, ale widze swiatelko w tunelu...A wie pani czemu sie tak dzieje? Poniewaz pani faszystowski kraj, rzesza, kusi tych prymitywnych ludzi takimi ratami i warunkami leasingowymi ze tluszcza sie godzi. Jezdzi niemieckim szrotem ktory do niej nie nalezy a na ktory w normalnych warunkach zakupu nigdy nie moglaby sobie pozwolic. Rzesza kusi ich bo w przeciwnym razie niemiec musialby zrec te samochody. Ta biedota umyslowa karmi sie pasza z lidla lub biedronki, smieciami czesto, mieszka nedznie, generalnie prowadzi nedzne zycie ale MA samochod. Podobnie jest w pani heimacie. Od lat ogladam pewien program o niemieckim spoleczenstwie, zawstydzajacy pani "potezna" ojczyzne i widze tam podobny schemat. Rodziny jezdzace drogimi autami mieszkaja w norach czesto, mebelki jak z zapalek, raz do roku zapite wakacje na Majorce i zakupy spozywcze w lidlach i innych szjazlandach. Ale DAS AUTO dumnie stoi przed tymi norkami...Na zdaniu ze przyjechala pani "rozwijac swoj biznes w Polsce" zakonczylam czytac pani wypociny. Oczywiscie ze w Polsce, niemcy weszly wlasnie w regres co bylo do przewidzenia, dodatkowo sytuacja spoleczna bardzo nieciekawa. Znam wielu cudzoziemcow ktorzy przyjechali do Polski bo w swoich krajach ze swoim "wyksztalceniem" nie mieliby po prostu co robic...Jest swiatelko w tunelu bo nawet biedota umyslowa w pewnym momencie zrozumiala, ze moze jednak warto raczej inwestowac w siebie i zamiast das auto wybrac rower lub komunikacje miejska i jakosc w codziennym zyciu. Zanim zaczela pani swoje emigracyjne zycie w Polsce, powinna pani nabrac odrobine pokory. Pani matka belgoczaca zawsze jakies bzdury naprawde nie jest najlepszym wzorem a i pan Rokita chyba niekoniecznie.
Wróć na i.pl Portal i.pl