Jak Wańkowicz wrócił do Polski i co go spotkało

Bożydar Brakoniecki
materiały prasowe
Wzbożnym zamyśle wydania dzieł zebranych Melchiora Wańkowicza wydawnictwo Prószyński i S-ka dotarło szczęśliwie do tomu mieszczącego jego dwie wspomnieniowe gawędy "Tędy i owędy" i "Zupę na gwoździu". Kresowy Żubr prezentuje w nich oblicze genialnego facecjonisty, a także świadka historii obserwowanej nierzadko z przymrużeniem oka. Co tu dużo gadać, tak czarować czytelników potrafił tylko Wańkowicz.

"Tędy i owędy" ukazało się po raz pierwszy w Iskrach w 1961 roku, a "Zupa na gwoździu" sześć lat później w Instytucie Wydawniczym PAX. Dla pisarza był to wyjątkowo gorący czas. Przypomnijmy: w 1958 roku na stałe wrócił do Polski z emigracyjnej tułaczki, co ciekawe - jako obywatel Stanów Zjednoczonych (amerykański paszport dostał w 1956 roku). Komuniści zwabili autora "Bitwy pod Monte Cassino" obietnicą nie do pogardzenia: szybkiego wydania jego książek. I dotrzymali słowa: jeszcze w 1957 roku ukazały się nad Wisłą wspomnieniowe "Szczenięce lata" i "Ziele na kraterze", zaś po zamieszkaniu Wańkowicza w mieszkaniu przy Puławskiej 10/35 do księgarń trafiły kolejne: "Na tropach Smętka", "Westerplatte" i "Hubalczycy" oraz m.in. ocenzurowana i solidnie okrojona relacja z bohaterskiego zdobycia klasztoru Monte Cassino przez żołnierzy gen. Andersa.

Kruche porozumienie pisarza z włodarzami PRL trwało tylko kilka lat. Po "Tędy i owędy" popularność Wańkowicza sięgała w Polsce zenitu, stając się dla komunistów coraz większym problemem. Nie dość, że nieustannie dokądś wyjeżdżał (jako obywatel USA mógł podróżować swobodnie i nie dotyczyły go trudności paszportowe), to jeszcze nieprawomyślnie knuł i ostentacyjnie okazywał niechęć do przodującego ustroju. Kryzys nastąpił w marcu 1964 roku, gdy Wańkowicz podpisał tzw. List 34, protest intelektualistów przeciw ograniczeniom przydziału papieru na książki i coraz bardziej restrykcyjnej cenzurze. Co więcej, sporządził rozpowszechniany za Zachodzie antysocjalistyczny memoriał "Projekt przemówienia J.A. (względnie substrat dla kolejnych przemówień 4-5 mówców)". W efekcie wściekli towarzysze aresztowali go w październiku 1964 roku i osadzili na kilka tygodni w areszcie.

Uwięzienie legendy pióra było ze strony władz posunięciem ryzykownym. Wańkowicz miał wówczas 72 lata, a jego niewyparzony język mógł bardzo zaszkodzić Gomułkowskiej małej stabilizacji. Po błyskawicznym procesie pisarz dostał trzy lata odsiadki, ale na mocy amnestii został natychmiast zwolniony do domu. Nie zamierzał jednak rezygnować z ciuciubabki z prokuraturą i wysmażył list do I sekretarza partii, a nawet spotkał się z nim w styczniu 1965 roku na prywatnym spotkaniu (do dziś nie wiadomo, o czym panowie ze sobą rozmawiali). Po Warszawie krążył w owym czasie dowcip, że "Wańkowicz ze szczoteczką do zębów i ciepłymi gaciami w teczce parokrotnie stukał do drzwi więzienia na Rakowieckiej, chcąc odsiedzieć wyrok". Celnie uchwycono w tej pozornej plotce uparty kresowy charakter autora "Tędy i owędy", który sam o sobie niejednokrotnie powiadał, że dla kawału zrobi wszystko.

Dziś wygląda to na zabawną facecję, w sam raz do którejś z książek pisarza, ale można sobie wyobrazić, że wtedy nawet Wańkowiczowi nie było do śmiechu. Farsa procesu to jedno, echa sprawy rozbrzmiewające w Wolnej Europie także, ale realna nienawiść skompromitowanych komunistów w stosunku do jego bezkarności to coś zupełnie innego. Do końca jego życia pisarza więc inwigilowano jako potencjalnego wroga, a donosy na niego pisali zresztą nie tylko oficerowie SB, ale spora grupa tajnych współpracowników ze środowiska pisarzy. Ostateczne oczyszczenie Wańkowicza ze wszystkich zarzutów nastąpiło dopiero w procesie rehabilitacyjnym, który odbył się w marcu 1990 roku, szesnaście lat po jego śmierci.
Schizofrenia socjalizmu sprawiła, że po kilku miesiącach od ułaskawienia pisarza jego książki ponownie zaczęły trafiać do księgarń. W 1965 roku wydano "Prosto od krowy", a dwa lata później interesującą nas "Zupę na gwoździu". Wańkowicz triumfował, a komunistyczni decydenci zapadli na zadziwiającą amnezję. Po książki pisarza, który jeszcze niedawno z hukiem ciągany był po aresztach oskarżony o zbrodnie przeciw państwu, znów ustawiały się kilometrowe kolejki, a te sprzedawane w antykwariatach sięgały astralnych cen. Co ciekawe, Żubr ze spokojem przetrzymał nawałnicę przeciw sobie, przetrwał zawieruchę związaną z wydarzeniami 1968 roku i zmianę ekipy politycznej dwa lata później. Gdy za sterami socjalistycznego okrętu stanął tow. Edward, szczerze otwarty na ludzi kultury, nikt już nie pamiętał o nieprawomyślności Wańkowicza. Autor "Zupy na gwoździu" brylował z radiu, na ekranach telewizorów, na łamach gazet. W roku 1972 obchodził 80. urodziny i z tej okazji biuro polityczne zadecydowało nawet o ogłoszeniu w Polsce Roku Wańkowicza.

Do śmierci we wrześniu 1974 roku Wańkowicz był fetowany przez tzw. czynniki i czczony przez wierne rzesze czytelników. Nie ma w tym nic dziwnego, przez lata był polskim emisariuszem wolnego świata, świadectwem lepszych i - co ważne - zabawniejszych czasów. "Tędy i owędy" i "Zupa na gwoździu" mają ponadto walory pedagogiczne, pozwalają zrozumieć minione dzieje o wiele lepiej niż elaboraty historyczne. Tak przynajmniej wywodzi dr Aleksandra Ziółkowska-Boehm, piastunka Wańkowiczowskiej spuścizny i opiekunka obecnej serii jego dzieł. I to prawda nie do zaprzeczenia: pisarz odkrył własny sposób na uwiedzenie uwagi czytelnika. Można go streścić krótko: opowiadaj ciekawie, a wszystko podlej suto dowcipem i naszpikuj po staropolsku facecją.

Aprzecież Wańkowicz opowiada o przeszłości nie zawsze zabawnej. "Tędy i owędy", wspomnienia z czasów młodzieńczych, których początki sięgają Kałużyc, rodzinnego majątku na Kresach, a zamykają się dolami i niedolami zamieszkiwania w warszawskiej kamienicy ery tow. Wiesława, z natury bardziej nadaje się do snucia gawędy w stylu sarmackiego szlagona. "Zupa na gwoździu", choć uszyta głównie z felietonów, dotyka spraw znacznie poważniejszych: wojny, bohaterstwa, polskiego umiłowania krwawych jatek i celebracji klęsk i szarzyzny PRL. I znów rację ma Aleksandra Ziółkowska-Boehm, gdy pisze w posłowiu tomu, że pod pozorem kpiarza i prześmiewcy Wańkowicz ukrywał lityczną duszę wrażliwca. A przy tym złośliwca, który - jeśli mu pozwolić - potrafi mało dobrotliwie przejechać się po bliźnich.

Pal licho złośliwości, bo nawet one pod piórem Wańkowicza wyglądają ciekawie. Obcując z gawędziarskimi klechdami pisarza, można złapać się na konstatacji, że był zjawiskiem literacko niepowtarzalnym. I że dziś już nikt nie podrobi jego stylu i nastroju. Nie opisze beztroskich lat nauki w warszawskim gimnazjum Chrzanowskiego w czasach, kiedy porządku pilnował carski żandarm, a światem rządził miłościwy Mikołaj II Romanow, ani studiów w CK Krakowie, które wyglądały, jakby Wańkowicz ich opis pożyczył od Kornela Makuszyńskiego, ani też okresu dwudziestolecia, w którym nasz bohater stawiał pierwsze kroki w literacko-dziennikarskiej karierze. Wańkowicz z premedytacją sięga do staropolskiego raptularza, wyciąga zapomniane dziś słowa, zwroty, ciekawostki. Zapełnia strony wieloetniczną masą dawnej Rzeczypospolitej: Żydami, Białorusinami i Litwinami. Na Polaków patrzy jak antropolog, wyciąga im życiorysy, historyczne zasługi, kombatanckie epizody. Tka materię swoich opowieści jak wielobarwny kobierzec, tak cieszący oko w ideologicznej siermiędze i monotonii Polski Ludowej.
Ponadto solidnie zasłużył na dumne miano ekscentryka. Stefan Kisielewski wspominał w "Dziennikach", że Wańkowicz nigdy nie mógł usiedzieć spokojnie. Ciągle coś pisał, wymyślał kolejne książki, latał z reporterskim magnetofonem, chytrze podpytywał znajomych, plotkował. Gdy w 1970 roku umierał Paweł Jasienica, zaszczuty oskarżeniami Gomułki o współpracę z UB, Wańkowicz był tym, który zadręczał go niekończącymi się pytaniami o prawdę. Z kolei Maria Dąbrowska zapamiętała pisarza jako roztargnionego dziwaka, który doskonale odnalazł się w zakłamanej Polsce. Jej opis przejażdżki Wańkowiczowskim mercedesem (był jednym z pierwszych, którzy na warszawskich brukach zadawali szyku limuzyną tej marki) brzmi wręcz humorystycznie: "Nic nie pamięta, gdzie jaka w Warszawie ulica - źle widzi - wciąż się pyta, wciąż gada".

I w jego gawędziarskich książkach doskonale odbija się jego charakter. Tak jakby nie potrafił się zmusić, by konsekwentnie prowadzić jeden wątek. Ucieka w dygresje, meandruje po przypisach, przeskakuje w czasie. W "Zupie na gwoździu" zahaczył o swoją przedwojenną dziennikarską inicjację, podróże "Batorym", kampanię wrześniową, tułaczkę z armią Andersa po Bliskim Wschodzie, Powstanie Warszawskie, losy polskich emigrantów na Zachodzie i literackie życiorysy pisarzy. A jakby tego było mało, nie odmówił sobie kpinek z feminizmu i uroków socjalistycznej gospodarki. I co najdziwniejsze, ta mozaika tematów, refleksji, a czasem po prostu zmyśleń, nie wydaje się u niego niczym dziwnym. Wańkowicz wciąga czytelnika w swój świat i nie pozwala na chwilę oddechu. Dopiero po zamknięciu książki przychodzi myśl: "Ależ ten człowiek ma gadane".

Ten gatunkowy miszmasz to jego wkład do polskiej literatury. Kto chce, niech nazywa Wańkowicza "ojcem polskiego reportażu", ale tak naprawdę to "król polskiej gawędy" (już przed wojną Juliusz Kaden-Bandrowski, recenzując "Na tropach Smętka", zauważył, że podobne pisarstwo trudno zaliczyć do określonego gatunku). Sam Wańkowicz upierał się, że tworzy "literaturę faktu" i oburzał się, gdy ktoś przypisywał mu tworzenie beletrystyki. W rozmowie z Krzysztofem Kąkolewskim o "Tworzywie", opowieści o losach polskich emigrantów w Kanadzie, przyznawał się: "wybieram z każdego życiorysu najbardziej odpowiadający kamyczek i szukam w następnym życiorysie o krok dalej". Do wyprodukowania encyklopedii taka metoda zapewne się nie nada, ale do dania ludziom literackiej uciechy - na pewno. Kto nie wierzy, nich sięgnie po jego gawędziarskie słodkości. Wańkowicz nadal krzepi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

M
MIklus
Jakże pięknie wyglądają przygody Wańkowicza, który zechciał wrócić do PRL-u. A tu spotykały go nader liczne nieprzyjemności. Obrzydzali mu na wszystkie sposoby życie różni piewcy jedynie słusznej linii. Teraz po latach ich nie ma, wpadli do czarnej dziury... Tak samo jak nie ma ani jednego z tych specjalistów, którzy "prowadzili" donosicieli. Tak, donosicieli większych i mniejszych ujawniamy, ale nie tych drani, którym donoszono. Oni są poza anatemą.
Wróć na i.pl Portal i.pl