Jacek Pałkiewicz: Dubaj to sztuczny raj. Bogactwo ma przysłaniać zamordyzm i tortury

Anita Czupryn
„Dubaj. Prawdziwe oblicze”  to najnowsza książka Jacka Pałkiewicza. Tym razem znany podróżnik i eksplorator znalazł się w dżungli bogactwa i przepychu - w Dubaju. Ale zaplecze emiratu jest skrzętnie skrywane przez monarchię absolutną. Autor ryzykując aresztowaniem odwiedził gigantyczne osiedle robotnicze labour camp, rodzaj getta na peryferiach miasta, gdzie w skrajnym ubóstwie mieszkają Azjaci. Tą książką Pałkiewicz wydał na siebie wyrok więzienia
„Dubaj. Prawdziwe oblicze” to najnowsza książka Jacka Pałkiewicza. Tym razem znany podróżnik i eksplorator znalazł się w dżungli bogactwa i przepychu - w Dubaju. Ale zaplecze emiratu jest skrzętnie skrywane przez monarchię absolutną. Autor ryzykując aresztowaniem odwiedził gigantyczne osiedle robotnicze labour camp, rodzaj getta na peryferiach miasta, gdzie w skrajnym ubóstwie mieszkają Azjaci. Tą książką Pałkiewicz wydał na siebie wyrok więzienia Materiały prasowe
- Moralnym obowiązkiem dziennikarza jest pokazać świat takim, jaki jest, a nie takim, jaki go kreują. Dubaj to nie tylko oszałamiające bogactwo, ale autorytarny ustrój, brak swobód obywatelskich, tortury - mówi Jacek Pałkiewicz, podróżnik, w rozmowie z Anitą Czupryn.

O Pana najnowszej książce „Dubaj. Prawdziwe oblicze” głośno już od dobrych kilku miesięcy, choć właśnie teraz trafia do księgarni. Głośno dlatego, że w znakomitym stylu pokazuje Pan to, czego zwykły turysta tam nie zobaczy. Zatem, jaki jest Dubaj oczami Jacka Pałkiewicza?
Wojciech Cejrowski powiedział kiedyś, że piszę szybkim, żołnierskim językiem. Odpowiem równie konkretnie. Przyzwyczailiśmy się widzieć przesiąknięte mitami i stereotypami dubajskie księstwo, jako synonim przepychu, bogactwa i rozmachu. Rzetelność dziennikarska nakazała mi jednak zerwać tę złotą maskę i obnażyć drugie, mroczne oblicze sztucznego raju. To znaczy pokazać autorytarny ustrój, brak podstawowych swobód obywatelskich, represje, czy nawet tortury.

Zgodzi się Pan jednak, że emirat rozbudza w ludziach powszechną wyobraźnię i pragnienie.
Tego nie neguję. Szejk wizjoner Muhammad ibn Raszid al-Maktum, wsparty mistrzowskim PR-em, stworzył z, do niedawna nic nie znaczącej na mapie monarchii, jedno z najbardziej rozreklamowanych miejsc na świecie. Ekscytującą świątynię luksusu i stężonego koncentratu architektury XXI wieku, gdzie gąszcz ekscesów, ostentacyjny przepych, hiperaktywizm, progresywność muszą na każdym kroku zaskoczyć, oszołomić i oczarować.

Ów przepych i pławienie się w luksusie znajdziemy w Pana książce, choć nie to przecież jest jej tematem.
Moralnym obowiązkiem dziennikarza jest pokazać świat takim, jaki jest, a nie takim, jaki go kreują. Oczywiście, że pokazuję także niewyobrażalne bogactwo, nieokiełznany shopping, czy baśniowe warunki bytowe boskiej kasty etnicznych Dubajczyków, wnuków niepiśmiennych Beduinów lub gigantyzm infrastrukturalny; wszystko to, co ma wywołać zdumienie świata i wyprzedzić wyobraźnię człowieka.

Przyznam, że te pierwsze rozdziały Pana książki czyta się trochę jak baśń. W końcu wszyscy marzymy o luksusie, a Pan nie tylko go doświadcza, ale też zabiera żonę, w końcu, w małżeńską podróż życia.
(Śmiech). Kiedy opowiadam o tym na spotkaniach autorskich, zwłaszcza panie wydają okrzyki: „Wow!” Dając do zrozumienia, że u wielu z nich mężowie nie zawsze pamiętają o rocznicach ślubu. Ja też nie pamiętałem, a impulsem do tego, żeby wynagrodzić mojej żonie te wszystkie lata, był bukiet, który sama sobie kupiła z okazji 38 rocznicy ślubu.

„Dla siebie samej, z szacunkiem - Linda” - napisała Pana żona w liściku przy bukiecie. Pisze Pan o tym szczerze i ten osobisty wymiar w książce niezwykle chwyta za serce. I to, kiedy kupuje Pan bilety pierwszej klasy, zamawia limuzynę na lotnisko, jest czerwony dywanik, a w samolocie wręcza żonie urodzinowy tor - niespodziankę, jaką przygotowały stewardessy. Ruszacie na Wschód, do Szanghaju, Laosu, Birmy, na wyspę Bali, aby nowy rok powitać w Dubaju. W oazie luksusu - tak brzmi tytuł jednego z rozdziałów Pana książki.
Faktycznie zbytek bije w oczy i to począwszy od lotniska, gdzie na 15 tysiącach metrów kwadratowych wypromowało się największe na świecie centrum duty free - prawdziwy raj tranzytowych konsumentów. A potem jest tylko mocniej - człowiek ma wrażenie, jakby znalazł się nagle w samym środku przesyconej luksusem gry komputerowej. W tym mieście - państwie wszystko musi mieć poziom rekordu Guinnessa.

Marketing i promocję również. Pomyślałam sobie, że Polska mogłaby uczyć się od Dubaju, jak się sprzedawać.
Szczerze mówiąc, nie bardzo mam ochotę sięgać do tego tematu, jak to Polska nie potrafi się promować. Wiąż jeszcze nie jesteśmy w stanie robić to dobrze.
Czytelnik na początku Pana książki poznaje więc Dubaj pełen wspaniałości i rzeczywiście trudno uwierzyć, że ten raj powstał na pustyni zaledwie w pół wieku. Pan próbuje to zgłębić.
Wszystko to jest efektem boga-pieniądza; kraj tak bogaty, może pozwolić sobie na wszystko, nawet na kaprysy. Ale - coś za coś. To wszystko musi mieć i ma niekorzystny wpływ na środowisko, ekologię. Prawdą jest, że miejscowa ludność jest bardzo bogata, ma zabezpieczony byt, każdy ma dom, darmową służbę zdrowia, edukację, studia. Od pierwszej chwili po urodzeniu Dubajczyk ma zagwarantowane życie bezstresowe. Można sobie zadać pytanie, kto w takim razie pracuje? Ale miejscowej ludności jest tylko 15 procent, cała reszta to przyjezdni, z ościennych krajów arabskich. Pracują w policji, w wojsku, wielu państwowych instytucjach. Jeśli już ktoś z miejscowych jest gdzieś zatrudniony, to po pierwsze zarabia trzy, cztery razy więcej. Na przykład - nauczyciel języka arabskiego, pochodzący z Libii zarabia, dajmy na to, 3 tysiące dolarów, to miejscowy musi zarabiać dwanaście tysięcy. A po drugie - niekoniecznie przykładając się do pracy. Ale jego nie można wyrzucić z pracy, nie można na niego krzyknąć, nie można mu zwrócić uwagi.

A rząd, jak sobie wyobraża szejk, ma zapewnić pomyślność swojemu narodowi, działając przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu przez okrągły rok i w jakości usług musi przerastać sektor prywatny.
I jest w tym element prawdy, choć nie do końca, bo w tych strukturach rządowo-administracyjnych są ludzie nieprzyzwyczajeni do pracy i pracy nie lubiący, czasem więc załatwienie niektórych spraw może się dłużyć, ale szejk rzeczywiście stoi tu na straży tego reżimu i dąży, aby w tym kierunku iść.

Wspaniale się o tym słucha (śmiech). Ale, jak już wspomnieliśmy, w Dubaju jest też drugie, ukryte oblicze. Jak ono wygląda?
Emirat można porównać do nobilitującego i zapewniającego niepowtarzalny urok, skrzącego się blaskiem diamentu. Ale jego przeciwległa powierzchnia zawsze skrywa większe lub mniejsze skazy. I tak jest w tym pustynnym mieście. Przyznam, że niewiele poznałem na świecie zakątków tak pełnych sprzeczności.

Jak to, że dziennikarze są na usługach rządu. Nie mają wolności ani niezależności.
Z urzędu muszą robić to, czego oczekuje władza. Tam nie ma miejsca na fantazję, protesty czy krytyczne uwagi. Cenzura jest wszechobecna, a dziennikarze sami stosują autocenzurę.

Szejk jest bardzo uczulony na najmniejszy przejaw krytyki pod własnym adresem. Za obrazę rządu, za obrazę wizerunku Dubaju i rodziny królewskiej - na wszystko są paragrafy. Powierzchnie gazet, telewizja, wszystkie media trąbią więc o sukcesach. Bardzo rzadko zdarzają się informacje, które byłyby niewygodne dla rządu.

Jakiś czas temu czytałam o niewolniczych warunkach pracy azjatyckich robotników budowlanych.
Dotknęła Pani tylko jednego z tematów, o którym głośno się nie mówi. To właśnie ta kilkusettysięczna armia najemnych robotników, nadludzkim wysiłkiem wzniosła w niewolniczych warunkach z epoki faraonów, jedno z centrów globalnej gospodarki, czy miejsce wakacji w stylu „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. I to wszystko kosztem nędznego wynagrodzenia.

Aby spotkać się z tymi najemnikami, niemało Pan ryzykował.
Ryzykując aresztowaniem, odwiedziłem gigantyczne osiedle robotnicze labour camp, rodzaj getta na peryferiach miasta, gdzie w skrajnym ubóstwie mieszkają Hindusi, Pakistańczycy i inni Azjaci.
Co jeszcze razi przybysza z Europy?
Mieszkańcy, w zamian za korzyści ekonomiczne, „podpisali” pakt, w którym rezygnują̨ z podstawowych swobód demokratycznych. W Dubaju możesz pić whisky czy nawet obrażając morale muzułmanów, korzystać z usług prostytutki, których jest tu ponad 30 tysięcy. To wszystko jest dopuszczalne. Ale jeśli robisz coś, co ma nawet daleki związek z polityką, wówczas popadniesz w tarapaty. Monarchia nie toleruje żadnej formy udziału w życiu politycznym, nie mówiąc już o jakiejkolwiek opozycji. Nie pozwala na nic, co mogłoby podważyć autorytet rodziny panującej. Po fali Arabskiej Wiosny, Zjednoczone Emiraty Arabskie zastosowały szereg represji w celu zwalczania opozycji. W 2013 r. sześćdziesiąt dziewięć osób, wśród których byli wybitni prawnicy, intelektualiści, sędziowie, zostało skazanych na 7-15 lat więzienia za czyny „zagrażające bezpieczeństwu państwa i ładowi publicznemu”. Bo domagali się prawa do wolnych wyborów, oraz usunięcia zapisów prawnych kryminalizujących osoby żądające wolności słowa i stowarzyszania się oraz o zaprzestanie aresztowań i wyroków na więźniach sumienia, a także publiczne potępienie tortur.

A właśnie. Opisuje Pan szokujące tortury dokonywane przez przyrodniego brata obecnego przywódcy Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Chodzi o niesłychanie sadystyczne znęcania się szejka Issa ibn Zaid al-Nahajjan nad afgańskim kupcem, który nie rozliczył się z ciążącego na nim długu 5 tysięcy dolarów. Oprawca sypał mu piasek do ust, strzelał z karabinu maszynowego obok leżącego, potem po spuszczeniu mu spodni uderzał w pośladki deską ze sterczącym gwoździem. Po czym sypał solą na krwawiące rany, a następnie wylał benzynę z zapalniczki na jego genitalia i ją podpalił.

Świat tego nie widzi?
Oczywiście, że widzi, ale petrodolary zapewniają emirowi niemałą pobłażliwość. Liderzy polityczni nie zamierzają składać interesów ekonomicznych na ołtarzu walki o wartości najwyższe.

Znając wyczulenie emirackich służb specjalnych, czy nie boi się Pan konsekwencji, jakie może spowodować wydanie książki, w której wprost pisze Pan o niewygodnych dla Dubaju sprawach. Tego, że odmówią Panu prawa wjazdu?
Tu nie idzie o odmowę wizy. Tą książką nieodwołalnie wydałem na siebie werdykt, na szczęście zaoczny, kilku ładnych lat mało komfortowego pobytu w dubajskim więzieniu. To będzie aneks do wyroku śmierci, który od dekady ciąży już nade mną z rąk Al Kaidy za sprzeciw wobec islamskiej inwazji na Europę. Doskonale zdawałem sobie sprawę, jaka jest cena, ale nie odczuwam tego jako straty - że więcej do Dubaju nie pojadę.

Nie obawia się Pan, że ta publikacja powstrzyma niejednego przed wyjazdem do Dubaju?
Oczywiście, nie pisałem książki w tym celu. Uważam, że to jest dobry suplement dla każdego, kto wybiera się do tej stolicy luksusów. Chociaż ma Pani rację, ta lektura może wpłynąć i na takie decyzje. Tak, jak to miało miejsce w przypadku mojej znajomej Izy Owczarek, którą z przyjemnością zacytuję. Napisała do mnie: „Książka Jacka Pałkiewicza wciągnęła mnie od pierwszego momentu, pobudziła wyobraźnię i ciekawość. Dubaj, o którym marzyłam i ten, który poznałam na łamach książki, to dwa nie mieszczące się w mojej wyobraźni światy. Od kilku lat planowałam odkrycie dla siebie tej atlantydzkiej tajemnicy. Fascynowały mnie opisy niewyobrażalnego bogactwa architektonicznego, kusiły atrakcyjne oferty turystyczne miasta-państwa, przedstawianego jako raj na ziemi. Publikacja, od której nie mogłam się oderwać, zniszczyła to marzenie, zrodziła bunt i wyzwoliła emocje, których się nie spodziewałam. Z każdą przeczytaną stroną nabierałam przekonania, że emirat nigdy nie stanie się miejscem mojego wakacyjnego relaksu. Nie odpocznę wśród milionów ton betonu i szkła, bez kontaktu z naturą, nie zachwycą mnie oferty najwspanialszych centrów handlowych czy superhoteli, bo dziś wiem już, że wszystko to jest wynikiem niewolniczej pracy ludzi przyczajonych w pobliskich gettach. Nie chcę należeć do tabunu zachwyconych Dubajem turystów, bezrefleksyjnie rozdziawiających gęby nad luksusem świata emirackich despotów. Taką decyzję podjęłam po lekturze tej książki. Polecam ją każdemu, kto, jak ja, marzy o wizycie w tej mitycznej stolicy luksusu”.
Niepełnym jednak byłoby pisanie o Dubaju, gdyby nie spędził Pan kilku nocy w najdroższym na świecie, siedmiogwiazdkowym hotelu Burj Al Arab, zwany Żaglem.
To prawda, byłem gościem tego hotelu. Mniej zamożni turyści też mogą tam wejść, jeśli wykupią sobie obiad w hotelowej restauracji, czy też herbatkę na tea time o godzinie 17. Wtedy grupami wprowadzane są wycieczki do restauracji i dla nich jest to jedyna możliwość, aby się tam znaleźć, poczuć tę niesamowitą atmosferę. Nie mogą jednak zobaczyć, jak wyglądają apartamenty, czy chodzić po korytarzach.

Za to Pan, jako gość otrzymał iPada pokrytego 24-karatowym złotem, takiego „wirtualnego konsjerża”, który informuje o wszystkich usługach i ofertach hotelu. Zastanawiałam się, kto decyduje się na nocleg w takim hotelu, jeśli nie pisze, tak jak Pan, książki od Dubaju. I na to też daje Pan odpowiedź, opisując swoje spotkanie z Salmą Hayek czy Kylie Monigue.
Znani artyści, celebryci, to akurat nie jest niczym specjalnie zaskakującym, ale myślę, że dla większości gości, którzy się w tym hotelu zatrzymują, to kaprys, spełnienie marzenia - zaliczyć nocleg w takim miejscu, gdzie personel rozpieszcza gości pod każdym względem. Tak, że momentami można poczuć się niezręcznie. Ale kobiety na pewno czują się tam wspaniale.

W książce przytacza Pan słowa jednego z najbogatszych Polaków dekady XX i XXI wieku, Aleksandra Gudzowatego, który mówił, że luksus pieści, rozpuszcza i ogranicza widzenie świata. Pan się nie dał uwieść.
To, jak mówiłem, kwestia dziennikarskiej uczciwości, która dziś, niestety, nie jest powszednim chlebem. Ale nie wyobrażałem sobie, aby opisać tylko tę stronę przepychu i piękna, udając, że nie widzę tego, co się pod tym kryje. A może to też kwestia charakteru - nie jestem dyplomatą, mówię wprost, bez ozdobników.

Pokazując, że dubajski raj nie jest krainą bezgranicznego szczęścia.
Życie w bogactwie to też życie w bolesnej pustce. Rozmawiając z kobietami mieszkającymi w Dubaju usłyszałem, że ich głównym celem, głównym punktem w programie dnia jest shopping. Kupują to, co jest najbardziej widoczne, najdroższe i wcale nie dlatego, że tego potrzebują. To jest jak choroba. Młodzież ma zapewnione przez państwo studia na każdej uczelni świata, ale niewielu z tego korzysta. Mężczyźni mają hopla na punkcie samochodów. Poznając ich, jednocześnie musiałem wysłuchać, którym samochodem jeździ do pracy, jeśli to można nazwać pracą, którym na weekendy, a który bierze, gdy chce poderwać dziewczynę. Każdy ma po kilka samochodów i to są najdroższe auta. Ale to im wcale nie wystarcza, bo prawie wszyscy takie auta mają. Jak więc wyróżnić się w tłumie, pokazać, że jestem lepszy, bogatszy, a moja pozycja wyższa od innych? Otóż zamawiają specjalne tablice rejestracyjne - im mniej na nich cyfr, tym są droższe. Pierwsze dziesięć cyfr na tablicach rejestracyjnych zagwarantowane jest dla rodziny królewskiej. Ale już dwucyfrowe tablice mogą być droższe od samochodu’ można za nie zapłacić nawet ponad milion dolarów.

Kompletne szaleństwo! Jaki z tego pożytek? Tylko karmienie ego.
Ale kiedy właściciel samochodu z takimi tablicami podjeżdża pod hotel, to biegnie do niego cała armia boyów (śmiech). Wszyscy więc, widząc samochód mają odruch zerkania na tablice rejestracyjne, bo wtedy wiadomo, kto siedzi za kierownicą - niezwykle bogaty, czy średnio bogaty. Zgadzam się - dla nas jest to niezrozumiałe.
Niektórzy analitycy i doradcy inwestycyjni, uważają, że kryzys, który dotknął emirat w 2008 r. to nic w porównaniu z tym, co się może tutaj zdarzyć któregoś dnia.
Krach to tabu. Nikt nie chce tu o tym myśleć, chociaż ceny nieruchomości rosną nadmiernie, a to doprowadza do przegrzania rynku i w konsekwencji grozi załamaniem. Pęknięcie bańki nieruchomościowej mogłoby spowodować kompletne bankructwo, którego namiastki miasto doświadczyło już 8 lat temu. Tym razem byłoby już trudno otrząsnąć się z kłopotów. Nie zapominajmy też, że Dubaj to typowe kredytopolis, zadłużone u swoich wierzycieli na ponad 100 miliardów dolarów. Fuzja zwyrodniałych finansów z gigantyzmem infrastrukturalnym oraz niezdrową gospodarką stanowi istną mieszankę wybuchową.

„Dubaj. Prawdziwe oblicze” pokazuje też, paradoksalnie i nowe oblicze Jacka Pałkiewicza - podróżnika, eksploratora, który przyzwyczaił nas do tego, że jeździ w najdziksze i często najtrudniejsze zakątki świata.
Chodzi pani o to, że namiot zmieniłem na hotel i na dodatek zwracam uwagę na to, ile ma gwiazdek? (Śmiech). Metryki nie oszukam, kartki z kalendarza spadają coraz szybciej. Postanowiłem po tych wszystkich latach więcej czasu poświęcić żonie, a ponieważ ona najlepiej czuje się, poruszając w pięciogwiazdkowych korytarzach, to nie mam wyboru.

Nie buntuje się Pan przeciwko przemijaniu.
Nie mam wyjścia. Urodziłem się w Niemczech, noszę szwajcarski zegarek, stoję twardo na ziemi. Z metryką, fizjologią się nie wygra. Nie te siły. Często na wykładach, spotkaniach mówię, że człowieka stać na dużo więcej przy pokonywaniu przeszkód, niżby mu się wydawało. Ale są granice. Nie ulega jednak wątpliwości, że na tej mojej nowej drodze nadal nie chodzę szlakami turystycznymi, tylko szukam miejsc nieodkrytych i chcę poznać ich prawdziwe twarze. Podróżuję w innym stylu, już nie globtrotera z plecakiem, ale filozofia mojego podróżowania się nie zmieniła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl