Katarzyna Berenika Miszczuk: Pisanie jest moim sposobem na przeżywanie przygód [WYWIAD]

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
materiały prasowe
Bohaterowie czasem się autorowi wymykają. Nie wiem do końca, jak to się dzieje, ale oni w którymś momencie ożywają w mojej głowie. No i efekt jest taki, że czasem dialog toczy się inaczej, niż pierwotnie zakładałam - mówi Katarzyna Berenika Miszczuk, pisarka.

Jak pani to robi? Jest pani lekarką, a jednocześnie poczytną pisarką. Jak pogodzić dwie tak nieprzystające do siebie aktywności?
Bardzo ciężko. Sama się czasem zastanawiam, jak mi się to udaje. Pracuję w zawodzie. Jestem aktualnie rezydentką w trakcie specjalizacji z medycyny rodzinnej, czyli pracuję w przychodni, przyjmuję dzieci i dorosłych. Tym się zajmuję na cały etat. Ale pisanie także stało się drugą pracą etatową. Kiedyś to było bardziej hobby, pisałam w weekend, w wakacje. Od dwóch lat piszę minimum dwie książki rocznie, podkręciliśmy bardzo śrubę - ja i wydawca. Piszę codziennie, bo inaczej nie zdążyłabym oddać książki w terminie. W zależności od tego, czy jestem w przychodni rano, czy po południu, to automatycznie w pozostałych godzinach siedzę i piszę. Teraz chcę zwolnić, bo trochę się zmęczyłam, to były bardzo intensywne dwa lata z „Kwiatem paproci”.

Zaczęła pani pisać jako bardzo młoda osoba, właściwie nastolatka. Ma pani w sobie taki wewnętrzny przymus pisania?
To dla mnie świetny sposób na spędzanie wolnego czasu i ciężko mi sobie wyobrazić, że mogłabym robić coś innego. Nie jestem typem sportowca, w żadnym razie, raczej kanapowca (śmiech). Książki były obecne w moim życiu od dzieciństwa. To mama zaraziła mnie miłością do literatury. Odkąd pamiętam razem chodziłyśmy do biblioteki, nawet kiedy jeszcze nie umiałam zbyt dobrze czytać. Pisząc, dobrze się bawię. Kiedy byłam dzieckiem, przestawiałam lalki pod stołem. Dziś głupio bawić się lalkami. Nadal jednak to robię, tyle że na kartce papieru.

Większość osób w ramach zabawy raczej czyta niż pisze. A pani dużo czyta?
Staram się żyć jak Stephen King, który pracuje w ten sposób, że czyta cztery godziny dziennie, a cztery godziny pisze. Czytam przeważnie w autobusie, jadąc z pracy, do pracy, czasami w łóżku. Uważam, że każdy pisarz powinien dużo czytać, bo to poszerza słownictwo, poprawia warsztat, daje możliwość poznania trendów. To też rodzaj odpoczynku - przez chwilę nie jestem narratorem, tylko mogę wczuć się w postać jako czytelnik. Ale nie wyobrażam sobie życia bez pisania.

Kiedy byłam dzieckiem, przestawiałam lalki pod stołem. Dziś głupio bawić się lalkami. Nadal jednak to robię, tyle że na kartce papieru

Pisząc, ma pani emocjonalną potrzebę coś z siebie wyrzucić, czy to tylko taka potrzeba techniczna - by czymś zająć umysł?
Przede wszystkim pisanie jest moim sposobem na przeżywanie przygód. Jak już wspomniałam, jestem raczej domatorką, typem kanapowca. Nigdy nie biegałam o północy po lesie w poszukiwaniu kwiatu paproci - chociaż to korci (śmiech). Nie strzelałam też z pistoletu. A na kartce papieru mogę wszystko. Piszę w narracji pierwszoosobowej, więc wchodzę w swojego bohatera - przeważnie są to kobiety - i przy ich pomocy mogę dokonywać cudów, przenosić góry. Dla mnie pisanie jest sposobem na posiadanie nie jednego, ale kilku żyć.

