Ilona Ostrowska: Za czasów mojej młodości bardziej pracowała wyobraźnia

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Sylwia Dabrowa /polska press
Ilonę Ostrowską telewidzowie pokochali przede wszystkim za rolę Lucy w serialu „Ranczo”. Teraz aktorka odsłania swoje nowe oblicze w filmie „Swingersi”. W związku z tym opowiada nam czy wszystkie sposoby na ożywienie małżeńskiej nudy są dozwolone.

„Swingersi” to komedia erotyczna. Niewiele tego rodzaju filmów mieliśmy w naszym kinie. Co panią skusiło do wzięcia udział w tym projekcie?
To było dla mnie aktorskie wyzwanie. Do tej pory nie grałam w komedii o takim tempie i klimacie. Pomyślałam więc, że fajnie byłoby czegoś takiego spróbować. Komedia to jeden z trudniejszych gatunków w grze aktorskiej, jaki można sobie wyobrazić. Strasznie ciężko jest uzyskać ten najważniejszy efekt: żeby było śmiesznie. Trzeba być bardzo na serio, grać w odpowiednim rytmie, dobrze sobie radzić z dużą ilością tekstu. Idealnym wzorcem jest tutaj szekspirowska komedia omyłek. I to mnie właśnie urzekło w „Swingersach”.

Pani bohaterka jest kobietą rozczarowaną nudą swego małżeństwa. Chce to zmienić i bierze sprawy w swoje ręce. Kobiety powinny wykazywać inicjatywę w tych kwestiach?

Nuda bardzo często wkrada się do życia dwojga ludzi. Wtedy rodzi się „białe małżeństwo”, w którym obie strony nie są zainteresowane wzajemną bliskością. Myślę, że to jest plaga naszych czasów, która dotyka wiele dojrzałych związków. Kto wierzy, że jeszcze można coś zmienić w tej kwestii, podejmuje różne działania. I ja myślę, że warto próbować wszystkich sił i różnych opcji. To stereotypowe, ale naprawdę działa: kwiaty czy prezenty bez okazji, wspólne wyjazdy we dwoje. To może pomóc odnaleźć w związku coś, co było kiedyś w nim najpiękniejsze. Warto się o to pokusić. W „Swingersach” moja bohaterka znajduje inny pomysł na uratowanie związku – i dlatego to ona próbuje coś zmienić. Żeby zdobyć się na coś takiego, trzeba mieć w sobie dużą odwagę.

Tytułowe „swingowanie” to nic innego, jak wymiana partnerów. Takie sposobny na ożywienie małżeńskiej nudy są też dozwolone?
Jest to jakiś ratunek. Ale jednym może pomóc odbudować związek, a drugim – zakończyć. Dlatego to trochę niebezpieczna metoda. Jeśli związek jest silny i partnerzy potrafią rozmawiać i mówić głośno o swoich potrzebach, to są szanse, że im to pomoże. Szczerze przyznam, że mnie osobiście jest to obcy temat, dlatego szukałam trochę informacji o „swingowaniu” w internecie.

Powiedziała pani o tym, że w małżeństwie trzeba ze sobą rozmawiać. To podstawa udanego związku?
- Albert Camus napisał „Dżumę”. Brak rozmowy między dwojgiem ludzi jest właśnie dżumą naszych czasów. Mam wrażenie, że dzisiaj w ogóle nie rozmawiamy ze swoimi najbliższymi. Zaszywamy się w swoim świecie, w swoich telefonach i komputerach. Myślę, że „Swingersi” mogą to zmienić. Ja, jeśli bym usłyszała o takim filmie, chciałabym go obejrzeć, żeby czegoś więcej dowiedzieć się o „swingowaniu”. Taka wizyta w kinie mogłaby wtedy stać się pretekstem do rozmowy – choćby z mężem.

- Nasz stosunek do spraw intymnych kształtuje się już we wczesnej młodości. Jakie postrzeganie miłości i seksu wyniosła pani z rodzinnego domu?
- To były zupełnie inne czasy. Dzisiaj młodzież ma dzięki internetowi dostęp do wszystkiego. Za mojej młodości było inaczej: bardziej pracowała wyobraźnia. W domu seks to był temat tabu. Nie rozmawiało się o tym z rodzicami. Teraz w jednej ze stacji telewizyjnych jest serial „Sex Education”. Mam czternastoletnią córkę i wiem, że go oglądała, dlatego również obejrzałam kilka odcinków. Okazało się, że to bardzo przyzwoita produkcja, która mimo że ma mocniejsze momenty, można ją bez wyrzutów sumienia polecić do wspólnego obejrzenia z nastolatką. Bo nie bądźmy pruderyjni: zdecydowanie mocniejsze sceny dzieci mają w zasięgu ręki.

Pani spędziła swoje wczesne dzieciństwo nad morzem. Pani tata był marynarzem, a w czasach Peerelu ten zawód sprawiał, że miało się dostęp do zachodniego świata. Dzięki temu pani dzieciństwo było bardziej kolorowe?

To prawda: tata wnosił ze swoimi walizkami do domu zapach Zachodu. Dzięki temu zaszczepił mi pasję podróżowania i ciekawość świata. To, co tata przywoził do domu, bardzo działało na wyobraźnię. Choćby filmy wyświetlane na białym prześcieradle z kamery „ósemki”. Do tego oczywiście gumy do żucia Donalda, znaczki pocztowe do klasera, kolorowe flamastry czy nawet oliwki. W tamtych czasach wszystko to było w Polsce nie do zdobycia. Ale potrafiłam się tym dzielić. Zamieniałam się z koleżanką, dostając za czerwony czy zielony mazak coś cennego. To były drobne interesy międzyszkolne.

Tęskniła pani za tatą, kiedy wypływał w rejs?
Oczywiście. Tata był kolorowym ptakiem, trochę hipisem. O jego losach często dowiadywałyśmy się gazet, bo nie było wtedy przecież telefonów komórkowych i internetu. Były tylko telegramy. Kiedyś padł na nas wielki strach, bo okazało się, że jego statek... zatonął. Przeczytałyśmy o tym w gazecie i długo czekałyśmy na jakiekolwiek wieści. Ale całe szczęście nic mu się nie stało. Aż trzy razy udało mu się opłynąć świat dokoła. Ostatecznie wylądował na suchym lądzie – bo już miał dosyć tych morskich przygód.

Ta częsta nieobecność taty sprawiała, że mogła pani bardziej rozrabiać?
To nie było tak, że tata był często nieobecny. Nie pamiętam, żebyśmy na dłużej zostawały z mamą i siostrą tylko w swoim babskim towarzystwie. Ale faktycznie lubiłam łobuzować. Byłam przebojową dziewczynką, która potrafiła zagrać w noża i wejść na drzewo. Trochę taka Pippi Landstrumpf.

Przenieśliście się z czasem państwo ze Szczecina na wieś na Zamojszczyznę. Co się stało?
Rodzice postanowili wrócić do swoich korzeni. Ja musiałam z przymusu przenieść się z nimi. Ciężko to przeżyłam, bo byłam już nastolatką z miasta. A tam – żadnych znajomych, inna mentalność ludzi, krew wolniej płynąca. To było dla mnie inne i trudne. Oczywiście to może być atutem – ale dopiero z biegiem czasu o tym się przekonałam.

Jakim cudem na tej zamojskiej wsi odkryła pani w sobie pasję do aktorstwa?

Kiedyś poproszono mnie, abym wystąpiła w konkursie recytatorskim. Potem w drugim i trzecim. Bo okazało się, że przechodzę wszystkie etapy i często sięgam po laury zwycięzcy. Do tego ja sama miałam z tego satysfakcję i radość. Chociaż nie za każdym razem zgarniałam medale. To mnie jednak na tyle zafascynowało, że chętnie brałam w tym udział. W pewnym momencie ktoś mi podsunął pomysł, by zdawać do szkoły teatralnej. I tak też się stało.

- Podczas studiów we Wrocławiu bardziej pani imprezowała czy uczyła się?

- Chyba po równo. (śmiech) Byłam trochę takim aniołkiem z rogami. Szkoła była wspaniała. Było to coś jak... akademia pana Kleksa. Prawdziwa sielanka. Tak to dzisiaj wspomina może dlatego, że mnie wszystko wtedy przychodziło z łatwością. Miałam z nauki wielką frajdę. Na pewno są jednak ciemne strony szkoły: różne porażki i problemy. Ale mnie to jakoś ominęło. Było nas niewielu i tworzyliśmy wspólnie taką enklawę we Wrocławiu. Dlatego do dziś mam z kolegami i koleżankami ze studiów dużą zażyłość.

Już w czasie studiów wygrała pani casting do filmu „Farba”, ale tuż po rozpoczęciu zdjęć spadła pani ze schodów i złamała kolano. To było trudne doświadczenie?
- Bardzo. Zdarzyło się to na drugim roku szkoły teatralnej. Dostałam główną rolę w filmie i było to dla mnie wielkie wyróżnienie. Świat nagle rozbłysnął dla mnie wszystkimi kolorami. Weszłam już na plan i niespodziewanie zdarzył się ten wypadek. Niestety: widocznie los nie chciał, żebym poszła wtedy w tę stronę.

Myśli pani, że gdyby nie ten wypadek, pani kariera potoczyłaby się inaczej?
A jak pan sądzi? Na pewno moja kariera nabrałaby rozpędu. Tak stało się z Agnieszką Krukówną, która dostała wtedy po mnie rolę w „Farbie”.

Cała Polska pokochała panią kilka lat później jako Lucy w serialu „Ranczo”. Podobno kiedy reżyser Wojciech Adamczyk, zobaczył panią na castingu, powiedział od razu: „To jest Lucy”. Co go przekonało?

Faktycznie to była „miłość” od pierwszego wejrzenia. Wojtek od razu wydał mi się przemiłym i dokładnie wiedzącym czego chce facetem. Do tej pory jednak nie wiem dlaczego od razu uznał, że Lucy to ja. Co ciekawe, wydawało mi się, że mówiłam wtedy po polsku bardziej z niemieckim niż angielskim akcentem. (śmiech) Ale może miałam w sobie jakąś amerykańską lekkość bytu, luz i swobodę? No i stało się.

- Grała pani Lucy aż dziesięć sezonów. Bardzo pani zżyła się z tą postacią?
- W międzyczasie zrobiłam wiele innych rzeczy – choćby film „Ile waży koń trojański” z Juliuszem Machulskim czy seriale „Bez tajemnic” i „Misja Afganistan”. To były wszystko duże role. Grałam też w teatrze. Dlatego nie byłam ograniczona tylko do występów w „Ranczu”. Zresztą nie kręciliśmy przecież przez cały czas – ja wchodziłam na plan w lipcu i w sierpniu już byłam wolna. Ten serial nie zajmował mnie jakoś na maksa. Do tego, jeśli jest jakiś ciąg, to się wskakuje do roli niemal jak z automatu. Nie musiałam więc wyczyniać jakichś cudów na kiju, żeby „wchodzić” w tę rolę. To było po prostu „na pstryk”.

- Lucy przejęła od pani wiele prywatnych zachowań, czy na odwrót?

- Trudno powiedzieć. Zawsze staram się nie przenosić tego, co gram na swoje życie prywatnie. To jest dla mnie bardzo istotne. I całe szczęście udaje mi się to bez problemów.

„Ranczo” oglądało 7 milionów widzów. Czuła pani ten ciężar popularności?

Tak. Czułam cały czas oddech tej widowni na plecach. To było wyjątkowe doświadczenie. Z perspektywy czasu myślę sobie: „No, nieźle, nieźle”. (śmiech)

Mogła pani spokojnie chodzić po ulicach?

Na każdym kroku mnie rozpoznawano. Najczęściej sprawiało mi to frajdę. Bo to zawsze był uśmiech, życzliwe gesty i wielka sympatia. Cieszyłam się więc, dostając taką dobrą energię. Aż się serce radowało. Oczywiście nie zawsze miałam nastrój na tego rodzaju spotkania, bo przecież każdy człowiek ma lepsze lub gorsze dni. Nauczyłam się wtedy tego unikać.

Jaki wpływ miało „Ranczo” na pani karierę?

Może kilka rzeczy mi umknęło przez ten serial – choćby chciałabym grać więcej w teatrze. Ale popularność „Rancza” wywołała w moim życiu wielki wybuch. Dla widza moje pojawienie się na ekranie było wielką niespodzianką, dla mnie z kolei czymś nieznanym było zmierzenie się z tak dużą produkcją. To był ogromny zwrot w moim życiu. Sporym wyzwaniem było dla mnie udźwignięcie tego wszystkiego. Ale jakoś obie poradziłam.

W serialu „Misja Afganistan” była pani jedyną kobietą w obsadzie. Jakie to doświadczenie?

Kobiety były na planie, choćby makijażystki i fryzjerki, ale wśród aktorów faktycznie byłam jedna na pięćdziesięciu kolegów. (śmiech) Miałam na sobie taki sam mundur jak oni, więc traktowali mnie jak faceta. Tylko Eryk Lubos rzucał jabłkami w moje okno w nocy i wołał: „Andżela, wychodź!”. To była pamiętna odzywka z „Psów”.

W kinie oglądaliśmy panią choćby we wspomnianym „Ile waży koń trojański” czy w „Tulipanach”. Którą z tych ról ceni pani najbardziej?

Myślę, że tę najnowsza – w „Swingersach”. Ta rola była dla mnie sporym wyzwaniem. Nigdy nie grałam bowiem w typowej komedii. „Ile waży koń trojański” miał komediowe akcenty, ale był raczej filmem obyczajowym. Trochę się więc bałam tego gatunku. Raz: bo u nas z jakością komedii różnie bywa, dwa: czy podołam takiej roli. No i teraz zapraszam: proszę się wybrać do kina i przekonać, czy mi się udało.

Niedawno pokazała się pani w telewizyjnym programie „Agent”. Po jego zakończeniu, w mediach pisano o pani występie: „To najlepszy agent w historii”. Co sprawiło, że tak dobrze odnalazła się pani w tym reality-show?

To było trudne zadanie: doświadczenie na ludziach, którzy w pewnym momencie stają się nam bliscy, a trzeba ich z premedytacją „oszukiwać”. Być agentem i grać agenta – to bardzo skomplikowane. Zaprzyjaźniłam z uczestnikami tego programu. Do dzisiaj spotykamy się z całą bandą, z którą wyjechałam w tę przygodę życia. Potrafimy ciągle świetnie się bawić, wspominać i odpowiadać o tamtych przeżyciach. Trafiłam na mądrych i fajnych ludzi.

Pomijając tego „Agenta”, wydaje się, że stroni pani od świata celebrytów. Świadomie?

Nie mam na to czasu, aby bywać. Poza tym to „bywanie” zamieniło się ostatnio w „pokazywanie”. Nie ma tam miejsca na spotkania i rozmowy. Dlatego przestało mnie to bawić. Nie znaczy to jednak, że całkowicie z tego zrezygnowałam. Bo lubię wychodzić i bawić się z ludźmi. Ale mam też fajny dom – i lubię w nim być.

Sporo pani jednak podróżuje. Który zakątek świata zrobił na pani największe wrażenie?

Trudno powiedzieć. Uwielbiam i Indonezję, i Afrykę, i Europę. Do każdego z tych miejsc jeździłam na innym etapie swojego życia, więc robiły one na mnie różne wrażenie. Jeżeli chciałabym gdzieś wrócić, to chyba do Afryki. Chociaż ostatnio ciągnie mnie tam, gdzie jest... niebezpiecznie. Właśnie jestem po lekturze wspomnień znanej alpinistki - Elisabeth Revol. Chciałabym się więc zmierzyć z wielkim zimnem. W Tatrach byłam już na Rysach, więc może teraz czas na Alpy? Tak naprawdę nie cierpię zimna, ale tu chodzi przecież o przygodę.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ilona Ostrowska: Za czasów mojej młodości bardziej pracowała wyobraźnia - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl