Jak naprawdę funkcjonuje SOP? "Zamienili dobrze działającą firmę w 13. posterunek"

Dorota Kowalska
Fot. Mariusz Kapala
Jeśli rzeczywiście jest tak, że dzisiaj największym zagrożeniem dla osoby ochranianej stała się jej ochrona, to trzeba to jak najszybciej zmienić i powinno na tym zależeć wszystkim, niezależnie od opcji politycznej.

To nie jest dobry czas dla Służby Ochrony Państwa. Co ważne, w tym przypadku do wyobraźni przemawiają fakty. 4 marca 2019 roku na moście Łazienkowskim zderzyły się dwa samochody. Jedno z aut należało do Służby Ochrony Państwa.

7 lutego 2019 roku. Komunikat policji: „Kierujący autem wchodzącym w skład kolumny rządowej funkcjonariusz Służby Ochrony Państwa został ukarany mandatem w wysokości 300 zł. W godzinach popołudniowych jedno z rządowych aut zderzyło się z osobówką na Trakcie Brzeskim w Warszawie. Poszkodowana w wypadku dwójka dzieci została już wypisana ze szpitala”.

Kilka dni temu RMF FM informowało o incydencie z udziałem kierowcy premiera Mateusza Morawieckiego. Funkcjonariusz SOP miał przyjechać po szefa rządu na jedno z warszawskich osiedli. Już na miejscu przez przypadek włączył sygnały dźwiękowe, ale nie potrafił ich potem wyłączyć. Narobił hałasu, pobudził ludzi. Potem musiał jechać do siedziby jednej ze służb specjalnych i tam prosił o pomoc. Ostatecznie trzeba było ściągać specjalną ekipę, która wyłączyła syreny - donosiło radio.

Ale to taka ciekawostka, z której można by się nawet pośmiać. Tyle że przez ostatnie lata było naprawdę niebezpiecznie: uszkodzenie opony w prezydenckiej limuzynie i awaryjne hamowanie, uderzenie prezydenckiej limuzyny w drogowy separator, potrącenie dziecka przez auto z prezydenckiej kolumny, wypadki i kolizje w trakcie przewożenia ówczesnej premier, a dziś wicepremier Beaty Szydło - to najpoważniejsze z wielu incydentów z udziałem Służby Ochrony Państwa.

„Doszło do kuriozalnej sytuacji, gdzie największym zagrożeniem dla osoby ochranianej stała się jej ochrona” - stwierdził już kilka miesięcy temu pułkownik Mirosław Depko, były szef transportu Biura Ochrony Rządu. I to chyba najmocniejszy z możliwych komentarzy.

Reporterzy programu „Czarno na białym” spotkali się z wieloma oficerami SOP, którzy do niedawna służyli w tej formacji.

„Tam w tej chwili już nic nie funkcjonuje. Naprawdę. Oni z dobrze działającej firmy zrobili »13. posterunek«” - powiedział dziennikarzom mężczyzna, który chciał zachować anonimowość. Rzeczywistość Służby Ochrony Państwa, która wcześniej była Biurem Ochrony Rządu, rzeczywiście wygląda dość makabrycznie.

Ale po kolei: W 2015 roku w Biurze Ochrony Rządu został przeprowadzony audyt, który wykazał dużą skalę zaniedbań. Przede wszystkim chodziło o niedofinansowanie formacji. Środki finansowe przyznawane BOR w poszczególnych latach nie pozwalały w pełni realizować ustawowych zadań. Nie prowadzono potrzebnej modernizacji obiektów i wyposażenia formacji. Najtragiczniejszym w skutkach świadectwem słabości Biura Ochrony Rządu była katastrofa smoleńska. 10 października 2017 do Sejmu wpłynął rządowy projekt ustawy o Służbie Ochrony Państwa, który 12 października 2017 został skierowany do pierwszego czytania. Projekt ustawy dotyczył powołania nowej formacji ochronnej - Służby Ochrony Państwa (SOP) odpowiedzialnej za ochronę osób i obiektów o kluczowym znaczeniu dla funkcjonowania państwa. 8 grudnia 2017 Sejm RP uchwalił ustawę o Służbie Ochrony Państwa, która weszła w życie 1 lutego 2018 roku.

Już miesiąc później „Gazeta Wyborcza” pisała, że jedna trzecia z grupy najlepiej wykwalifikowanych kierowców chce odejść ze Służby Ochrony Państwa. Tym, którzy zostaną, SOP proponował 542 zł podwyżki. Nowa służba potrzebowała ludzi, bo reforma PiS powiększyła jej zakres zadań.

Ale wielu świetnie przygotowanych, doświadczonych funkcjonariuszy odeszło - nie godzili się na to, aby nowi, którzy dopiero co trafiali do SOP, głównie z policji, dostawali od razu takie samo wynagrodzenie jak oni. Zresztą, szykujący się w zeszłym roku do strajku policjanci wcale nie kryli, że solą w oku są im właśnie zarobki tych, którzy zgłosili się do SOP. Wysokie, jak na budżetówkę.

Ministerstwo tłumaczyło, że SOP to miejsce dla najlepszych, że to ważna, odpowiedzialna praca. W końcu ochrona najważniejszych osób w państwie to nie przelewki.

Inna rzecz, że o Służbie Ochrony Państwa, jak donosili dziennikarze „Czarno na białym”, mówi się podobno „Paluch”. To schronisko, przechowalnia dla policjantów. Chodzi głównie o to, aby podnieść im pensje przed odejściem ze służby. Policjanci idący do SOP zachowują ciągłość służby i dotychczasowy stopień, a że w Służbie Ochrony Państwa zarabia się więcej na każdym szczeblu, ich pensje rosną. Średnie zarobki w policji to ok. 4,8 tys. zł, funkcjonariusz SOP zarabia co najmniej 6 tys. zł. Sopowcy mogą także liczyć na roczny dodatek w wysokości do 75 proc. pensji zasadniczej.

Policjant, który chce przejść do nowej formacji, musi złożyć prośbę o przeniesienie. Decyzję podejmuje komendant SOP w porozumieniu z komendantem głównym policji. Szansę mają szczególnie doświadczeni policjanci, bo atutem są kompetencje.

Ale też gen. Tomasz Miłkowski, który jeszcze do niedawna szefował Służbie Ochrony Państwa, przeszedł do BOR-u właśnie z policji, i to on dostał za zadanie zmianę Biura Ochrony Rządu na SOP. Do nowej służby ściągnął ze sobą swoich ludzi, byłych policjantów.

Nowi w Służbie Ochrony Państwa dopiero się uczą, bo policjant, nawet świetny, wcale nie musi się znać na ochronie kogokolwiek, a co dopiero najważniejszych osób w państwie. Jak pisały media, w SOP brakuje doświadczonych funkcjonariuszy, w ogóle brakuje ludzi, podobnie jak instruktorów, którzy mogliby ich szkolić.

Sam gen. Miłkowski, szef SOP, jakby bagatelizował problem. Nie chciał odpowiedzieć na zadane mu w TVN24 pytanie, dlaczego doszło do kolizji z udziałem samochodu wiozącego Beatę Szydło. Wreszcie stwierdził: - „Tak się zdarza, bo tak ruch drogowy czasem wygląda”!

Potem usiłował przekonywać, że kierowcy jeżdżący z Beatą Szydło „spełniali kryteria”, jeśli chodzi o odpowiednie szkolenia. Tłumaczył, że funkcjonariusz, który spowodował kolizję w Oświęcimiu, pracuje w SOP od dwóch lat, a wcześniej przez siedem lat był zawodowym kierowcą w prywatnej firmie. Pytanie, czy to wystarczy, aby jeździć z najważniejszymi osobami w państwie.

Bo, jak pisała „Rzeczpospolita”, ów kierowca miał zaledwie 26 lat. „Z braku ludzi w ochronie w październiku kazali mu spróbować jeździć z VIP-em. Mówił, że „nie czuje się na siłach”, ale utwierdzali go, że „da radę” - mówił informator gazety.

Ale wracając jeszcze do gen. Miłkowskiego, prowadząca program Katarzyna Kolenda-Zaleska zapytała też, dlaczego wicepremier Szydło ma do dyspozycji dwa auta, a Jarosław Gowin i Piotr Gliński, jej odpowiednicy w rządzie, jeżdżą jednym. Gen. Miłkowski odpowiedział: - „A dlaczego nie?”.

Wywiad z gen. Tomaszem Miłkowskim skomentował na Twitterze były szef Biura Ochrony Rządu, gen. Andrzej Pawlikowski [pisownia oryginalna - red.]: Formacja nie zasłużyła sobie na takiego szefa upssss przepraszam komendanta! Totalne dno! Tak po ludzku szkoda mi tych wszystkich funkcjonariuszy służących pod jego komendą! - napisał. Internauci też nie zostawiali na generale suchej nitki.

Czara goryczy w końcu się przelała, w lutym gen. Miłkowski przestał kierować Służbą Ochrony Państwa, ale na odchodne napisał list do byłych dowódców BOR. List jest bardzo emocjonalny, nie brakowało w nim oskarżeń.

„W ostatnich dniach po raz kolejny przytaczane były publicznie komentarze niektórych z was, moich poprzedników, w których „tłumaczycie”, jak „powinno być w SOP, a nie jest” i że „za BOR to…”, co ma świadczyć o wyższości tamtych rozwiązań. Słowo „procedura” odmieniacie przy tym na sto sposobów” - rozpoczął Miłkowski. Przytaczał raport NIK, który był częściowo krytyczny co do działań BOR w zakresie ochraniania rządzących.

„Dlaczego to piszę? Z jednego właściwie powodu. Za każdym razem, choć (być może) chcielibyście, żeby to „uderzało” wprost i tylko we mnie, szkalujecie i dezawuujecie tych, którzy i na Was pracowali. Tych, dzięki którym mogliście założyć pagony generalskie!” - oskarżał Miłkowski i podnosił, że większość funkcjonariuszy pracowała w tej służbie także „5, 10 i 15 lat temu”. Kto nimi dowodził? Kto kierował? Wtedy byli „Wasi” i byli dobrzy, a dziś już nie są?” - pytał.

Tymczasowym następcą gen. Miłkowskiego został pułkownik Krzysztof Król, który do tej pory pełnił obowiązki zastępcy szefa SOP. Pułkownik Król przed służbą w SOP był komendantem powiatowym policji w Krakowie. Zgodnie z ustawą o SOP będzie komendantem tej formacji przez najbliższe trzy miesiące. W tym czasie premier na wniosek ministra MSWiA powinien wyznaczyć nowego szefa SOP.

Nie będzie miał łatwego zadania. Bo co tu dużo mówić, funkcjonariusze SOP, a wcześniej BOR, nie mają łatwego życia. „To ciężka, wymagająca poświęcenia praca” - mówił mi swego czasu Andrzej Pawlikowski, były szef BOR. Liczy się doświadczenie, opanowanie, odpowiednie wyszkolenie.

Ustawa o SOP wymienia urzędników państwowych, którym obstawa agentów należy się automatycznie po objęciu funkcji. Są to: prezydent RP i byli prezydenci, marszałek Sejmu, marszałek Senatu, premier, wicepremierzy, minister spraw zagranicznych oraz minister spraw wewnętrznych, a także członkowie zagranicznych delegacji. Inne osoby otrzymują ochronę - jak mówi artykuł 2 ustawy o BOR - „ze względu na dobro państwa”, ale o jakie osoby dokładnie chodzi, tego ustawa już nie precyzuje. Może dlatego o ochronę starają się często politycy, którzy niespecjalnie mają się czego obawiać, ale też przez wielu z nich ochroniarze traktowani są jako atrybut władzy. Kilka lat temu „Polityka” przytaczała taką anegdotę: Jeden z byłych marszałków Sejmu zapytał kiedyś oficera, ile anten jest na dachu limuzyny, którą go wożono. Gdy usłyszał, że trzy, z nieukrywaną satysfakcją rzucił: - To znakomicie. Premier ma dwie.

Krzysztof Janik, były szef MSWiA, opowiadał mi, że kiedy przyszedł do resortu, wielu politykom odebrał ochronę, bo uważał, że do niczego nie jest im potrzebna, ale byli tacy, którzy próbowali sobie ją załatwić nasyłając na niego premiera albo prezydenta.

- Ochrona, w mniemaniu niektórych, dodaje im prestiżu i powagi. W każdym razie jeden z polityków czekał zawsze, aż pracownik BOR-u wyjdzie z samochodu i otworzy mu drzwi. Inny nie miał ochrony, jeździł w teren z kierowcą, starszym już mężczyzną. I kiedy podchodzili ludzie, przekazywali jakieś papiery, mówił dumnie: „Proszę zostawić u mojego borowika”, bo to brzmi przecież lepiej niż kierowcy - wspominał ze śmiechem Krzysztof Janik.

Andrzej Lepper zawsze do domu jeździł z pełną obstawą, a ludzie stali przy drodze i patrzyli z otwartymi buziami. I nie on jeden lubił się pochwalić obstawą złożoną z panów w czarnych marynarkach.

Ale też panowie z BOR, teraz z SOP potrafią robić wrażenie. Krzysztof Kwiatkowski, były minister sprawiedliwości, dostał ochronę, kiedy w Sejmie stanęła sprawa dopalaczy. W szczegóły nie chciał wchodzić, w każdym razie uznano, że powinien być pod specjalnym nadzorem. Kwiatkowski miał zwyczaj z Łodzi, gdzie mieszka, jeździć do Warszawy pociągiem. Nawet polubił te podróże, w pociągach tej relacji ludzie doskonale znają się, kursują wciąż w tym samym kierunku - rano do pracy do stolicy, późnym popołudniem - do domu. Przychodzili do niego, pytali, radzili się nawet w kwestiach prawnych. Minister, a właściwie kolega z jednego przedziału. No i dostał ochronę z BOR. Przemiłego człowieka: ponad 2 metry wzrostu, ogolony na łyso, czarny płaszcz i słuchawka w uchu. Wszedł z takim do pociągu i wszyscy zamilkli. Było tylko suche „Dzień dobry, panie ministrze” i ani słowa. Ludzie spuszczali oczy i tylko od czasu do czasu nieśmiało zerkali na wielkoluda, z lekka onieśmieleni, żeby nie powiedzieć - wystraszeni. - Przez ten krótki czas, kiedy miałem ochronę, przesiadłem się więc do samochodu. Nie chciałem peszyć pasażerów - śmiał się Krzysztof Kwiatkowski.

Ale SOP to nie tylko ochrona bezpośrednia, to logistyka związana z planowaniem państwowych wizyt, analiza zagrożeń, wreszcie szkolenia. W SOP, oprócz rosłych mężczyzn ochraniających najważniejsze osoby w państwie, pracują informatycy, biolodzy, świetni pirotechnicy z byłych Jednostek Nadwiślańskich MSWiA.

Chociaż oczywiście największe zainteresowanie budzą panowie, którzy biegają wokół premiera czy prezydenta, to o ich pracy pisze się książki i kręci filmy akcji. O tym, jak politycy traktują swoją ochronę, krążą już wśród agentów legendy. Pod koniec 2007 roku głośno było o Sabie, sznauceropodobnej suczce marszałka Ludwika Dorna, którą „na stronę”, czyli sejmowe trawniki, prowadzali oficerowie BOR. Nagranie z akcji wyprowadzania Saby „za potrzebą” pokazały „Fakty” TVN i rozpętała się burza. Kilka miesięcy później Adam Rapacki, wówczas wiceszef MSWiA, mówił w jednym z wywiadów: „Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu są od tego, by zapewnić bezpieczeństwo VIP-om, a nie od tego, by robili zakupy, wyprowadzali psa, czy byli traktowani jak niańka czy lokaj”. I zapewniał, że borowcy mają teraz prawo powiedzieć „nie” i zawiadomić o nieprawidłowościach swojego przełożonego. Z tymi zakupami minister Rapacki wcale nie przesadził, bo w tabloidach od czasu do czasu pojawiały się zdjęcia borowców niosących wypchane po brzegi siaty. Tak, tak niektórym władza uderza do głowy. Tymczasem ochrona najważniejszych osób w państwie bywa naprawdę niebezpiecznym zajęciem. „Nie mogę wchodzić w szczegóły, ale kiedy świętej pamięci Bronisław Geremek, wtedy szef MSZ, przebywał z wizytą na Bałkanach, osłoniłem go własną piersią” - wspominał Andrzej Pawłowski.

Wszyscy pamiętają też, jak w 1999 r. do gabinetu ówczesnego szefa Kancelarii Prezydenta Ryszarda Kalisza wdarła się kobieta. Domagała się rozmowy z politykiem Sojuszu. Kiedy sekretarka stwierdziła, że szefa kancelarii nie ma, ta wyciągnęła dwa noże i rzuciła się na siedzącego w sekretariacie pułkownika Wiesława Bijatę, późniejszego szefa ochrony premiera Millera. Bijata obezwładnił, jak okazało się później, chorą psychicznie kobietę.

Jak mówią sami agenci, najlepiej chroni się ludzi, którzy rozumieją ich pracę. Do takich polityków należy Włodzimierz Cimoszewicz, który bardzo poważnie podchodził do ochrony, nie przeszkadza borowcom, nie protestuje, jeśli ci sugerują zmianę trasy przejazdu czy miejsce spotkania. Z agentami BOR świetnie współpracują także zagraniczni goście: prezydenci USA, zmarły Jan Paweł II, czy jego następca Benedykt XVI, prezydent Izraela - oni nie psioczą, nie narzekają, nie próbują wpływać na decyzje ochrony. Na początku swojej prezydentury ponoć nieźle dawali w kość Aleksander Kwaśniewski i Lech Wałęsa, obaj nieprzyzwyczajeni do stałej obecności kogoś obcego w swoim otoczeniu. Z czasem jednak Aleksander Kwaśniewski mocno się związał ze swoją ochroną, był nawet na ślubie jednego z funkcjonariuszy BOR. Bo często tak jest, że między politykami a tymi, którzy nad nimi czuwają, nawiązuje się więź, żeby nie powiedzieć przyjaźń. W końcu ci pierwsi zawierzają tym drugim swoje życie i zdrowie.

Także dlatego Służba Ochrony Państwa musi być miejscem pracy profesjonalistów. Świetnie wyszkolonych, dobrze opłacanych. I powinno na tym zależeć wszystkim, niezależnie od sympatii politycznych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jak naprawdę funkcjonuje SOP? "Zamienili dobrze działającą firmę w 13. posterunek" - Plus Polska Times

Wróć na i.pl Portal i.pl