Bohaterki powieści są pani alter ego, są odzwierciedleniem pani etapu życia?
I to w pisaniu bardzo mi się podoba. Swoją pierwszą powieść napisałam w wieku lat piętnastu - i tyle lat miała moja pierwsza bohaterka. Miała swoje rozterki typowe dla nastolatki: zakochała się w koledze z klasy. To był okres, kiedy ja też przeżywałam swą pierwszą miłość, więc miałam wiedzę z pierwszej ręki (śmiech). Te bohaterki ze mną dorastały, ponieważ potem była licealistka, studentka, w „Kwiecie paproci” jest to absolwentka medycyny, a ja pisałam tę książkę, gdy byłam na stażu podyplomowym. Bohaterka „Obsesji” i „Paranoi” to Joanna Skoczek, lekarka w trakcie rezydentury, co prawda z psychiatrii, a nie medycyny rodzinnej, ale na tym samym etapie życia, co ja.

Nie korci pani, aby wyjść poza te ramy? Na przykład stworzyć bohatera, który byłby starszym mężczyzną?
Najbardziej poszerzyłam to wychodzenie poza ramy, tworząc bohaterów drugoplanowych. Jestem bardzo dumna z postaci Baby Jagi w „Kwiecie paproci”. Nie była to prosta postać i na początku miała być bohaterką epizodyczną, która pojawi się tylko na chwilę, stała się jednak mentorką głównej bohaterki. Osobiście bardzo chciałabym spotkać taką kobietę, by móc się jej czasem poradzić. Z kolei w „Paranoi” postawiłam sobie za punkt honoru skupienie się na męskim bohaterze - Marku Zadrożnym. Chciałam pokazać, jak on widzi pewne sprawy, jak widzi swoją przyszłość. To były moje dwie próby, czytelnicy ocenią, czy udane.
A czy bohaterowie słuchają się pani? Czy potrafią się wymknąć i raptem zaczynają robić, co im się podoba?
Coś w tym jest, że bohaterowie się wymykają. Nie wiem do końca, jak to się dzieje, ale oni w którymś momencie ożywają w mojej głowie. Wymyślam im przeszłość, fakty, których nawet czasem nie opisuję w powieściach. Żeby stworzyć w miarę prawdziwego człowieka, muszę znać jego przeszłość. Nawet jeśli nie opisuję, co się działo, gdy bohater miał pięć lat, to ja z grubsza wiem, jak wtedy wyglądało jego życie. No i efekt jest taki, że czasem dialog toczy się inaczej, niż pierwotnie zakładałam.

To jest dla mnie wielka zagadka pisania. Pani ją rozwikłała?
Wydaje mi się, że kiedy piszemy, stajemy się na chwilę innymi ludźmi. Gdybyśmy tego nie robili, nasze książki byłyby bardzo do siebie podobne, a bohaterowie byliby nudni.

Ciężko się rozstać z nimi po skończeniu książki?
Nie wszystkich lubię (śmiech). Im byłam młodsza, tym było trudniej, bardzo się zżywałam z postaciami. Pamiętam, że po skończeniu „Wilka” i „Wilczycy”, czyli moich debiutanckich powieści, po prostu się popłakałam. Było mi przykro, że już to napisałam i nie ma powrotu do tej historii. A dla mnie ci bohaterowie stali się żywi, zaprzyjaźniłam się z nimi. Podobnie było z „Ja, diablicą”. Nieco inaczej jest z „Kwiatem paproci”, bo ta historia jest na tyle świeża, że jeszcze nie zdążyłam zatęsknić za jej bohaterami. Ale tak, są to osoby dla mnie bardzo realne.

Czy kiedy idzie pani do pracy, do przychodni, oni zostają w domu? Zamyka pani drzwi i koniec?
Nie zabrzmi to zdrowo, ale oni cały czas mi towarzyszą (śmiech). Zawsze gdzieś z tyłu głowy - przynajmniej u mnie - toczy się proces pisarski. Zdarza mi się wpaść na pomysł w sklepie czy w przymierzalni. Wkładam jakąś sukienkę i myślę: „o, Joanna tak by się ubrała”. Albo: „nie, Joanna nigdy by tego nie włożyła”. Oni cały czas są ze mną.

Takie poczucie rozdwojenia nie przeszkadza w codziennym życiu?
To brzmi trochę jak rozdwojenie jaźni, prawda? (śmiech). Mnie to nie przeszkadza. A czasami jakiś przypadek może pięknie zmienić całą fabułę. Wydaje mi się, że pisarze szukają inspiracji wokół siebie. Większość pisarzy podkrada cechy od rzeczywistych osób, znajomych, rodziny, a nawet przypadkowych ludzi spotkanych na ulicy i obdarza nimi swoich bohaterów. W ten sposób stają się bardziej realni.

No właśnie, mówi się, że pisarz musi być obserwatorem świata. Pani mówi o sobie: domatorka. Domyślam się, że nie uczestniczy pani w intensywnym życiu towarzyskim?
Przyjaciele mają mi to czasem za złe (śmiech). Rekompensuje mi to praca w przychodni, daje wiele natchnienia. Stykam się tam codziennie z kilkudziesięcioma osobami i przez tych kilka godzin albo mówię, albo słucham. Lubię pracę lekarza rodzinnego, mam wielu starszych pacjentów, którzy przychodzą czasem tylko porozmawiać. Opowiadają o swojej przeszłości, a są to często niesamowite historie.

A pewnie nie zawsze ktoś chce ich wysłuchać.
Dlatego też przychodzą do przychodni. Tak to, niestety, smutno wygląda, ale samotni starsi ludzie bardzo potrzebują uwagi innych.

Czy coś z tego, co pani usłyszała, można odnaleźć w pani książkach?
Kilka takich historii się zdarzyło. Na przykład Baba Jaga z „Kwiatu paproci” swoje nalewki robi według przepisów moich pacjentek.

A wierzy pani w medycynę naturalną? Czy raczej uważa pani, że to zabobon?
Nie wierzę we wszystkie domowe sposoby leczenia - np. w wypijanie samego żółtka i wrzucanie reszty do ognia.
I w zakopywanie kamienia na rozdrożu, jak zalecała Baba Jaga?
Oczywiście. Ale syrop z sosny czy napotne nalewki z malin, sok z czarnego bzu naprawdę działają. Wiele współczesnych leków jest tworzonych na bazie naturalnych substancji, tylko są robione w laboratoriach, gdzie kontrolowana jest ścisła dawka. Nie można się więc całkowicie odwracać od medycyny ludowej. Współczesny warszawiak zapomina o tym, co może sam w domu zrobić ze swoim katarem, tylko przychodzi do przychodni, oczekując magicznej tabletki, która sprawi, że po dniu infekcji stanie na nogi. A jednak te babcine sposoby, czyli ciepła herbata z miodem, sok malinowy, imbir też by mu pomogły, nie musiałby nawet iść do lekarza. Żałuję, że te domowe sposoby są trochę zapomniane. A czosnek naprawdę działa. (śmiech).

To dzięki historiom z przychodni napisała pani „Szeptuchę”?
Pomysł narodził się podczas pobytu u moich teściów, którzy mieszkają w otulinie Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Jako kompletny mieszczuch, w lesie bywam tylko podczas pobytu u nich.

Czyli Gosława była tutaj bardzo blisko pani, ze swoim lękiem przed lasem, kleszczami i zwierzętami?
Aż tak bardzo się nie bałam, po lesie chodziłam w krótkich spodenkach i w sandałkach, dopiero po kilku wkręconych kleszczach uznałam, że to nie jest zbyt mądre. Mojej Gosławie dałam więc znacznie więcej hipochondrii, niż sama posiadam. Świetnie się bawiłam, tworząc taką postać. A do napisania powieści natchnęła mnie tamta okolica, tamten las, tamta przyroda. Plus zrobiłam małe badania, że o mitologii słowiańskiej mało kto pisze, a jest niesamowicie barwna.

No właśnie, bo dziś słowiańszczyzna jest bardziej modna niż jeszcze kilka lat temu, gdy ukazał się pierwszy tom „Kwiatu paproci”.
Można powiedzieć, że wpasowałam się w trend, bo ten boom jest od dwóch -trzech lat. Wcześniej oczywiście była gra „Wiedźmin”, byli Donatan i Cleo. Teraz Wiedźmin podbił cały świat, będzie nawet serial na Netfliksie, a słowiańszczyzna wbiła się do świadomości ludzi, zaczęli zauważać, że mamy jakąś przeszłość. W szkole uczymy się mitologii greckiej, rzymskiej, każdy słyszał o mitologii nordyckiej, choćby dzięki Avengersom i Thorowi. Chyba nawet o Celtach zwykły Polak wie więcej niż o Słowianach. Sama pamiętam z lekcji historii: był Mieszko, była Dobrawa, a wcześniej byli poganie, koniec, kropka. A to jest tak ciekawa przeszłość. Jestem zaskoczona, jak wiele z tych wierzeń przetrwało do dzisiaj: czy w powiedzeniach „niech to licho weźmie” albo „blady jak upiór”, czy w ludowych przesądach, by wysypywać mąkę na wiatr, a wtedy płanetnik sprawi, że nie będzie burzy. Tradycja malowania jajek na Wielkanoc też wywodzi się z wierzeń słowiańskich.

Do tego mamy wianki w Noc Kupały, topienie Marzanny, palenie zniczy w dniu Wszystkich Świętych. Można długo wymieniać.
Tylko że dziś palimy znicze, by kogoś upamiętnić, a kiedyś palono je, by duch wrócił do grobu i nie został z nami na zawsze. Swoimi książkami chciałam pokazać te ciekawostki, które mnie zachwyciły, chciałam pokazać, że ten słowiański duch wciąż jest w naszej kulturze obecny.

Ciężko było zrobić dokumentację do „Kwiatu paproci”? Długo musiała pani buszować po bibliotekach, żeby poznać słowiańszczyznę?
Na początku było ciężko. Materiały do „Szeptuchy” zaczęłam zbierać pięć lat temu, ale dopiero po trzech doszłam do wniosku, że wiem już tyle na ten temat, że mogę napisać książkę bez obawy o popełnienie błędu. Ciężko było znaleźć jakieś opracowanie. Oczywiście czytałam m.in. „Mitologię Słowian” pod redakcją prof. Aleksandra Gieysztora. Mój egzemplarz jest pozakreślany i wymęczony. Konsultowałam się z Rodzimowiercami, bo podczas pracy nad książką dowiedziałam się, że oni w ogóle istnieją. Nadal obchodzą te oryginalne święta, mają uwspółcześnione modlitwy, zwiedziłam z nimi kilka miejsc, żeby zobaczyć, jak odprawiają rytuały. Podczas pierwszej wizyty trochę bałam się tego, że idę z nimi do lasu sama, miałam lęki, czy wrócę (śmiech). Pracy było sporo.

Wspomniała pani, że obecnie pisze dwie książki rocznie. To jest pani osobisty wybór czy może presja wydawcy?
I to, i to. Jak przystało na kogoś, kto ma w sobie trochę lenia, najchętniej bym posiedziała w domu i nic nie robiła. Z drugiej strony są też wielkie oczekiwania czytelników i zależy mi, by je spełnić. Ciężko to jednak nazwać presją, to raczej moja wewnętrzna potrzeba. Wydawca - jak to wydawca - chciałby, żeby pisarz pisał jak najwięcej, bo z tego żyje. Myślę, że to taka nasza wspólna presja.
Czy ta presja terminu ma znaczenie, czy pisze pani regularnie i ma zaplanowane, jak się potoczy proces twórczy.
Zawsze na początku pisania, kiedy mam ustalony termin oddania powieści, nie spieszę się. Piszę stronę, dwie albo nawet całkiem sobie odpuszczam. Im bliżej tego terminu, tym sytuacja staje się bardziej nerwowa, piszę codziennie i nie wstaję, dopóki nie powstanie taka liczba stron, jaką sobie założyłam. Jestem maniaczką tabelek, więc mam tabelki z liczbą stron, jakie muszę napisać każdego dnia. To jest z mojej strony nawet lekko paranoiczne. Niestety, opóźnienia się zdarzają, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Nie da się przewidzieć choroby czy wyjazdu. W marcu, kiedy zaczęłam pisać „Paranoję”, wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu. W maju się zorientowałam, że tak naprawdę dopiero zaczęłam, więc było trochę stresu. Mimo to w wakacje stwierdziłam, że muszę odpocząć, przez tydzień nie robiłam kompletnie nic, świętowałam z mężem piątą rocznicę ślubu, a mimo to zdążyłam. Wiem, że wydawca mi głowy nie urwie, jeśli się spóźnię tydzień czy dwa.

Jakie to uczucie, gdy oddaje pani książkę?
Pierwsze, to ulga, że już skończyłam, że mogę odpocząć. A drugie, to strach. Bo zawsze się boję, czy książka spodoba się wydawcy i przede wszystkim czy spodoba się czytelnikom. Co prawda przed oddaniem tekstu mam domową weryfikację, ponieważ każdą moją powieść czytają mama, mąż i szwagierka. Oni oceniają i wychwytują błędy. Czasem mi się zdarza, że czegoś nie napiszę, bo przecież ja to wiem. Oni wyłapują takie nieścisłości czy braki, a ja przed oddaniem tekstu mam jeszcze szansę, by je poprawić.

A ten moment, kiedy trafiają do pani wydrukowane książki?
To jest cudowna chwila. Bardzo lubię papierowe wydania powieści, lubię ich dotknąć, powąchać, poczuć zapach kleju, farby, usłyszeć szelest kartek.

Żaden pisarz nie jest względem swojego tekstu obiektywny. Zwyczajnie się nie da, bo powieść jest naszym dzieckiem

Pamięta pani moment, gdy pierwszy raz wzięła pani swoją książkę do ręki?
Oczywiście. Okładka „Wilka” mi się nie podobała, ale to było niesamowite uczucie, bo marzenie stało się rzeczywistością. Coś, co dotąd istniało tylko w mojej głowie, stało się realne.

Wydała pani pierwszą książkę, będąc nastolatką. Gdyby się wtedy nie udało, pisałaby pani dalej?
Miałam dwa takie przełomowe momenty w swojej karierze. Gdyby wydawnictwo Muza nie zainteresowało się „Wilkiem”, nie wiem, czy dziś bym pisała. Byłam już wtedy nastawiona na studia medyczne, postanowiłam, że będę lekarzem, bo to też było moje marzenie. A drugi taki moment miałam na studiach, kiedy napisałam powieść „Ja, Diablica”. Musiałam ponownie zadebiutować, bo minęło sporo czasu od wydania pierwszych książek. One nie zrobiły wówczas wielkiej furory, dopiero wznowienia dobrze się sprzedały. I znów chodziłam po wydawnictwach, wysyłałam tę swoją „Diablicę” i spotykałam się z odmową. Aż w końcu odezwało się wydawnictwo W.A.B. Gdyby się nie udało, to pewnie bym odpuściła.

Naprawdę? Trochę nie wierzę, że potrafiłaby pani wyrzec się tej części siebie.
Może dalej bym pisała, ale już tylko do szuflady, ponieważ to jest jednak ogromny stres. Kiedy piszę, książka jest moim dzieckiem. I wydaje mi się, że ono jest cudowne, pulchne i rumiane. A w recenzji się okazuje, że jednak brakuje mu jednej nóżki, a tekst jest kulawy. To może bardzo podciąć skrzydła. Tych kilka odmów, jakie dostałam przy „Diablicy”, bardzo wpłynęło na moją samoocenę i obniżyły pewność siebie. Jestem jednak dość upartą osobą, więc może za parę lat znowu bym spróbowała. Ale na pewno nie tak od razu.

A co pani radzi tym, którzy coś piszą, ale trochę się boją pójść z tym do wydawnictwa, boją się wyjąć swoją twórczość z szuflady?
Mnie się wydaje, że najpierw trzeba tekst pokazać komuś bliskiemu, zaufanemu: mamie, bratu, siostrze, mężowi, przyjaciółce. Oni nie będą chcieli zrobić nam krzywdy, tylko raczej pokażą właściwą drogę. I po tych życzliwych uwagach trzeba swój tekst dopracować. Z moim debiutanckim „Wilkiem” było tak, że pokazałam go mamie, odłożyłam do szuflady, pokazałam najlepszej przyjaciółce, odłożyłam do szuflady, a potem w liceum za ich namową odważyłam się pokazać powieść mojej polonistce. I to ona wręcz kazała mi wysłać tekst do wydawnictwa. Gdyby nie ona, pewnie nigdy bym się na to nie odważyła.
Czyli ta bliska osoba jest takim trochę domowym redaktorem?
Żaden pisarz nie jest względem swojego tekstu obiektywny. Zwyczajnie się nie da, bo powieść jest naszym dzieckiem, tworzymy z miłością. Odwołam się znów do Stephena Kinga, który pisze tekst, a potem go odkłada na kilka miesięcy i dopiero po tym czasie do niego wraca. Wydaje mi się, że jest to dobra metoda. Do „Wilka” wróciłam po czasie i znalazłam wiele fragmentów, które napisałam na nowo.

Czy korzystała pani ze szkół pisania albo poradników? Można się nauczyć pisania książek?
Książkę Stephena Kinga „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” przeczytałam w... zeszłym roku.

Już jako autorka bestsellerów. Po co?
Z czystej ciekawości (śmiech). Bardzo go lubię jako pisarza. Nie korzystałam ze szkół pisania. Kiedy debiutowałam, nie było na nie takiej mody. Uważam, że przede wszystkim trzeba dużo czytać, bo to daje warsztat. I trzeba pisać - nawet do szuflady, by ćwiczyć, jak się buduje fabułę czy dialogi. Uczę się pisania przy każdej książce. „Wilk” po redakcji wyglądał jak słabe dyktando, był cały pokreślony. Tutaj ukłony należą się mojej pierwszej redaktorce, której się chciało ze mną usiąść i pokazać, co robię źle. Nawet teraz z uwagą przeglądam redakcję i wszystkie poprawki, bo w ten sposób się uczę.

A zdarzyło się pani kiedyś postawić weto redaktorowi i powiedzieć: nie, z tego nie zrezygnuję?
Tylko raz. Teraz sama się pukam w głowę, bo to nie był ważny akapit, raczej zdecydował mój ośli upór. Można to robić, oczywiście, ale ja zazwyczaj redaktorów słucham. To przecież profesjonaliści, którzy chcą, żeby moje powieści były jak najlepsze. Nie wycinają zbędnych fragmentów „po złości”.

Każda z serii pani książek to inny gatunek literacki. Kiedyś nastąpi koniec poszukiwań?
Dawno temu sobie założyłam, że chcę napisać książkę z każdego gatunku, żeby się przekonać, w którym czuję się najlepiej i który najprzyjemniej się pisze.

I jakie ma pani wnioski?
Jeszcze nie przepracowałam wszystkich gatunków (śmiech). Mam na koncie young adult, kryminał, powieść grozy, science fiction, powieść obyczajową z elementami fantasy oraz thriller. Każdą z tych powieści pisało się zupełnie inaczej. Wiem, że nie napiszę dramatu, wyciskacza łez, bo to nie jest coś, w czym dobrze się czuję. W moich książkach musi być trochę humoru. Chciałabym kiedyś napisać książeczkę dla dzieci. Ciągle się do tego zbieram. Wydaje mi się to sto razy trudniejsze niż napisanie książki dla dorosłych, bo trzeba być bardzo mądrym człowiekiem, by napisać dobrą książkę dla dzieci. One wyczują każdy fałsz. Bardzo lubię fantasy, bo w tym gatunku ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl