Jak mamy się obronić przed bakterią, na którą nie ma dzisiaj żadnego lekarstwa

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Ignacy Semmelweis(na małym zdj.), w połowie XIX wieku, odkrył, że najskuteczniejszym sposobem uniknięcia zakażeń jest mycie rąk
Ignacy Semmelweis(na małym zdj.), w połowie XIX wieku, odkrył, że najskuteczniejszym sposobem uniknięcia zakażeń jest mycie rąk wikipedia
Pod mikroskopem wygląda niewinnie, jak różowy bąbelek. W istocie bakteria New Delhi, Klebsiella pneumoniae - i jej inne lekooporne koleżanki - są jednym z największych zagrożeń dla zdrowia ludzkości. New Delhi może doprowadzić do zapalenia płuc, opon mózgowo-rdzeniowych, do SEPSY i śmierci. Nie ma na nią żadnego lekarstwa. Szacuje się, że jest nią zakażonych już tysiące Polaków.

Alexander Fleming na szczęście był niechlujem. Na półkach w jego pracowni, niezabezpieczone i otwarte, piętrzyły się płytki z koloniami bakterii. Gdy w laboratorium mikrobiolog czuł zaduch, po prostu otwierał okno, wpuszczając do środka trochę powietrza wprost z zanieczyszczonej, londyńskiej ulicy. - Och, różne ohydztwa spadają z powietrza na moje bakterie - stwierdzał czasem z nonszalancją. I dalej bałaganił.

Tym razem (we wrześniu od tego dnia minie dokładnie 90 lat) na koloniach gronkowców pojawił się wykwit niebieskiej pleśni. To nie zdziwiłoby mikrobiologa, gdyby nie jeden szczegół: ten grzyb „zżerał” bakterie.

- This is so funny - Flaming, patrząc na to, wypowiedział właśnie swoje najsłynniejsze zdanie. I właśnie dokonał jednego z najsłynniejszych odkryć w historii ludzkości: oto dowiedział się, że pleśń z gatunku Penicilium niszczy bakterie.

Wraz z odkryciem działania penicyliny ludzkość mogła obwieścić sukces: oto wygraliśmy walkę z naszym odwiecznym wrogiem - bakterią.

O tym, jak ważne jest staranne mycie rąk przez lekarzy, wiemy od 1848 roku. Trudno zrozumieć, dlaczego dziś niektórzy lekarze tego nie robią

Antybiotyki fantastycznie zwalczały jej wszystkie, nawet najbardziej śmiercionośne, szczepy.

Po 90 latach coraz dobitniej przekonujemy się, że owszem, wygraliśmy bitwę, lecz nie wojnę. Bakterie, szybko mutujące i świetnie dostosowujące się do otoczenia, nauczyły się oporności na antybiotyki. W zeszłym roku, według Komisji Europejskiej, na terenie Unii w związku z zakażeniami lekoopornymi bakteriami zmarło 20 tysięcy ludzi.

Dwadzieścia tysięcy w samej Unii Europejskiej.

A będzie gorzej.

Jan Bondor, rzecznik Głównego Inspektora Sanitarnego:

- Przez kilkadziesiąt lat byliśmy na wygranej pozycji. Ale bakterie okazały się bardziej cwane, niż zakładaliśmy. Ludzkość zaczyna przegrywać.

Tysiące zakażonych

Klebsiellę pneumoniae, pałeczkę jelitową, znamy już od lat osiemdziesiątych XIX wieku. Bytuje głównie w przewodzie pokarmowym, czasem w płucach. Jest przyczyną prawie co dziesiątego zakażenia szpitalnego. Powoduje zapalenie płuc, układu moczowego, kości, stawów, opon mózgowo--rdzeniowych. Zasadniczo do niedawna Klebsiella pneu-moniae nie spędzała snu z powiek epidemiologom, bo skutecznie walczyliśmy z nią antybiotykami.

Rzecz uległa zmianie w 2008 roku. Jak tłumaczy prof. Magdalena Greczek-Stachura, mikrobiolog z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, wtedy w indyjskim New Delhi pojawił się szczep tej bakterii z genem NDM-1, kodującym enzym, który czyni je opornymi na działanie antybiotyków.

Mówiąc inaczej: okazało się, że ta bakteria, w wyniku horyzontalnego transferu genu, nauczyła się radzić sobie z antybiotykami. Nawet z tymi najsilniejszymi, uznawanymi za „leki ostatniej szansy”.

Szczep, odkryty 10 lat temu w indyjskiej stolicy, nazwano roboczo jej nazwą. Do Polski bakteria New Delhi przywędrowała siedem lat temu, w 2011 roku. Odkryto ją w jednym z warszawskich szpitali. Rok później - w poznańskim. Teraz jest już niemal w całej Polsce.

Profesor Greczek-Stachura: - Zakażenie tą bakterią zdiagno-zowano już u około tysiąca stu Polaków.

A ile z nas nosi ją w swoim ciele, nie zdając sobie z tego sprawy? Tego nie wiemy, ale na pewno dużo więcej. Jak podkreśla mikrobiolog, całe lata możemy być jej nosicielami, i nigdy się o tym nie dowiedzieć - na ogół zakażenie jest bezobjawowe.

Klebsiella zaatakuje dopiero w przypadku osłabienia odporności, na przykład w wyniku chorób nowotworowych albo innych infekcji.

Jan Bondor: - New Delhi jest najbardziej medialną spośród bakterii całkowicie opornych na antybiotyki, ale tak naprawdę podobnych szczepów jest kilka, może nawet kilkanaście. Szacuje się, że problem będzie się nasilał. Już teraz to jedno z największych wyzwań dla systemu opieki zdrowotnej - nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie.

Profesor Greczek-Stachura: - Problem z tego typu bakteriami polega nie tylko na tym, że one same mają gen antybiotykooporności. Więcej: one tę umiejętność potrafią przekazywać też innym bakteriom.

Nawet poza swoim gatunkiem. Mówiąc kolokwialnie „zarażają” inne bakterie lekoopornością.

W praktyce oznacza to, że jeśli na przykład zakazimy się bakterią cholery (którą normalnie zwalczylibyśmy antybiotykiem), to bytująca w naszym organizmie New Delhi (albo inna bakteria lekooporna) może nauczyć przecinkowca cholery radzić sobie z antybiotykiem.

Leczenie będzie więc nieskuteczne.

Przegrać własną bronią

Klebsiella pneumoniae może powodować zapalenie płuc, dróg moczowych, doprowadzić do sepsy i śmierci
Klebsiella pneumoniae może powodować zapalenie płuc, dróg moczowych, doprowadzić do sepsy i śmierci 123rf

Tylko w zeszłym roku, jak wynika z danych przekazanych nam przez sanepid, w polskich szpitalach wykryto 84 ogniska epidemiczne wywołane przez pałeczkę New Delhi. Jej ofiarą padły zarówno duże szpitale kliniczne i wojewódzkie, jak i te mniejsze, powiatowe.

Najgorzej jest w województwach mazowieckim, warmiń-sko-mazurskim, zachodniopomorskim.

Paradoks polega na tym, że przegrywamy, bo w walce z bakteriami przez lata nadużywaliśmy własnej, dotychczas bardzo skutecznej broni.

- Lekooporność jest zjawiskiem występującym na całym świecie, generowanym przez nadużywanie antybiotyków w rolnictwie, hodowli zwierząt - informuje Jacek Żak, rzecznik sanepidu (tym razem małopolskiego).

Paradoks polega na tym, że przegrywamy z bakteriami, bo nadużywaliśmy własnej (bardzo skutecznej) broni: antybiotyku

Nie chodzi więc tylko o antybiotyki, którymi faszerowali nas lekarze (często niepotrzebnie, bez odpowiednich badań), ale również te, które trafiały do nas wraz z wodą z oczyszczalni ścieków i produktami mięsnymi, rybnymi, rolnymi. Poza tym znajdujące się w środowisku leki „uczyły” bakterie, jak mają się na nie uodparniać.

Prof. Magdalena Greczek - Stachura: Szacuje się, że ciągu ostatnich 50 lat do środowiska trafiło milion ton antybiotyków. Masowo były dodawane między innymi do pasz dla zwierząt, głównie w charakterze promotorów wzrostu, aby bydło czy drób szybciej przybierały na wadze. Unia Europejska ostatecznie tego zabroniła, ale na szybki skutek liczyć nie można - antybiotyki, szczególnie niektóre, rozkładają się bardzo wolno.

Ratunek (byle nie za późno)

Ministerstwo Zdrowia, sanepid, Narodowy Inspektor Zdrowia - wszyscy, jak twierdzą, zdali sobie sprawę, że trzeba podjąć odpowiednie kroki.

W 2016 roku (otwarte pozostaje pytanie, czy nie lata za późno) ruszył ministerialny „Narodowy Program Ochrony Antybiotyków”, na czele którego stoi prof. Waleria Hryniewicz, krajowy konsultant mikrobiologii lekarskiej. Wraz z zespołem pani mikrobiolog opracowała szereg zaleceń w sprawie antybiotykoterapii i postępowania w razie zagrożeń epidemiologicznych, które skierowała do placówek medycznych, lekarzy, pielęgniarek.

- Między innymi wskazuje na konieczność badań przesie-wowych pacjenta przyjmowanego do szpitala. Bez względu na dolegliwość, z którą trafia do placówki, należy sprawdzić, czy nie jest nosicielem Klebsiella pneumoniae lub innej bakterii będącej przyczyną zakażeń szpitalnych - tłumaczy Jan Bondar.

Jeśli pacjent okaże się zakażony, musi być izolowany od innych pacjentów. On sam, jak i jego rodzina, mają być z kolei edukowani, jak zapobiegać dalszym zakażeniom.

Tajemnicą poliszynela jest, że za rozprzestrzenienie się bakterii New Delhi po Polsce odpowiadają błędy szpitali i lekarzy, którzy kilka lat temu, gdy bakteria trafiła do Polski, nie wdrożyli odpowiednich środków ostrożności. Pacjenci, wędrujący między oddziałami i szpitalami, zakażali dalej lekooporną bakterią. Zabrakło też właściwej dezynfekcji sprzętu, odzieży personelu, bielizny szpitalnej.

I mycia rąk. A to najskuteczniejszy i najprostszy sposób, by bronić się przez bakteriami.

Ciężko uwierzyć w to, że współcześni lekarze ignorują podstawowe zasady higieny, opracowane już w 1848 roku przez Ignacego Semmelweisa, wiedeńskiego medyka.

- Nie wiem, czego ich uczą na tych studiach - mówi mi pewien krakowski naukowiec (nie pod nazwiskiem, bo publicznie nikt nie skrytykuje swoich kolegów po fachu). - Lekarze, przy wejściu na oddziały szpitalne, nie korzystają z mydła i płynu antybakteryjnego. Najgorzej jest w przychodniach lekarskich. Pediatrzy, na zmianę badając dzieci chore i zdrowe (czyli na przykład te, które przyszły na szczepienia), bardzo często nie pomyślą o tym, żeby umyć ręce, o zmianie lekarskiego kitla nie wspominając - opowiada.

Jan Bondor wypowiada się na ten temat ostrożniej: - Szczególnie ważną kwestią w zapobieganiu zakażeniom szpitalnym jest przestrzeganie przez personel medyczny podstawowych zasad higieny, zwłaszcza mycia rąk.

Zagadka (nie)mycia rąk

Z Ignacym Semmelweisem i narodzinami antyseptyki (czyli zasad odkażania) było tak:

W latach czterdziestych XIX wieku wiedeński szpital kliniczny (znakomity, szanowany, stawiany za wzór w całej Europie) mierzy się z epidemią tak zwanej „gorączki połogowej”. Nawet co piąta kobieta, która trafia na kliniczny oddział położniczy, kilka, kilkanaście godzin po porodzie czuje się coraz gorzej, cierpi na wysoką temperaturę, męczy się, w końcu umiera w wielkich bólach.

Co ciekawe, więcej kobiet zapada na gorączkę na oddziale klinicznym (gdzie rodzą kobiety z wyższych sfer, otoczone opieką najlepszych lekarzy) niż na uważanym za gorszy oddziale miejskim - dla uboższych, „zwykłych” mieszkanek Wiednia.

To czasy przed Kochem i Pasteurem, lekarze więc nie zdają sobie sprawy, że „gorączka połogowa” jest w istocie silnym zakażeniem bakteryjnym krwi, kończącym się SEPSĄ. Występuje częściej na „lepszym” oddziale, bo tam porody odbierają nie położne, a lekarze, zmierzający na oddział wprost znad stołów sekcyjnych (wówczas w medycynie panuje moda na prosektoria).

Semmelweis już wcześniej próbował rozwikłać zagadkę epidemii gorączki. Udało mu się po śmierci jego przyjaciela, innego lekarza. Podczas sekcji zwłok student nieprawidłowo podał mu nóż, w efekcie raniąc w rękę. Skaleczenie nie było rozległe, ale głębokie. Wkrótce lekarz umarł.

Semmelweis, wykonując mu sekcję zwłok, zauważył, że jego organy wyglądają dokładnie tak samo, jak kobiet zmarłych w wyniku „gorączki połogowej”. Powiązał niemyte dokładnie po wizytach w prosektorium ręce lekarzy (a sekcje zwłok wykonywali oni wówczas bez rękawiczek) z występowaniem ostrej gorączki i śmiercią.

W 1948 roku wiedeński lekarz (zresztą, bez wiedzy dyrektora szpitala) wprowadził w szpitalu nowe zasady higieny: odtąd lekarze mieli przed i po wszelkich zabiegach czy badaniach pacjenta myć dokładnie ręce w chlorowanej wodzie. Efekt był oszałamiający. Śmiertelność kobiet po porodach zmalała niemal dziesięciokrotnie.

Tak wyglądały narodziny antyseptyki, gałęzi medycyny, której celem jest niszczenie drobnoustrojów poprzez odkażanie.

Od 170 lat powszechnie wiemy zatem, że dokładne mycie rąk i odkażanie sprzętu szpitalnego ma pryncypialne znaczenie dla zdrowia i życia pacjentów. Trudno zrozumieć, dlaczego niektórzy pracownicy służby zdrowia do dzisiaj mają z tym kłopot.

Bez happy endu

Historia Semmelweisa nie ma szczęśliwego zakończenia. Uzdolniony, młody, po wielkim odkryciu, z perspektywami, dostał szansę - prof. Joseph Škoda (z tych Škodów, od aut), kluczowa postać wiedeńskiej szkoły klinicystów, załatwił Semmelweisowi odczyt w Wiedeńskim Towarzystwie Lekarskim.

Semmelweis przychodzi spóźniony, nieprzygotowany, bełkocze. Prawdopodobnie to pierwsze objawy choroby psychicznej, która wkrótce zacznie przejmować nad nim kontrolę. Zgromadzeni w wystawnej auli naukowcy jednak o tym nie wiedzą. Młodego lekarza uznają za bezczelnego. Nie chcą go znać. Semmelweis umiera kilkanaście lat później, w zapomnieniu, w zakładzie dla obłąkanych.

Jego historia - pełna ambicji, młodzieńczego zapału i wreszcie wielkich sukcesów - kończy się tragicznie.

Oby w podobny sposób nie skończyła się historia walki ludzkości z bakteriami. Bo pamięć wielkich sukcesów (odkryć Pasteura, Kocha, potem antybiotyk Fleminga) już teraz ustępuje miejsca lękom i niepewności, że w walce z bakteriami ostatecznie to jednak my okażemy się przegranymi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jak mamy się obronić przed bakterią, na którą nie ma dzisiaj żadnego lekarstwa - Plus Gazeta Wrocławska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl