Janusz Leksztoń - życiorys, który trudno byłoby wymyślić

Dorota Kowalska
Janusz Leksztoń
Janusz Leksztoń fot.archiwum dziennik bałtycki
W tej opowieści jest wszystko: sukces, upadek, wielka miłość, śmierć, której nie było, i porwanie, w które nie wszyscy wierzą. O Januszu Leksztoniu, biznesmenie z Trójmiasta, który wciąż wierzy, że jeszcze się odbije - pisze Dorota Kowalska.

Janusz Leksztoń znowu wraca na pierwsze strony gazet. Firma Elgaz, jego dawne imperium, upada. Po 21 latach postępowania upadłościowego syndyk firmy, niegdyś wielobranżowego molocha, właśnie przystępuje do podziału ostatniej puli spieniężonego majątku. Po spłaceniu długów wobec Skarbu Państwa czy pokryciu kosztów samego postępowania upadłościowego przyszła kolej na zaspokojenie wierzytelności kontrahentów przedsiębiorstwa. Na wiele nie mogą oni jednak liczyć. Według informacji udzielonych przez biuro prasowe Sądu Okręgowego w Gdańsku wierzytelności Elgazu z tzw. kategorii VI sięgnęły 84 mln zł. Zwrócone zaś z tego zostanie ok. 10 proc. sumy (wcześniej oddano prawie 4 proc.). Więcej w kasie syndyka Elgazu już nie ma.

Historia Janusza Leksztonia mogłaby posłużyć za scenariusz kinowego hitu, bo jest w niej wszystko: wielki sukces, miłość, sława i bolesny upadek. Tylko tu historia toczyłaby się inaczej niż w większości hollywoodzkich produkcji, w których pucybut staje się bogaczem. Opowieść o Januszu Leksztoniu byłaby opowieścią o człowieku, który traci majątek życia i z milionera stał się biedakiem oskarżonym przez śledczych i wtrąconym do lochów.

Ale po kolei. Leksztoń swego czasu dorobił się przydomku: król Wybrzeża, jednak cała Polska usłyszała o nim w 1991 r., kiedy znalazł się na liście stu najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost". Zajął zresztą na niej świetne, piąte miejsce. "Powyżej pewnego poziomu robić pieniądze to sztuka. Trzeba tylko wybrać, kiedy, gdzie i jak" - to życiowe motto Leksztonia, a konkretnie słowa wypowiedziane przez niego w jednym z wywiadów udzielonych w czasach, kiedy był jeszcze na początku swojej drogi. Te słowa były potem wielokrotnie przywoływane, zwłaszcza w kontekście jego biznesowej działalności.

Swój pierwszy poważny interes Leksztoń otworzył w 1985 r. jako 22-latek. Z 10 mln ówczesnych złotych ślubnego prezentu od ojca, z patentem na produkcję kotłów gazowych pojawił się w Gdyni. Na 260 mkw. niewielkiej hali fabrycznej otworzył warsztat produkcyjny pod nazwą Elgaz. W pierwszym roku działalności Leksztoń zatrudniał sześcioro pracowników, a przychody firmy sięgnęły 12 mln zł (dziś byłoby to ok. 150 tys. zł). Po pięciu latach Elgaz zatrudniał przeszło tysiąc osób, osiągając wartość sprzedaży przeszło 140 mld zł.

Był na Wybrzeżu osobą znaną, a jego styl życia szokował. Nie każdy mógł się pochwalić rezydencją o powierzchni 2,5 tys. mkw., basenem z egzotycznymi roślinami, salą gimnastyczną, strzelnicą, a także prywatnym klubem nocnym z prawdziwym barem i podświetlaną podłogą. To cudo stało w samym sercu Gdyni, na Kamiennej Górze. Ale Leksztoń potrafił się pieniędzmi dzielić. Jeden z jego współpracowników opowiadał potem, że biznesmen z Trójmiasta "sponsorował całą Gdynię, uratował molo w Orłowie, ośrodek sportu i rekreacji. Dawał na żłobki i szkoły. Sponsorował gdyński festiwal filmowy". Wsparł także kampanię prezydencką Lecha Wałęsy i nigdy nie ukrywał, jak bardzo był z tego dumny.

Wciąż inwestował. Uruchomił pierwszy w Polsce zakład produkujący okna z PCV. Do tego otworzył Agencję Reklamową "Elgaz", założył prywatną telewizję (również sygnowaną firmą Elgaz) oraz wszedł na rynek filmów wideo. Mało tego - zaistniał na rynku samochodowym, obejmując 49 proc. udziałów w firmie Nissan Poland. Miał też własną agencję ochrony. Starał się nawet o licencję NBP na otwarcie prywatnego... banku.

W tym samym czasie pękł filar imperium gdyńskiego krezusa. We wrześniu 1992 r. gdański sąd gospodarczy ogłosił upadłość Elgazu. Pierwszy gwóźdź do trumny gdyńskiego kombinatu wbiło sopockie Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Usługowe "Sapell".

To ono kilka miesięcy wcześniej złożyło wniosek o ogłoszenie upadłości firmy Leksztonia. Ale problemy Leksztonia zaczęły się już dwa lata wcześniej. Po reformie finansów odsetki od kredytów, które zaciągnął, sięgały nawet 440 proc., a na to "król Wybrzeża" nie był przygotowany. Jak można się było natomiast spodziewać, biznesmenem z Trójmiasta zainteresowała się prokuratura. I media, ale z tym związana jest niebanalna historia.

W marcu 1993 r. na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" pojawiła się krótka notka zatytułowana "Leksztoń zamordowany?". Dalej mogliśmy przeczytać: "Właściciel El-Gazu został zamordowany wczoraj około 4 nad ranem". Leksztoń oczywiście żył, miał kłopoty, ale zamordować się nie dał. O tym, jak doszło do tej dziennikarskiej wpadki, krążą już legendy. Według tygodnika "Wprost" pokrzepieni koniakiem informatorzy "Gazety" zatelefonowali do Warszawy, by przekazać wiadomość o aresztowaniu biznesmena. Mieli powiedzieć: "Leksztonia już nie ma, powtarzam, Leksztonia już nie ma". Redaktor, który tego dnia miał dyżur, wziął tego newsa bardzo dosłownie. Ale gdyby brać pod uwagę biznesową karierę Leksztonia, to był rzeczywiście początek jego końca. Kolejne lata przyniosły Januszowi Leksztoniowi dwa wyroki skazujące na więzienie i pobyt w wieloosobowej celi. Dziś z fortuny Leksztonia niewiele zostało. Ale po drodze były jeszcze wielka miłość i porwanie, chociaż niektórzy nie wierzą ani w jedno, ani w drugie. W 2006 r. na portalu randkowym Sympatia.pl Leksztoń zamieścił list: "Szukam prawdziwej przyjaźni, miłości, wierności, oddania i już zaczynam wątpić, czy mnie jeszcze to spotka, bo na tym świecie chyba nie ma kobiet, dla których istnieją inne wartości niż tylko kasa". Tak poznał Natalię S., właścicielkę firmy Exim z Gdyni. Ale jak twierdzi Natalia S., Leksztoniowi nie chodziło o uczucie, a o przejęcie jej interesów, w każdym razie o żadnej wielkiej miłości nie było tu mowy.

W 2008 r. była za to mowa o porwaniu. Jak opowiadał sam zainteresowany, czyli Leksztoń, napadnięto go 26 kwietnia o 6 rano w domu w centrum Gdyni. Furgonetką przewieziono na budowę i tam przetrzymywano. Bandyci chcieli od niego okrągłego miliona złotych i grozili śmiercią. Uciekł, kiedy samochód, którym przetransportowywano go w inne miejsce, nagle stanął. Nie wszyscy jednak dali wiarę jego opowieściom, tym bardziej że podczas tego porwania, jak twierdzi sam zainteresowany, bandyci zabrali dokumenty dotyczące prowadzonej przez niego działalności gospodarczej. Przypadek? Może.

Jakkolwiek by patrzeć, życiorysem Leksztonia można by obdzielić przynajmniej kilka osób. On sam podobno wciąż nie traci nadziei, że jeszcze się odkuje.

A wracając do twardych faktów - ostatecznie sąd upadłościowy zatwierdził wierzytelności Elgazu na łączną sumę 90 mln zł (nowych złotych). Ponad 8 mln zł zostało już oddane. Kolejne 8 mln ma być zwrócone teraz, o ile wierzyciele nie wniosą sprzeciwu.

Dorota Kowalska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl