Karolina Gruszka: Cięższe emocje gubię po drodze do domu

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Karolinę Gruszkę możemy teraz oglądać w kinach w filmie "Miasto"
Karolinę Gruszkę możemy teraz oglądać w kinach w filmie "Miasto" Marcin Szpak
W filmie „Miasto”, który właśnie trafił do kin, Karolina Gruszka przypomina o swych wokalnych talentach. A nam opowiada o swej wyjątkowej relacji z Rosją, która zawiązała się, kiedy wyszła za mąż za tamtejszego reżysera – Iwana Wyrypajewa.

„Miasto” to typowy przykład kina artystycznego. Lubi pani brać udział w tego rodzaju niekomercyjnych przedsięwzięciach?
- Lubię brać udział w różnych przedsięwzięciach. Jestem fanką zarówno kina komercyjnego w dobrym tego słowa znaczeniu, jak i kina autorskiego, pod warunkiem, że czuję w nim jako aktorka, która ma wziąć udział w takim projekcie, prawdziwy głos i potrzebę serca, a nie oglądanie się na jakieś mody festiwalowe, co niestety jest dosyć częste.

Jak było w przypadku „Miasta”?
Po przeczytaniu scenariusza i po rozmowie z Marcinem Sauterem poczułam, że jest to kompletnie osobny świat, bardzo autentyczny. I tym mnie to ujęło. Potem obejrzałam filmy dokumentalne Marcina i spodobał mi się ich medytacyjny charakter. Pomyślałam wtedy, że chciałabym przez chwilę być częścią tego świata.

„Miasto” nosi ślady fascynacji jego twórcy filmami Davida Lyncha. Pani jako jedyna polska aktorka miała okazję zagrać u tego amerykańskiego reżysera. Odnalazła pani w „Mieście” echa „Inland Empire”?
Kiedy czytałam scenariusz, to w ogóle nie miałam takich skojarzeń. Moja wyobraźnia szła w zupełnie inną stronę. Gdy jednak byłam już na planie, to zaczęłam odczuwać pewne podobieństwo na poziomie energetycznym i tego, co unosiło się w powietrzu. To byś jakiś rodzaj oniryczności i specyficznego skupienia w pracy, wprowadzającego delikatnie w transowy stan. Potem, kiedy zobaczyłam pierwsze fragmenty „Miasta”, też przyszła mi taka myśl do głowy. Choć wydaje mi się, że to są raczej luźne skojarzenia.

„Miasto” to pierwszy film fabularny Marcina Sautera. Jak tak doświadczonej aktorce jak pani pracowało się z reżyserem-debiutantem?
Z jednej strony to rzeczywiście reżyser-debiutant, szczególnie jeśli chodzi o współpracę z profesjonalnymi aktorami. Ale z drugiej strony to bardzo doświadczony dokumentalista, który ma na swoim koncie wiele produkcji i jeździ z nimi po całym świecie. Dlatego myślę, że pewniej czuł się na planie „Miasta” od strony filmowej niż od strony rozmowy z aktorami. Zresztą przyznał to otwarcie na wstępie naszej współpracy. Potem okazało się jednak, że on tak naprawdę dobrze wie, czego chce i ma tak swój specyficzny sposób pracy, że my jako aktorzy oddaliśmy się mu z radością. Dla niego jako dla dokumentalisty bardzo ważne było stworzenie takiej atmosfery, aby w jej przestrzeni coś mogło wydarzać się spontanicznie. Pracowało się więc z Marcinem trochę inaczej niż z doświadczonymi reżyserami, ale bardzo interesująco. Co ciekawe: sprytnie zorganizował on dużą część zdjęć w nocy, więc kręciliśmy w mrocznych i tajemniczych przestrzeniach. Już to na nas działało i było silnym bodźcem.

Pani bohaterka w „Mieście” to postać, która ma kilka wcieleń. Trudno było stworzyć taką wielowymiarową postać?
To było ciekawe wyzwanie, że mogłam się tak zmieniać w tym filmie. Podobało mi się to, że dzięki temu, iż ten film operuje onirycznością z pogranicza jawy i snu, to te postacie nie mają mocno nakreślonych portretów psychologicznych. One ożywają, kiedy na nie patrzymy, a kiedy odwracamy wzrok – to ich jakby nie ma. Nie mają swoich życiorysów, są trochę jakby zjawami. Takie myślenie o postaci było bardzo odświeżającym doświadczeniem.

Dzięki występowi w „Mieście” mogła pani zaśpiewać na dużym ekranie. A przecież zaczynała pani mając dziewięć lat w „Dyskotece pana Jacka”. Przyjemnie było po tylu latach znów stanąć przed mikrofonem?
To było dla mnie kompletne zaskoczenie. Ja od czasu tej „Dyskoteki pana Jacka” nie śpiewałam. Uznałam, że to nie jest coś, co powinnam robić. Podczas studiów miałam u siebie na roku dziewczyny po szkołach muzycznych ze świetnie wykształconymi wokalami, stwierdziłam więc, że to nie do końca jest dla mnie. I zajęłam się czymś innym. Kiedy Marcin zaproponował mi tę rolę, starałam się wytłumaczyć mu, że nie jestem aktorką śpiewającą. Nie nagrywam piosenek, nie jeżdżę z recitalami, nie biorą udziału w przeglądach piosenki aktorskiej. I powinien poszukać kogoś bardziej doświadczonego. A on się uparł przy swoim. Wysłał mi pewnego dnia piosenkę The Velvet Underground, a ja zaproponowałam, że ją nagram, żeby usłyszał jak śpiewam. Podesłałam mu to nagranie, a on powiedział: „Tak, idziemy w to”. Dzięki temu miałam okazję pracować ze wspaniałymi muzykami: Mikołajem Trzaską, Raphaelem Rogińskim czy potem z Jerzym Rogińskim, który odpowiada za całą oprawę muzyczną filmu. Oni podeszli do mnie z taką akceptacją i zrozumieniem, że naprawdę mogłam wrócić do swoich niespełnionych marzeń o byciu wokalistką. Przyjemność była więc ogromna.

Nie tak dawno widzieliśmy panią w dwóch telewizyjnych serialach – „Królestwo kobiet” i „Kod genetyczny”. Serial wymaga innego aktorstwa niż kino i teatr?
Na pewno teatr to są inne środki wyrazu. Bo przecież w teatrze aktor musi dotrzeć ze swoim przekazem do ostatniego rzędu. (śmiech) Dlatego mówi się głośniej i to już jest ogromna zmiana, bo nie pozwala na niuanse, na które możemy sobie pozwolić grając przed kamerą na bliskim planie. Jeśli chodzi o film i serial, to serial jest zazwyczaj rozpisany na kilka odcinków i dzięki temu można dać sobie czas i budować postać trochę inaczej niż w filmie, gdzie ma się tych scen dużo mniej. W filmie trzeba umieć wybrać, co jest dla danej postaci najważniejsze do pokazania.

„Kod genetyczny” był typowo dramatycznym serialem, zaś „Królestwo kobiet” skręcało w stronę wręcz komedii absurdu. W której konwencji lepiej się pani odnajdywała?
Ja lubię bardzo różne rzeczy. Im bardziej moja kolejna rola różni się od poprzedniej, tym mam większą radość. Bo to jest zawsze odświeżające i pozwala znajdywać odmienne środki wyrazu czy nawet zaskoczyć samą siebie. Akurat w „Królestwie kobiet” miałam taką rolę, która nie do końca pozwalała mi pokazać to absurdalne poczucie humoru. Bo była to osoba stojąca trochę z boku. Dlatego nadal tęsknię za takim szaleństwem i możliwością poeksperymentowania z formą. Dostaję takie możliwości w teatrze, ale chętnie bym coś takiego zagrała również w filmie czy w serialu.

Na swoją premierę czeka historyczny serial „Dom pod Dwoma Orłami” z pani udziałem. To było jeszcze inne wyzwanie?
Tak. Grałam w nim postać od dziewiętnastego do prawie sześćdziesiątego roku życia. Doświadczała ona wielu dramatycznych przeżyć, związanych z wojną i zesłaniem do Kazachstanu. Poddana była więc dużej metamorfozie. I to było dla mnie ogromnie interesujące i pociągające, że jednego dnia cofałam się do czasów młodzieńczych, a drugiego – grałam z doklejonymi zmarszczkami, z łysiną i plamami po tyfusie. To zupełnie inny rodzaj energii i doświadczenia, które trzeba w sobie mieć. Ponieważ przez pandemię zdjęcia do „Domu pod Dwoma Orłami” trochę się rozwlekły w czasie, od razu po ich zakończeniu weszłam na plan familijnego filmu dla dzieci. Kiedy kostiumografka mnie ubrała w kolorową sukienkę, a charakteryzatorka zrobiła pełny make-up i doczepiła sztuczne rzęsy, miałam ogromny dysonans poznawczy. Ale to jest właśnie super w tym zawodzie i pozwala się nie nudzić.

Wszystkie te seriale, o których mówimy, miały świetną obsadę. Takie nagromadzenie gwiazd na jednym planie sprawia, że aktorzy trochę ze sobą rywalizują?
Nie. Broń Boże! Ten zawód nie na tym polega. Aktorstwo to gra zespołowa. Ja zawsze wychodzę z założenia, że im mam lepszego partnera, tym i ja jestem lepsza. Dlatego uwielbiam grać z dobrymi aktorami. Kiedy dostaję scenariusz, to zawsze gdy go przeczytam i porozmawiam z reżyserem, pytam o pozostałą obsadę. I tu nie o to chodzi, że to mają być gwiazdy. Tylko o to, żeby to były osoby, z którymi ciekawie się gra. Takie, które mają charyzmę i grają w kontakcie z partnerem. Można wtedy wzajemnie się inspirować, wymieniać energią, ale też trochę podglądać i czegoś od siebie się nauczyć. My aktorzy zawsze to robimy. Choćby oglądamy amerykańskie filmy. Na tym polega nasz zawód. Budowanie postaci to przecież także wynik obserwacji innych ludzi. Dlatego wydaje mi się, że nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie – to bardzo pomocny instrument.

To pewnie przydaje się również, kiedy pracuje pani na zagranicznych planach. Niedawno widzieliśmy panią w kinach w islandzkim „Złotokapie”, a w telewizji – w rosyjskim „Moscow Noir”. W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Granie w obcym języku uruchamia inny rodzaj energii”. Co to znaczy?
Każdy język ma inną energię. Ja mówię bardzo dużo po rosyjsku, a ostatnio również po angielsku. I kiedy przechodzę na ten rosyjski, zmienia mi się trochę osobowość. Podobnie jest z angielskim. Zdarzyło mi się grać po kazachsku, uzbecku czy po islandzku. Wtedy pojawiają się trochę inne gesty, inny rodzaj bycia z drugim człowiekiem. To są oczywiście niuanse, ale my aktorzy jesteśmy na nie wyczuleni i potrafimy z nich korzystać.

Rosja to ważny epizod w pani życiu. Jeszcze do niedawna mieszkała pani z mężem i córką w Moskwie. Tęskni pani trochę za Rosją?
Rosja to nie epizod, a bardzo duża i stała część mojego życia. Ja mam tam przyjaciół. W moim domu mówi się po rosyjsku, bo mam męża Rosjanina, a córka przełącza się swobodnie z jednego języka na drugi. Teraz jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, bo to, co się dzieje w Rosji, ciężko jest zaakceptować. Właściwie codziennie dochodzą do nas jakieś złe informacje. Kiedy mieszkaliśmy w Moskwie, to były czasy Miedwiediejewa, jeszcze przed konfliktem z Ukrainą i wydawało się, że nastąpi jakaś odwilż. W kulturze planowano cały rok polsko-rosyjski i wszystko było już szczegółowo rozpisane. To dawało nadzieję, że odżyje dialog polsko-rosyjski. Nagle jednym cięciem wszystko to zostało przerwane. Zaistniała ta straszna sytuacja z Nawalnym, coraz więcej ludzi jest zamykanych w więzieniach, rośnie bezprawie. To jest frustrujące.

Jak państwo reagujecie na tę sytuację?
Mój mąż podjął decyzję publicznego wsparcia dla Nawalnego. To sprawiło, że tak naprawdę nie może teraz wrócić do Rosji. Oczywiście ta decyzja jest o tyle łatwiejsza, że mieszka tutaj i nie jest na miejscu w Rosji. Tymczasem ci ludzie kultury, którzy tam mieszkają, muszą iść na takie kompromisy, że trudno jest z nimi żyć. Jak to dalej będzie się rozwijało? Nie mam optymistycznych prognoz.

Bardzo przeżywacie państwo to, że nie możecie pojechać do Moskwy?
Oczywiście. Mamy w Rosji rodzinę i przyjaciół. Mój mąż ma tam też nadal swoją publiczność i chce z nią utrzymywać kontakt. Stara się więc współpracować z Rosjanami – z tym, że nie w strukturach państwowych i nie czerpiąc z tamtejszych pieniędzy, tylko prywatnie. Jest to możliwe dzięki temu, że wiele wydarzeń kulturalnych odbywa się w przestrzeni wirtualnej.

Podobnie dzieje się na Białorusi.
Tam też mamy wielu znajomych. Coraz więcej Białorusinów przyjeżdża do Polski i opowiada co się tam dzieje. A wszystko to tuż przy naszej granicy. Najgorsza jest bezsilność – że nic nie możemy zrobić. I tak naprawdę niewiele próbujemy robić. Trochę o tym podyskutujemy – i tyle. Nie ma niestety solidarności w Europie, która pozwoliłaby jakoś pomóc tym ludziom, którzy są tam okrutnie represjonowani.

Jak ta silna relacja z Rosją wzbogaciła panią jako aktorkę?
Przyjazd do Rosji i spotkanie z tamtejszymi reżyserami czy aktorami to był przewrót w moim myśleniu o teatrze. To, że miałam możliwość grania tam w teatrze, sprawiło, że zaczęłam rozumieć różnego rodzaju metody teatralne, które właśnie stamtąd się wywodzą. Choćby Stanisławskiego czy Czechowa. To bardzo ciekawe i przemyślane systemy teatralne. My się o nich w Polsce uczymy, ale tylko w teorii i bardzo ogólnie. Zdarza się nam więc na to powoływać, ale to puste słowa. Bo nie mamy specjalistów, którzy potrafiliby to studentom przekazać. A bez bezpośredniego przekazu, to po prostu nie działa. To jest jak z praktykami duchowymi, musi być przekaz mistrza do ucznia. Dlatego ogromnie jestem za to wdzięczna Rosji. Poza tymi czysto technicznymi rzeczami, nauczyłam się tam podejścia do teatru nie jako instytucji kulturalnej, tylko miejsca dialogu i żywego spotykania się ludzi, w którym drugorzędne jest to, kto jest aktorem, a kto widzem. To jest bycie razem w jakiejś sprawie. To doświadczenie było dla mnie bezcenne, bo pokazało mi niezwykłe możliwości teatru. Dzięki temu mam głębokie przekonanie, że wszystko może zginąć, ale teatr nie zginie, bo jest atawistyczną potrzebą człowieka. Jak powiedział nasz jeden znajomy z Rosji: tym się różnimy od zwierząt. I coś w tym jest. Pandemia teraz to pokazała, że najważniejszy jest kontakt z żywym człowiekiem. Wszyscy mamy dosyć wirtualnej przestrzeni.

Ma pani na swym koncie kilka spektakli zrealizowanych pod okiem męża. Lubi pani z nim pracować?
Bardzo. Założyliśmy w Warszawie dom produkcyjny, dzięki któremu sami produkujemy swoje spektakle. Choćby po to, żeby nie chodzić na kompromisy, tylko realizować dokładnie taką wizję teatru, jaką mamy. I to się udaje. Jesienią premierę w TVP Kultura będzie miał spektakl, który zrobiliśmy wspólnie dla Teatru Telewizji. Potem będzie można go oglądać w internecie. Powstał on na podstawie sztuki mojego męża – „Badania ściśle tajne”. To o tyle ważny dla nas projekt, że mówi o kryzysie klimatycznym, o nadciągającej katastrofie ekologicznej, stawiając pytania o to, na ile jako ludzkość jesteśmy gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za naszą planetę i jej przyszłość. Czy jesteśmy na takim etapie ewolucyjnego rozwoju, że będziemy się w tych kwestiach mogli zjednoczyć? To próba analizy tego, co się dzieje, przedstawiona w trochę bardziej przystępnej formie niż artykuł naukowy. A wydaje mi się, że na te tematy trzeba jak najwięcej mówić. To tekst na trzy osoby. Oprócz mnie występuje tam Wiktoria Filus i Andrzej Konopka.

Taka wspólna praca służy państwu jako małżeństwu?
My nie pracujemy tylko ze sobą. Ja pracuję z innymi reżyserami, a Iwan robi spektakle z innymi aktorami i ma też inną działalność, w którą ja nie jestem zaangażowana. Mamy więc możliwość poobcowania też z innymi ludźmi. Natomiast my ciągle tęsknimy za pracą ze sobą. Kiedy to się nie dzieje przez dłuższy czas, zaczynamy wieczorami zastanawiać się co by tu razem zrobić. W naszym przypadku ma więc to działanie scalające, kojące i rozwijające.

Reżyser i aktorka pod jednym dachem to nie mieszanka piorunująca?
Okazuje się, że nie. To może działać całkiem nieźle.

W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Zdecydowanie wystarcza mi jeden dobry film w roku”. Skąd takie podejście?
Gdyby faktycznie zagrać jeden film, w którym ma się pełnowymiarową rolę, to faktycznie mogłoby wystarczyć. Ja nie miałam jednak za wiele takich doświadczeń. Tego rodzajem roli była dla mnie ostatnio tylko chyba rola Marie Curie-Skłodowskiej. Ten występ wymagał ode mnie kilku miesięcy przygotowań, potem były zdjęcia i szeroka promocja. I to był właśnie taki proces, który można rozpisać na dłużej. Może na rok, może na pół roku. Niestety: takie role zdarzają się u nas bardzo rzadko. Polska nie jest aż tak wielkim rynkiem. Są oczywiście przygody zagraniczne, ale są to tylko przygody. W takiej sytuacji fajnie jest próbować różnych rzeczy, dbając jednak o to, by niosły one bliskie nam wartości. A to nie zawsze jest takie proste.

No właśnie: mogła pani opierając się o swą oryginalną urodę grać z powodzeniem tylko w komediach romantycznych czy kryminalnych. Dlaczego wybrała pani trudniejszą drogę?
To jest kwestia postrzegania tego zawodu. Ja nie potrafię go uprawiać bez poczucia tego, że kiedy wchodzę na plan, to się zapala we mnie wewnętrzna iskra. Bo to ona daje mi napęd do tego, by uruchomić w sobie siły do stworzenia danej postaci. Nie wyobrażam sobie, bym była w stanie bez tej iskry wejść na plan i zagrać coś, czego nie czuję. Nie potrafiłabym po prostu zmusić swojego organizmu, aby się wtedy uruchomił. W pewnym sensie to czysto pragmatyczne podejście. I jakaś higiena psychiczna. Żeby nie gwałcić swego organizmu. Żeby robić to, co wydaje się nam istotne. To też kwestia poczucia odpowiedzialności. Być może wzięło mi się stąd, że jako dziecko trafiłam na plan do reżyserów, którzy mieli takie podejście. Że trzeba wziąć odpowiedzialność za widza i za jego czas. Patrzyłam jak oni pracują i wydawało mi się, że nie ma innej drogi. Potem oczywiście jako dorosła zobaczyłam, że są ludzie, którzy wybierają inną drogę. (śmiech) Ale ta odpowiedzialność we mnie została. Za to, że jeśli widz poświęci mi dwie godziny swego czasu, to ja powinnam potem móc spojrzeć mu prosto w twarz.

Powiedziała pani jednak kiedyś: „Jeszcze nie zagrałam roli, z której w stu procentach byłabym dumna”. Z czego to wynika?
Tak się złożyło moje filmowe życie. Jeśli chodzi o teatr, to zdarzyły mi się takie spektakle, po których miałam poczucie zawodowego spełnienia. Wiedziałam, że to, co zaproponowaliśmy widzom, to było coś wyjątkowego. Natomiast w filmie czegoś takiego do tej pory nie odczułam. Zdarzyło mi się grać w takich produkcjach, które by wartościowe i piękne. Zdarzyło mi się zagrać takie postaci, które lubię i które we mnie zostały. Natomiast jako całość, nie wzięłam udziału w takim filmie, który byłby taki, jaki sobie wymarzyłam. Albo taki, jak moje ulubione filmy, które oglądałam jako widz.

A która rola byłby najbliżej tego ideału?
Nie wiem. Z czasem te role zacierają się w pamięci. Pamiętam ludzi, spotkania, proces twórczy. Ale nie wracam do swoich filmów i nie oglądam ich w domu. Robię to tylko raz – żeby zobaczyć czy coś zadziałało czy nie zadziałało, czy coś, co sobie założyłam sprawdziło się czy nie. Więcej nie mam takiej potrzeby.

Pewnie niektórzy chcieliby, żeby pani powiedziała, że taką wyjątkową rolą była ta w „Inland Empire” u Davida Lyncha.
Oczywiście to było wyjątkowe. Ale mniej od strony aktorskiej, a bardziej od strony ludzkiej. To był reżyser, którego bardzo ceniłam, byłam wychowana na jego filmach. Był dla mnie mistrzem. Cieszyłam się więc bardzo, że mogę z nim współpracować. Tylko w tej współpracy można się było trochę pogubić. No ale taki to był film, zresztą ostatni pełny metraż w jego dorobku. Nie mieliśmy scenariusza, była pełna improwizacja. Potrzebne było więc zaufanie, wejście w świat wielkiego artysty. To było możliwe dzięki temu, że widziało się jego wcześniejsze filmy. I chciało się zobaczyć na czym to polega.

Sprawia pani wrażenie aktorki, która bardzo głęboko wchodzi w emocje swojej postaci. Jak się pani potem z nich oczyszcza po zakończeniu zdjęć?
Ja wchodzę w swoje emocje, tylko na temat danej postaci. Bo jak można wchodzić w cudze emocje? To zawsze są nasze emocje. Zawsze wybieram takie projekty, które choć nawet poruszają trudne i bolesne tematy, to ja chcę je poruszać. Bo jako widz chcę oglądać takie filmy, żeby zmierzyć się z tymi emocjami i oczyścić się z nich. Te tematy gdzieś krążą w przestrzeni i dzięki temu, że pozwala się im do siebie zbliżyć, to już sam ten proces jest oczyszczający. To samo mówi się w psychologii: nie wolno uciekać od emocji, trzeba je przeżyć i je rozpuścić.

Jest pani mamą i żoną. Codzienne obowiązki pozwalają pani wrócić do rzeczywistości po filmie?
Ja zauważyłam, że życie rodzinne bardzo pomaga rozładować stresy związane z zawodem, ponieważ odpowiednio ustala priorytety. Okazuje się bowiem, że to co najważniejsze, jest gdzie indziej, a ten stres wypływ tylko z naszego ego i jest wydmuszką. Natomiast jeśli chodzi o zrzucenie cięższych emocji – choćby jak te po „Domu pod Dwoma Orłami” – jest inaczej. Ja raczej już tego do domu nie przynoszę. Gubię to gdzieś po drodze. To jest chyba jakaś predyspozycja do tego zawodu. Tak jak niektórzy mają predyspozycje do bycia psychoterapeutą: potrafią przyjrzeć się pewnym rzeczom, współodczuwać, ale na końcu je zostawić.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Karolina Gruszka: Cięższe emocje gubię po drodze do domu - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl